2 h, HR avg 135.
Po wahaniach, czy być rozaważnym i kupić praktyczne narty biegowe, czy być romantycznym i kupić obietnicę przygody, czyli narty ski tourowe wybrałem te drugie. Kupiłem set. Kastle + buty nordica z wiązaniami silvretta, a przy wyjściu zaopatrzyłem się jeszcze w składane kije, jak pan sprzedawca obiecywał – idealne do ski tourów. Nie wzbudziło moich podejrzeń, że bacznie mi się przyglądał, kiedy wręczał te kije. O tym, dlaczego mam pretensję do swojej intuicji – później.
Od lat jeżdżę na nartach zjazdowych. Radzę sobie na przygotowanych trasach, ale tęsknie spoglądałem zawsze na drugą stronę góry, gdzie nie ma wyciągów, muzyki, kolejek. Jest tylko puch, który skrzy się w słońcu, śnieżne nawisy i choinki. Myśl o jeździe poza trasami wzmocniła się, kiedy ze szwagrem Jurkiem ruszyliśmy poza trasę na zboczach Pilska. To była krótka przygoda, zakończona bolesnym lądowaniem ze skarpy, ale ciagle mam przed oczami puch po kolana i milczący w zimie las. Upewniłem się wtedy, że betonowo twarde fishery rc 4 world cup sc za nic nie nadają się do jazdy w puchu. Tu trzeba miękkich klep, które ugną się przy niewielkiej prędkości.
A że marzenia są od tego żeby je realizować to zameldowałem się na giełdzie. Sprzedawca przypominał trochę Gordona Liu (nauczyciela karate) z Kill Bila. Solennie zapewniał, że skitourning to jego miłość (ale jedzie w poniedziałek, bo w weekend handluje 🙂 ). Kupowałem trochę na pałę. Znam się na sprzęcie zjazdowym, więc oceniłem ślizgi i krawędzie nart. Z internetu wyczytałem, że długość nart jest ok. Za to o butach nie wiedziałem prawie nic. Z duszą na ramieniu wysupłałem 7 stówek i ruszylem do domu. Tu szybki przepak w narciarskie ubranie i naprzód… no z tym „naprzód” to przesadziłem.
Z 15 minut próbowałem się wpiąć, ruszyłem pod górkę i po 5 krokach zaliczyłem piękną glebę 🙂 Dziwne jest to, że masz wolne pięty! Po kilku następnych krokach przekonałem się dlaczego tę czynność niektórzy nazywają „foczeniem”. Narty jechały w tył jak marzenie. Fok jeszcze nie mam. Przydawało doświadczene zjazdówek – jodełka i poszło. Później się zaczeło. Na łące czuby nart zniakły pod pokrywą śniegu, tam plątały sie z trawą, a ja ze zdziwieniem lądowałem twarzą w zimnym puchu.
Po jednym z upadków. Było tak ładnie, że zanim się podniosłem wyciągnąłem aparat.
Ze zdziwieniem, bo jeśli jesteś przyzwyczajony, od 20 lat, że twoje stopy są przybetonowane do desek, to fakt, że lecisz do przodu pozwala Ci się zdziwić zanim zaryjesz nosem w białe – 7 st. C.
Z każdym krokiem było jednak co raz lepiej. Okazało się jednak, że rozkładane kije 135 cm są za krótkie, a talerzyki za małe więc raz po raz wywracałem się starając się utrzymać na nich ciężar. Dobrze, że lekkie „wzmacniane włóknem szklanym” przypomniałem sobie slowa sprzedawcy. Do czasu.
Pierwszy zjazd po zboczu w dół przekonał mnie, że będę miał duuuużo fanu z tego. Zapiąłem wiązania na sztywno i puściłem się środkiem sadu na stromym zboczu. Z tym elementem narciarstwa nie mam problemu, było stanowczo za wolno, ale w górach to będzie wyglądało inaczej. Już się cieszę. Zaliczyłem jedno strome podejście na butach. Podeszwa z wibramu i giętka cholewa to jest bajka w porównaniu z butami zjazdowymi.
Kiedy wyszedłem z lasu, zachodziło słońce, zrobiło się sino-różowo. Temperatura spadła.
Z czasem krok stawał się bardziej rytmiczny, a ślad prosty. Ręce pracowały równiej i posuwałem się, jakby szybciej mijając gospodarstwa od tyłu. Na kilometr przed domem „wzmacniany” kijek oczywiście złamał się przy próbie podniesienia się na nim po kolejnej wywrotce. Już od godziny podejrzewałem, że zamiast kijów do skitouru kupiłem tanie kijki do nordic walkinigu. Próby odpychania się nimi przy kroku łyżowym kończyły się bolesnymi otarciami wewnątrz dłoni. Nic, frycowe trzeba zapłacić.
Jutro kolejne ćwiczenia tourowania. Następny krok to wyjazd na wycieczkę z kimś, kto zna góry zimą.