2010.06.27 – Puchar Wójta Gminy Węgierska Górka

Lokalne ściganie w najlepszym wymiarze. Stadion w Ciścu, zapach grillowanych kiełbas, piękna pogoda i sam Pan wójt na starcie. Brakowało tylko orkiestry dętej. 80 zawodników różnej maści. Są mocni amatorzy, jest i zawodowiec na europejskim, juniorskim poziomie: Bartłomiej Wawak z JBG2 Professional MTB Team. Spiker wyczytuje też mocnych młodzików, rozpoznaję kilku dobrych amatorskich ścigantów. Większości twarzy jednak nie znam. Dzisiaj już wszyscy noszą obcisłe lycry, a sidy i foxy są w co drugim rowerze więc wycinaków można w z tłumu wyłowić po opaleniźnie, ogolonych nogach i braku piwnego brzucha.

[more]

Start honorowy,  przejazd przez Sołę i już ze Spinozą czekamy na sygnał sędziego. Jedziemy. Start wąskim asfaltem. Trzeba uważać bo dookoła pełno niedoświadczonych zawodników. Bardzo różni się taki start od startu Giga. Jest wolniej, ale mniej bezpiecznie. Co rusz ktoś gnany adrenaliną zmienia nieoczekiwanie tor jazdy. Klamki w pogotowiu i zero szarżowania. Krzyk z tyłu i łomot padającego roweru. Ze Spinoza trzymamy się czujnie 1/3 stawki.

Na zjeździe. W tym momencie straciłem już kontakt ze Spinozą i prowadzoną przez niego grupą. Zdjęcie ze strony www.masyw.beskidy.info.pl. Autor M.Greń

Podjazd. Jest ostro. Zgrzytanie przerzutek i z asfaltu wjeżdżamy w teren. Nerwowo. Co rusz ktoś spada z roweru blokując innym przejazd. To tylko 40 km w najdalszym punkcie pod Baranią Górę. Spodziewamy się 2 h 30 min na trasie. Będzie czas na wykazanie się.  Obok Tomciox znany z forum rowerowanie.pl i ubiegłorocznej potyczki w Ustroniu. Tym razem walczy z napędem, który przeskakuje z trzaskiem. Zaraz będzie po łańcuchu.

Podjazd robi się co raz bardziej stromy. Tętno na przyzwoitym poziomie 165 bpm, ale nogi trochę z innej bajki.  Na dwa dni przed tym maratonem czułem, że niedziela  to może być TEN dzień.  Zgodnie z nową zasadą, którą zastosowałem od maratonu w Międzygórzu nie wypoczywałem dwa dni przed maratonem tylko jeden dzien. W piątek bodźcem miały być podjazdy.  I te podjazdy właśnie poczułem w udach.

Pisanie o tym ile magnes life piłem w tygodniu, ile dzisiaj przed startem nie ma większego sensu bo to stały repertuar wyścigów. Po 30 minutach poczułem to kłucie, a więc magnes, leki rozkurczowe i niepokój czy wrócą.

Tymczasem wspinamy się co raz wyżej i wyżej. Stawka się stabilizuje. Po około 45 minutach dojeżdżam do Spinozy i ciągniemy razem po lekko wznoszącym się szutrze, który trawersuje beskidzkie zbocze. Słońce mocno przygrzewa, a naszym  celem jest czteroosobowa grupa, do której mamy minutę straty. Tętno 160 bpm, blat i ciągniemy. Za zakrętem strata spada do 40 sekund, za następnym do 30. Zjazd. Bez hamulców gnamy tyle ile grawitacja pozwala starając się zmieścić w szutrowych łukach. Przydaje się trening zagryzania warg z Miedzygórza nadal działa i  dojeżdżamy do naszej czwórki.

Kamienisty zjazd po kocich, albo nawet psich łbach jest nasz. Oddaję się całkowicie rowerowi nie dotykając hamulców. Trzęsie okrutnie. Podziwiam Spinozę, który oddala się pomimo, że jego bomber ma już tylko 5 cm roboczego skoku, a aluminiowa rama oddaje wszystko co dostanie od dziurawej drogi.  Po zjeździe jesteśmy z przodu gonionej stawki, pierwszy podjazd. Stromo, bardzo stromo. Trzeba siłą zmusić zastane po zjeździe nogi do rozruszania.

Znów w 6-osobowej grupie. Dwóch zawodników to miejscowi z MTB Masyw Cięcina. Możemy za nimi jechać w ciemno, ale niezależnie od tego trasa biegnie prosto i jest przyzwoicie oznaczona. Tętno cały czas pod 160. Najpierw prowadzę stawkę, a kiedy słabnę na czoło wychodzi Spinoza narzucając jeszcze ostrzejsze tempo. Grupa się rozrywa. Odpadam na 20 – 30 metrów, ale się zbieram. Zawodnik w niebieskim stroju, który został za mną oddalił się jeszcze bardziej. Nawet mi przemknęła myśl, że widzimy się ostatni raz, ale nie zaprzątałem sobie tym głowy, bo wydawał się być z młodszej kategorii.  Ostatecznie co raz wyraźniej grupa dzieli się na 3 podgrupki. Spinoza + Masyw + Niebieska koszulka, minutę za nimi ja, za mną gdzieś kolejny Masyw i za nim ostatnia niebieska koszulka. Do mety 6-8 km. Cały czas mocno i bardzo mocno. Na każdym podjeździe tętno pod 160 bpm.

Zjazd, techniczny i trudny, zaczyna się agrafką, a później kamienie i mokre kamienie.  Włączyła mi się kalkulacja i asekuracja. Grupa z przodu zjeżdża lepiej, Ci dwaj za mną trochę gorzej niż ja wiec mogę pojechać bezpieczniej i utrzymam przewagę, a nie zaryzykuję gumy i straty, dobrej, jak sądzę, pozycji.

Kamienisty zjazd przechodzi w asfalt i skręca do lasu, tu trzeba kawałek zejść i podprowadzić. –  Prawdziwe MTB – słyszę za sobą. To niebieska koszulka. Kiedy mnie dopadł? Nie poddaję się trzeba uciekać, jednak mam słabszą chwilę. Nogi z ołowiu, zaraz to rozruszam, ale niebieska koszulka odjeżdża jakby na wyższym biegu.

Podjazd i zjazd do mety. Oglądam się, za mną nikogo, więc daję jak najszybciej. Zjazd w dół, ostrzegający o niebezpieczeństwie ratownik, bardzo szybko umykające płyty, gdzie nie należy przesadzić i nie skończyć w lesie. Jeszcze przejazd przez potok i ścieżka nad Sołą. Nikogo z przodu nikogo z tyłu.

Jestem zadowolony z jazdy. Spinoza był dzisiaj lepszy i zachował więcej sił na końcówkę. Chwila rozczarowania tylko czeka mnie przy tablicy w wynikami. 4.! Na 12 w kategorii. Do podium zabrało 30 sekund, zabrał mi je zawodnik w niebieskiej koszulce, któremu dałem się wyprzedzić na 8-10 km przed metą.  Poczucie niedosytu i wkurczenia. Wiem co to znaczy 4 miejsce. Wolałbym być 5. Zastanawiam się czy miałem szansę uciec. Może ten ostatni zjazd należało jechać odważniej, a może po prostu trzeba jeździć szybciej.

Czas 2:27. Miejsce 39 open na 82 startujących; 4 / 12 w kategorii.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *