Głuszyca (2009.08.01 – MTB Marathon)

Po raz pierwszy jechałem ten maraton. Spodziewałem się szutrów i upału. Wydawało mi się, że i dystans i przewyższenia, po doświadczeniach z MTB Trophy nie będą niczym szczególnym, choć traktowałem ten wyścig z respektem. Głuszyca zmiażdżyła mnie jednak wytrzymałościowo. Upał, dystans, przewyższenia i intensywność wysiłku sprawiły, że był to dla mnie najtrudniejszy wydolnościowo maraton w tym roku.

[more]

Cele na ten maraton to ukończyć (klasyfikacja Top 5 – czyli dla osób, które ukończyły maratony ze szczytami pow. 1000 m.) oraz, jak zwykle, pierwsza 100 i pierwsza 10.
Start asfaltami na dystansie giga jest dość przyjemny. Można od pierwszych minut wejść w swoje tempo i poczekać na to, w którym miejscu stawki się znajdzie. Prażące słońce od pierwszej minuty przypominało, że mamy środek lata i odwodnienie może być jedną z przyczyn nieukończenia dystansu.
Spinoza, mój maratonowy rywal w tym sezonie, rusza zwykle mocno. Tak mocno, że za każdym razem mam wrażenie, że widzę go po raz ostatni. Dlatego, kiedy zniknął za zakrętem wcale się nie zdziwiłem.
Na końcu asfaltowego podjazdu byłem w 2/3 stawki, a co mnie bardzo zaskoczyło to widok czołówki za pierwszym zakrętem. Wydawało się, że są na wyciągnięcie ręki, że parę mocniejszych ruchów i będę zaraz za nimi. Anioł rozsądku wyśmiał te myśli, przypomniał, że to 87 km.

Szkoła zjazdów

Wjeżdżamy w las. Pierwszy zjazd od razu trudny. Ziemna rynna zakończona błotem, korzenie. Ten stopień trudności na dzień dobry zaskoczył wielu. Prowadzenie, nerwowe pokrzykiwanie i błagania o to, żeby jechać. To jeszcze efekt startowej adrenaliny. Kilometry uciekają, rozpoczyna się zapamiętany przez wszystkich zawodników singiel trawersujący zbocze. Wielokilometrowa ścieżka ograniczona stromą skarpą po prawej i skalną ścianą po lewej. Niepowtarzalny i piękny fragment. Wymusza utrzymanie tempa i koncentracji. Trafiłem do dobrej grupy, jadącej moim mocnym tempem. Przede mną zawodnik z KTMu, ile razy próbowałem się zbliżyć tyle razy puls zaczynał szaleć, kiedy trzymałem dystans nie zwalniał nadmiernie. Inni nie mieli takiego szczęścia. I Lesław i Spinoza opowiadali, że na tym odcinku jechali znacznie wolniej niż mogli, a wyprzedzanie było zbyt ryzykowne.
Mijam Justynę Frączek – Maraton bez gumy się nie liczy – mówię. Tym razem była więcej niż jedna. Justyna jest dla mnie pewnym wzorem jak należy jeździć na dystansie giga – równo w górę i równo w dół. Kiedy podjeżdża, wyprzedzając kolejnych zawodników, nie wygląda to efektownie, ale każdy ruch korb przesuwa ją do przodu; kiedy zjeżdża też nie robi tego z zabójczą prędkością – jedzie najwyżej odrobinę szybciej niż inni i zjeżdża w takich miejscach, w których większość zsiada.
– Za chwilę będzie łatwy zjazd – mówi, kiedy puszczam ja przodem na stromej ścieżce. – Ładny? – dopytuję.
– Łatwy!
Po takim żarcie zaczynam się bać. No to się zaczyna. Stroma ścieżka zakręca 180 stopni i zaczyna opadać szybciej. – Jeszcze jadę – krzyczę do Justyny zsuwającej się przede mną, w środku szpaleru prowadzących zawodników. – To dobrze!
Chwilę później korzeń, kamień i nur w krzaki. – Już nie jadę – powiadamiam. Szybko zsuwam się w dół.

Zgrupowanie Zielonych

Koło w koło ze Spinozą. Tak już jest od kwietnia. Fot. Monia. (dzięki 😉

Zbliżamy się do 1 bufetu na ok. 20 km. Dostrzegam Spinozę przed sobą, dzieli nas z 300-400 metrów dystansu i z 50 metrów przewyższenia. Ciekaw jestem czy odpoczywał i ruszy do przodu, czy na szczycie podjazdu będę go już miał. Dojeżdżam do niego na bufecie. Pakujemy w siebie hurtowo arbuzy; ja piję wodę i upewniam się, że następny bufet za 17 km. Będzie okazja zatankować camela. Spinoza przelicza czas, średnią mamy niewiele ponad 10 km/h, zapowiada się długa podróż.
Ruszam wcześniej. Od tej chwili będziemy sobie towarzyszyć przez najbliższe godziny. Gdzieś około 35 km ścianka. Prowadzimy, a z tyłu słychać „jedzie się”. Lesław! Więc to on, stojący na poboczu, mignął mi na szutrowym zjeździe. Dwie gumy sprawiły, że jechał już tylko treningowo i po punkty dla drużyny. Jak nigdy zwiedził bufety, pooglądał ogon dystansu giga, stresując kolejnych wyprzedzanych zawodników, że to już peleton mega ich dogonił.
Zamieniamy kilka słów, Lesław staje na pedały i odjeżdża jakby on miał płaski teren przed sobą, a my pionową ścianę. – Spinoza! – krzyczę – Czy Ty to widziałeś? Nigdy nie wygram kategorii!
Jedziemy dalej. Na zjeździe łąkami doganiamy zawodników dystansu mini. Jak zwykle proszeni o drogę reagują błyskawicznie. Dziękujemy i wypadamy na asfalt. Znów widzimy Lesława, tym razem obok roweru. Próbował coś wyjąć z kieszonki, kiedy drogę zagrodził mu leżący policjant. Ten akurat był niewielki, zdradliwie pomalowany na granatowy kolor zlewał się z drogą. Salto było na tyle bolesne, że poobijane żebra nie pozwoliły mu kontynuować walki.
Niedobrze. Nie znam losów Macia, ale jestem pewien, że trzeba ukończyć ten maraton, aby nie pogłębiać straty punktowej.

Druga pętla

Przejeżdżamy obok stadionu. To wystawianie na próbę wytrwałości zawodników. Masz już w nogach 50 km; dystans po którym wszystko już zaczyna boleć; praży słońce, a Ty wiesz, że jeden ruch kierownicą zjeżdżasz na stadion i możesz odpocząć, zjeść makaron… Ciągniemy dalej.
Jedziemy wśród zawodników mega, którzy już ukończyli wyścig.
Zostawiamy stadion po prawej, przecinamy główną ulicę Głuszycy i zaczynamy wspinaczkę – Jeszcze 35 km – mówi Grzegorz Golonko, boss MTB Marathon, stojący przy rozjeździe. Doliczam na zapas 2 kilometry. Skończy się na moich 87 km.
Obrót za obrotem wspinamy się po szutrówce. Coś mi każe zjechać na prawą stronę. Nagle z góry wypada na nas zawodnik z numerem, ogromna prędkość, tnie zakręt. Widzę duże oczy. Jest równie zaskoczony, że mnie widzi na trasie, jak ja przestraszony jego widokiem.
Mam nadzieję, że Spinoza też zdążył zjechać.

To krótki odcinek, na którym krzyżują się dwa dystanse. Powinny być tu ostrzeżenia i taśmy wzdłuż drogi. Na zakręcie, gdzie zjeżdżamy z niebezpiecznego odcinka widzę i dopinguję Axiego kończącego szaleńczym tempem dystans.
To mój dobry okres. Zawsze mam tak po 5 godzinie. Puls jeszcze przyzwoity, a nie ma jeszcze wyczerpania. Zwiększam trochę tempo. To z kolei zły czas Spinozy, który zostaje gdzieś z tyłu.

Nie ma takiego asfaltu

Za chwilę spodziewam się Mikiego. Bardzo się zdziwiłem, że go zobaczyłem na jednym ze zjazdów. Wiem, że to nie jest jego ulubiony element trasy, ale zwykle kosmiczna prędkość, którą osiąga na podjazdach pozwala mu odjechać bardzo daleko ode mnie. Tym razem zjazdy wybitnie mu nie leżą.
Jest, przejeżdża w tempie pociągu osobowego należącego do innej spółki niż PKP. Spodziewam się go zobaczyć po raz ostatni, ale nie. Znów zjazd, znów jestem przed nim. Dogania mnie kiedy słabnę na gruntowej ściance przed Wielką Sową. Ja prowadzę, on jedzie. Następny zjazd, znów się zbliżam, następny asfaltowy podjazd – znów ucieka. Tym razem postanawiam nie zsiadać z roweru. Od trzech lat mam taką zasadę „nie ma takiego asfaltu, którego się nie da podjechać”. Udaje się wdrapać na szczyt. Zabudowania i drogowskaz „Wielka Sowa 15 min”. Radość przedwczesna. My zaczynamy zjazd i tracimy wysokość. Tym razem wybitnie nie leży mi ta ścieżka w dół. Kamienie, trawa, przepaść po lewej. Niech się skończy. Znów podjazd, znów w całości do wyjechania.
Dublujemy zawodników dystansu Mega.
Prowadzą rowery, potwornie wyczerpani. Czas porozglądać się za bezpośrednimi rywalami. Spinozy z tyłu nie widać. Zawodnik z Bikeboardu i Planji, których wyprzedziłem na ostatnim podjeździe są daleko. Zaginął z tyłu też zawodnik w stroju Specializeda i na takim rowerze. Z nim jadę już od 40 km; zyskuję na twardych podjazdach, tracę na zjazdach i na płaskim.
Jest więc nieźle. Trzeba utrzymać tempo. Zaczyna się skalista ścieżka pod Wielką Sowę. Trudno utrzymać rytm, na dodatek czuję zbliżające się kurcze i chce się pić. Mam jeszcze izotonik, ale kolejny łyk słodkiego zakończy się źle. Wreszcie jest Wielka Sowa.
Na szczycie Vena Horny zaimprowizował bufet. Łapię butelkę wody mineralnej. Połowę wypijam, połowę wylewam na głowę ku uciesze turystów. W tym momencie wyprzedza mnie Spec, więc nie ma czasu na wahanie, trzeba gonić.
Zjazd dość trudny, ale staram się jechać rozważnie, pamiętając o zmęczeniu i co raz gorzej pracującym Blacku. Wybiera już tylko duże kamienie, resztę muszą przyjąć ręce.
Taka taktyka kończy się tym, że najpierw dogania mnie kolega z Bikeboardu, teamu z którym rywalizujemy w klasyfikacji generalnej, pojawia się też koszulka Planji.
Gdzieś pod drodze na technicznej sekcji mijam Mikiego walczącego z grawitacją i mam przed sobą kolejny podjazd (a miało być już w dół), na dodatek przyplątują się kurcze. Przez chwilę prowadzimy. Później na forum dowiem się, że Axi podjechał tę trawiastą ściankę. Mocne.
Wsiadam, kiedy inni prowadzą i staram się dogonić swoich rywali. Zawodnicy z Mega ustępują, pole daje też Planja i Bikeboard.
Ostatnie wypłaszczenie. Tu trzeba zwolnić, bo kurcze mam już w obydwu udach. Nie chcę prowadzić. Spec odjeżdża, a na szybkim zjeździe z dwukrotną prędkością wyprzedza mnie zawodnik Bikeboardu. Bez szans.
Ostatnie szutry i meta. Sigma pokazała, że spaliłem ponad 5 000 kcal, najwięcej z wszystkich dotychczasowych maratonów. Wynik osiągnąłem dość marny; znów jednak na więcej nie było szans.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *