MTB Trophy 2009 – urywki

Na szczycie wzniesienia zobaczyłem ludzi w pośpiechu ubierających kurtki. Deszcz padał co raz mocniej, przenikliwy wiatr już po kilkuset metrach wychłodził wszystkich do kości. To była dopiero trzecia godzina, drugiego, najdłużego etapu MTB Trophy 09. Szykował się niezły maraton. Czas 9 godzin na mecie uznam za dobry.

[more]

MTB Trophy 2009 to były wspaniałe czetry dni. Nie opisuję całości wyścigu, w znacznej części zrobiłem to rok tetmu. Tu znajdą się pojedyncze obrazki z mojego osobistego Trophy. Mam nadzieję, że choć trochę oddają klimat tej imprezy.

Zajedź się, a pokaż się (w TV)

Etap II. Podjazd za pierwszym bufetem. Pożarcie w pośpiechu sześciu cząstek pomarańczy dobrze podziałało, jak zwykle. Postanowiłem się zmierzyć ze stromizną na której zrzuca z siodełka. Dobra zasada takich wyścigów mówi, że jak stać cię tylko na jazdę z prędkością piechura to lepiej zejdź z roweru. Odpoczniesz, a czasu nie stracisz. Inni więc rozsądnie prowadzili. Ja, ambitnie, nierozsądnie, drę do góry. Na takie „bohaterstwo” czyhał tylko operator kamery filmujący stawkę. Rzucił w moją stronę. Ujęcie z daleka, zbliżenie, bieg obok roweru, najazd na napęd, na twarz, ujęcie od tyłu. Nie wypadało odpuścić w takiej chwili. Nie pękam więc, ale kiedy tylko zniknął za zakrętem krzyczę do towarzyszy- Chłopaki, zlitujcie się, mogę już zsiąść z roweru?

– Jesteś w kadrze, jedziesz – słyszę z tyłu szyderców.

Dotarłem więc na szczyt.

Następny stromy podjazd. Stromo jak cholera, pada deszcz. Nie mam siły pedałować.

– A teraz nie jedziesz? – te same głosy z tyłu.

– Nie, bo nie  ma telewizji.

Na startowym wybiegu

Start I etapu to taki niezwykły moment na MTB Trophy. Dużo śmiechu. Wokół mnóstwo znajomych twarzy. Stoimy z zielonym PePe a także z Bulim i Szamanem z Bikeholików. Wokół liczni Duńczycy, Czesi, Słowacy.

Gdzieś z przodu sportowcy, blisko prowadzącej Navary, stoją Ci którzy będą jechać własne MTB Trophy. Kaiser, Galiński, zawodnicy z Czech. Ich etapy trwają po 3-4 godziny, sportowa walka, pilnowanie przeciwników, finisze i taktyka. Zupełnie inny wyścig niż ten, w którym jedzie większość uczestników. Niby te same trasy, warunki, przewyższenia. Nasze etapy mają po 6-10 godzin, wypełnia je walka ze sobą samym, odwodnienie, wyczerpanie, niekończące się podjazdy i zjazdy, które odbierają ochotę do kolarstwa górskiego. Jest tu miejsce na proste gesty, radość z dojechania do bufetu; pomoc na trasie. Nie wiem jak z tym w czołówce, czy pomagają sobie wzajemnie pewnie tak samo, tylko szybciej 😉

Jeszcze inne są starty kolejnych etapów. Poprzedniego wieczoru przyszła refleksja, że etap pierwszy choć nie łatwy (dystans i przewyższenia jak maraton na dystansie mega) był ledwie przygrywką. Zamiast rozjazdu po maratonie wykonanego w regeneracyjnym tempie czeka nas etap 95 km i ponad 3000 m w pionie. Dopiero po przejechaniu będziemy w połowie.

Do sektorów wkracza pokora.

Fot. Tadeusz Skwarczyński

I etap. Pod Skrzycznem Fot. Tadeusz Skwarczyński

Frantisek

III etap. Zjazd z Kiczorów do Zwardonia. W dół staczam się po kamiennych progach, korzeniach. Nawet zaczynam doganiać innych, którzy już nie mają siły walczyć z trudnościami. Para Słowaków lub Czechów sprowadza techniczne sekcje, by za chwilę dopaść mnie na szutrach. I tak dobre kilka kilometrów miksujemy się. Ja ich na stromym i podjazdach, oni mnie na szybkich gładkich ścieżkach. Na asfalt wypadam z jednym z nich, drugi gdzieś został.

Przecinamy skrzyżowanie – Nie ma siły – mówi mój partner. – Nic, a nic -. Odpowiadam. Szeroka asfaltówka, trochę wytchnienia. – Jedź za mną, popracujemy – mówię do Słowaka. I tak przez najbliższe 10 km dajemy sobie zmiany. Co chwilę kogoś doganiamy, ktoś zabiera się w pociągu, ktoś odpada.

I mnie ogarnia kryzys. – Jedź – mówię do Franciszka, ja odpadam. Kręci głową – Poczekam – super. Przed nami już ostatni zjazd do wsi przed Ochodzitą. Tym razem z tyłu zostaje Franciszek, łańcuch kleszczy mu się raz po raz na małej zębatce. Przypominam sobie, że wożę zawsze mikroskopijną buteleczkę z finnish line`m. – Czekaj mam smar. Sprawdzam kieszonki, oczywiście nie ma. Został na nocnej szafce w pokoju.

– Lej izotonikiem – pokazuję mu na bidon. – Tym – pyta ze zdziwieniem? – Co Ci szkodzi, gorzej nie będzie.

Oblewa obficie łańcuch. Ruszamy dalej. Uniesiony w górę kciuk Frantiska to dowód na to, że rohloffy i inne mazidła są mocno przereklamowane.

Podjazd na Ochodzitą. Jedziemy z Frantiskiem, mijając kolejnych prowadzących. Ostatnie 200 m po stromych płytach. To muszę podjechać. Obiecałem sobie to na MTB Trophy 2008. Frantisek ma znów kłopoty z łańcuchem, prowadzi obok. Mijamy metę razem.

Etap IV. Zaraz po starcie, na pierwszym podjeździe słyszę z tyłu – Ahoj Jakub – to Frantisek.- Masz izotnik – pytam? Śmieje się

I jeszcze jeden moment, kiedy na mecie, już koszulkami finiszerów i kubkami z zimnym piwem w dłoni klepiemy się po plecach. Nie trzeba gadać.

Zjazdy

O zjazdach na MTB Trophy można napisać całą relacje.

Etap II, rynna przed dojazdem do Nydku. Trzy wykrzykniki, ale nie można się poddawać, już widać koniec stromizny. Tyłek tak daleko za siodełkiem, że szoruje o tylną oponę. Kamień, chcę się wypiąć i walę z całej siły przyrodzeniem w siodło i sztycę. Chcę się zatrzymać i staję, tuż obok kompana z rowerowania PePe i Macia reperującego dętkę w rowerze PePe.

Serpentyny na zjeździe z Jaworowego. Czytałem o nich w relacji z 2007 roku, że strome i najeżone korzeniami i luźnymi kamieniami. Były dla wyzwaniem.  Umiem zjeżdżać na małej prędkości z trudnych przeszkód, gorzej radzę sobie z prędkością. Doganiam kolegę w czerwonym stroju. Trochę jedzie, trochę prowadzi i cały czas komentuje. „O nie, tak łatwo nie dam się zabić” to przed sekcją korzeni z półmetrowymi dziurami pomiędzy; „Tu kozice nawet nie chodzą, bo połamią kopyta” to o zakręcie wyłożonym luźnymi gałęziami. Błąd skończy się długą i zapewne bolesną podróżą w dół karczowiska. „O matko Grzegorz wymyślił przepaść!”. Rzeczywiście jest tak stromo, że nie widać dalszego ciągu ścieżki gwałtownie opadającej za poprzeczną drogą.

Kilka serpentyn przerasta moją odwagę. Widzę zresztą, że i lepiej zjeżdżający nie odważają się na branie w siodle wszystkich fragmentów; Ci najbardziej odporni psychicznie tną serpentyny w poprzek. Jest stromiej, ale jakby gładziej.

Wjeżdżam na stromy zakręt, zbyt stromy. Decyduję się zsiąść z roweru, ale za późno. Nogi już nie ma o co oprzeć i lecę przez kierownicę na szczęście wzdłuż ścieżki, nie w poprzek stoku. Mój partner w czerwonym stroju widzi wszystko.

Na bufecie za zjazdem był limit czasu do godz. 17. Melduję się tam o 16:50. – No i jak trasa panie Kubak – pyta Grzegorz Golonko. Cytuję mu parę komentarzy mojego kompana, w tym czasie Maciu i Misq dopadają mój rower, myją napęd i oddają do smarowania. To bardzo przydatne. Jedziemy przez chwilę razem, dopingują mnie, ale nie dam się sprowokować. 65 km, godz. 17. Jeśli dobrze pójdzie będę na mecie o 19, a to dopiero II etap.

Jedziemy przez chwilę z Misq i Maciem, na jednym ze zjazdów wybierają inną drogę dotarcia do Istebnej. Mnie czeka jeszcze Stożek, jestem zbyt blisko, a Stożek jest zbyt wysoki żeby nie było dramatycznie stromo.

Tak się okazuje. Na asfalcie jak zwykle doganiam sporo osób, takie długie tępe podjazdy to jest coś co wytrzymuję dobrze.

Zjazd ze Stożka. Zaczyna padać i robi się ciemno. Czyżby hasło, które usłyszałem w sektorze, że bez lampki na MTB Trophy nie wychodź nie było żartem? Korzenie i kamienie dobrze widoczne w ciągu dnia zlewają się z podłożem, trasa się optycznie wypłaszcza. Zjawisko dobrze znane narciarzom kończącym dzień w grudniu, kiedy przestaje się widzieć nierówności terenu.

Na dodatek zaczyna lać. Na liczniku 94 km, a tu ciągle trwa zjazd. Gdybym popełnił jakiś poważny błąd zakończony lądowaniem poza trasą mógłbym liczyć tylko na ratowników szukających niedobitków, którzy nie zgłosili swojego wycofania.

Po umyciu rowerów, zjedzeniu posiłków jedziemy z Kasią na kwaterę. Z przeciwka nadjeżdżają jeszcze zawodnicy kończący etap. Jest godzina 21.

Nie mów HOP! Rób HOP!

Nie jestem przesądny, ale wystrzegam się myśli, że już się udało dojechac do mety i że za chwilę dostanę koszulkę FINISHERa. Nie chodzi o pecha, czy czary, ale o zwykłą dekoncentrację. I tak mózg pozbawiony węglowodanów pracuje na wolnych obrotach. Oczym niżej w rozdziale o strzałce. Czym może się skończyć myśl „udało się”, kiedy się jeszcze nie osiągnąlem mety przekonałem się w ubiegłym roku, kiedy na 5 km przed metą IV etapu zerwałem łańcuch wskutek błedu w przerzucaniu, a chwilę później zaliczyłem „strzał w orzechy” na dziurawym mostku.

Teraz zjeżdżam z Kiczorów. Prosty zjazd leśną ścieżką. Prędkość pomiędzy 40 a 50. Jadę po lewej. Nagle na swojej drodze, nie dalej niż 10 metrów przede mną dostrzegam belkę. Nie masz szans na skręt, ani na hamowanie. Klocek ma z 30 cm grubości i zajmuje połowę drogi. Trzeba się szybko nauczyć latać. Przypominam sobie lekcje skakania na krawężniki, które sobie aplikowałem z 10 lat temu. Kosztowały dwie obręcze i potłuczony łokieć 32 letniego faceta.

Wybiłem się przy tej prędkości, przeleciałem nad drągiem, jakbym nigdy nic innego nie robił, nawet nie musnąłem. Dzięki ci adrenalino.

Odmienne stany organizmu

W codziennym życiu trudno jest znaleźć chwile wyczerpania porównanie do stanów doświadczanych podczas wyścigu kolarskiego (a pewnie i innych dyscyplin wytrzymałościowych). Co przychodzi mi go głowy to: długi dzień, męcząca praca w ogrodzie, praca na budowie, kilkunastogodzinna jazda samochodem, przygotowania do egzaminów, całonocna balanga, brak snu. Ale to zupełnie co innego.

Sławne powiedzenie Furmana „głowa jedzie” dotyczy właśnie nieustannej walki ciała, które wysyła sygnały: „zwolnij”, „odpuść”, „zjedź na asfalt”, „boli”, „po co Ci to?” i głowy, która zmusza nogi do kręcenia pokrzykując „nie odpuszczaj”, „jeszcze kawałek”, „zrzuć ząbek niżej”, „dogoń jeszcze tego przed tobą”, „nie bądź mięczak”…

Zmiana przedniej przerzutki na wyższą wymaga w systemie triggerów SRAMa przesunięcia kciukiem „cyngla”. Podczas zwykłej jazdy rowerem ta czynność trwa pół sekundy. Wysiłek jest porównywalny do przekręcenia klucza w zamku.  Długotrwałe zjazdy z użyciem przedniego hamulca powodują, że ciężar ciała spoczywa na rękach, które muszą dać opór hamującej masie. Od II etapu, po kilku godzinach jazdy, musiałem więc planować czynność zmiany biegu. Na jednym ze zjazdów pojawił mi się w głowie pomysł, aby pomóc sobie drugą ręką. Jeśli bym go zrealizował, to w tej sekundzie prawdopodobnie zakończyłbym MTB Trophy.

Na mecie któregoś z etapów Justyna Frączek opowiadała o człowieku, który kończył MTB Trophy z manetką przerzutki w ręce. Biegi dało się zmieniać.

II etap. Około 8 godziny jazdy. Długi zjazd halą kończy się samotnym drzewem. Szukam niebieskiej planszy ze strzałką wskazującą dalszy przebieg trasy. Nb. trasa całego Trophy jest genialnie oznaczona. W każdej chwili, kiedy pomyślisz – Hej. Czy ja na pewno dobrze jadę? Podnosisz głowę i znajdujesz wskazówkę. Jest i tym razem. Najeżdżam na nią na wprost, jest czas przyjżeć się dokładnie. Plansza rośnie w oczach, grot skierowany w prawo. „Zaraz co to dla mnie oznacza?” „Co mam zrobic”, „Gdzie jechać”. Dopiero tuż przed drzewem dochodzi do mnie „Grot w prawo, skręt w prawo”. Wyprany mózg nie był w stanie zinterpretować znaku strzałki.

 

Strzałka to niezby skomplikowany piktogram. Ta, na maratonach jest doskonale znana. Bywa jednak, że są kłopoty z interpretacją

Już wieczorem, w kwaterze rozmawiałem o tym z Kasią. Też jej przydarzyło, że miała kłopot z określeniem, w którą stronę jest skierowana strzałka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *