Natura bez trudu sprawi, że każdy wyścig może się okazać trudniejszy od tego, który był dotąd koszmarem. Istebna 2008 właśnie tak przechodzi do mojej historii maratonów MTB.
[more]
Chciałem przejechać w miłych okolicznościach przyrody trasę znaną z I deszczowego etapu MTB Trophy. Wjechać po kamieniach na Czantorie, powtórzyć singieltrack na zjeździe na czeską stronę, zobaczyć trochę widoków, które w maju były skutecznie zasłonięte chmurami o niskim pułapie.
Upały i słońce na 2 tygodnie przed pozwalały mi wierzyć, że będzie fajny, górski maraton.
20 mm deszczu
Pierwsze sygnały, że może nie być tak fajnie płynęły z shoutboxu na stronie www.rowerowanie.pl. „Zapowiada się błotna i deszczowa Istebna” pisał Lesław. Faktycznie ICM i IMGW przewidywały opady, ale już tak bywało, że w miarę zbliżania się maratonu prognozy łagodniały. W piątek niestety było odwrotnie, ICM podwyższył prognozę opadu do 20 mm/m2. To oznaczyło jedno – czeka nas ulewa.
Kiedy ze Łukaszem „Spinozą”, Renatą „Rozą” z teamu rowerowanie.pl i Krzyśkiem z teamu bikeWorld.pl dojeżdżaliśmy do Istebnej deszcz zmienił się więc w ulewę, a temperatura spadła do 14. stopni.
Start GIGA w strugach deszczu. Fot. Skrzynia
Przebieranie w deszczu, oczekiwanie na start w przemokniętych ciuchach. Tego nie znoszę. Nie miałem dylematu co na siebie włożyć, bo zabrałem tylko krótki komplet. Szczękając zębami, kompletnie mokry, zapiąłem się w pedały. Króciutka rozgrzewka. Na starcie zjawiam się o 10:50. Mało zawodników. Pelerynki, kurtki, rękawki.
Ruszamy trasą przez Wilcze, dobrze znaną z MTB Trophy i poprzednich maratonów. Leje. Spodziewam się, że będę długo na trasie więc zatrzymuję się poprawić licznik, który już tradycyjnie przestaje działać na pierwszych metrach. Nie pomaga. Podjazd. Jedyne o co mi w tej chwili chodzi to wysoka kadencja i unikanie wypadku. Jest ślisko i wąsko. Łatwo o bolesny błąd.
Kąpiele na początek
Tempo optymalne. Puls powyżej 160. Po cichu miałem nadzieję, że mija głęboki kryzys, który toczył mnie od tygodnia po maratonie w Krakowie. Dogania mnie Miki z bikeWorld, którego znów spotkała jakaś przygoda, tym razem pomylił godziny startu dystansów i zamiast na giga wystartował na mega. Na asfaltowym podjeździe odjeżdża bardzo szybko. Nie ta półka żeby gonić.
Pierwszy podjazd terenowy zwiastuje, że będzie fajnie. Co prawda bulldogi trzymają bardzo dobrze, ale śliskie kamienie zjeżdżają po potokach błota.
Prowadzimy. Wypłaszcza się. Drogę, która była trudno przejezdna na MTB Trophy pokrywają na całej szerokości głębokie jeziorka z wodą koloru kawy z mlekiem. Albo lasem, albo środkiem. Jazda po krawędzi kałuży, najeżonej śliskimi korzeniami kończy się tak samo. Chluup! Młoda zawodniczka siada w bajorze głębokim na 30 – 40 cm., za chwilę kolejna osoba zażywa kapieli.
Już wiadomo, że ten maraton będzie z gatunku tych, które wymienia się z pewnym nabożeństwem: Danielki, Kościelisko, Krynica, Istebna 2008…
Z uśmiechem na ustach
Pada, ale nie jest przeraźliwie zimno, tylko po prostu chłodno (ok. 10 st). Na korzeniach z tyłu słyszę, że ktoś po każdym trudniejszym fragmencie, głębszym błocie albo trudniejszej partii korzeni radośnie pokrzykuje. – Juhuuuu – Ewelina „Lawinia” z teamu rowerowanie.pl. Ubłocona niemiłosiernie wyprzedza kolejnych zawodników, dopada też mnie cały czas się świetnie bawiąc w błotnych poślizgach. Tylny błotnik zawadiacko przekrzywiony i te okrzyki wprawiają wielu umęczonych już facetów w osłupienie.
Elawinia wyprzedza mnie na chwilę i motywuje do mocniejszego kręcenia i wyprzedzenia na szybszym zjeździe.
Szczyt Stożka. Kolejny członek drużyny Piotrek„Skrzynia” pilnie studiuje przydrożną mapę szlaków turystycznych.
– Pomóc? – Nie dam rady, nie mam hamulców – odpowiada. Szuka dogodnego powrotu na stadion. Na poboczach kolejne ofiary błota. Tu znów stoi Łukasz „Spinoza”. Również zapatrzony w swoje hamulce, nie potrzebuje pomocy. Zjazd ze Stożka, pamiętam, że było ostro, teraz środkiem biegnie jeszcze głęboka koleina. Część osób prowadzi, ja podążam za zawodnikiem na czerwonym rowerze. Jedzie, ale trochę nerwowo rzuca się po trasie. Spodziewam się, że zaraz poleci. W połowie zjazdu zagadka się wyjaśnia. Z przodu zamiast amortyzatora sztywny widelec. Technika jednak nie wystarcza i zostawiam go pod koniec zjazdu.
Mnie z kolei dogania Spinoza.
Pod Czantorię
Pamiętam o piciu i co chwilę pociągam z camela. W chłodne dni, takie jak ten, zapomina się o tej czynności. Pierwszy żel po 50 minucie.
Po 1,5 h jazdy czuję, że czas kończyć z marudzeniem na zniżkę formy. Jadę tak jak to jest w moim zasięgu. W takim przekonaniu utwierdza mnie to, że od dobrego kwadransa trzymam się Spinozy, który zwykle dokłada mi kilkanaście minut.
Spinoza wjeżdża wszystko, ja stosuję taktykę z Trophy – jeśli na długich stromych podjazdach mogę iść w tempie podjeżdżających daje sobie odpocząć. Mieszanie jazdy i podchodzenia pomaga. Ze Spinoza zostawiamy za sobą kolejnych zawodników. Na podjeździe pod Czantorie przydaje się technika i dobre buldogi. Nasi rywale jeden po drugim stawiają na śliskich kamieniach i drewnianych przepustach swoje rowery w poprzek stoku. To dobry fragment wyścigu. Prowadzę ze 100 metrów, ale większość podjeżdżam starając się nie zgubić koła Spinozy.
O tym, że zaszła zmiana i wracam do gry na swoim poziomie świadczą też towarzysze na trasie. Gdzieś z tyłu zostały wielkie brzuchy i dostojne damy.
Do Lesława czy szalejącego ostatnio Pirxa dzielą mnie lata świetlne, ale przynajmniej jest to normalny wyścig, a nie walka z falami słabości.
Zjazd z Czantorii, jeden z fajniejszych zjazdów jakie znam. Na Trophy zjechałem calusieńki, tu w połowie wywozi mnie w jagody. Dalej z buta w dół. Jest więcej śliskiej gliny. W ulewie, która co chwilę powraca, aby nas polać i uzupełnić kałuże ziemia z każdym kwadransem mięknie.
Na zjazdach zaczynam wyprzedzać Spinozę, który co raz bardziej tańczy po trasie. Właśnie skończyły mu się okładziny w Magurach. Próby zatrzymania roweru o przeciwstok kończą się upadkiem. Lecę i ja. Przestraszyła mnie stroma sekcja z korzeniami i kamieniami, a przestraszony zawodnik, to lecący przez kierownicę zawodnik.
Upadek na głowę skutecznie pozbawia mnie problemu, czy jechać w okularach, czy bez. Założone na kask kończą przygodę z tym maratonem w trzech częściach. Na szczęście głowa cała, poobcierane są tylko nogi i lekko przecięte kolano.
Rozstaję się ostatecznie ze Spinozą, który już w ogóle nie może zjeżdżać. Byłem przekonany, że się wycofał, ale okaże się później, że uparcie dotoczył się do mety.
Dopiero 30?!
Na podejściach Diadory trzymają się lepiej niż moje turystyczne buty MTB Specializeda,.nie namakają też jak gąbka.
Zjeżdżamy na czeską stronę. Z tylnego koła dobiega dźwięk tarcia metalu o metal. Klocki. Na bufecie odwracam rower. Z tyłu okładzina zatrzymała się na tarczy, z przodu klocków tez już prawie nie ma. Trzy łyki izotoniku, pół banana i jedziemy.
W camelbaku jeszcze chlupie, szkoda czasu na tankowanie.
Jeszcze tylko pytanie do obsługi – Który to kilometr? – 30?!!! Po prawie 3 h jazdy.
Spodziewałem się, że będę na mecie o 16., ta myśl staje się mało realna, chyba, że prawdą okaże się informacja przekazywana przez twórcę trasy Wieśka Legierskiego, że po czeskiej stronie głównie szutry i asfalty.
Podjazd asfaltem. Zaczynają się nowe problemy. Manetki przestają działać. Każda zmiana biegu wymaga kilkakrotnego pociągnięcia cyngli. Przednia przerzutka zawalona błotem. Czyszczenie pomaga na chwilę, tym bardziej, że asfalt robi się stromy i pilnie potrzebuję małej zębatki z przodu. Podjazd ciągnie się niemiłosiernie, zaczynają się bóle pleców, bioder, czuje zbliżające się kurcze. Asfalt przechodzi w szuter, deszcz się nasila. Doganiam pierwszych prowadzących. Zyskuję na takich dłuuuugaśnych podjazdach. Najważniejsze to wyłączyć myślenie, nie skupiać się na tym co boli i na tym jak długi jest podjazd, tylko zająć się sprawami innymi: co tam porabiają w domu, czy siostra do której jadę wieczorem przygotuje tą swoją świetną jagnięcine, czy do mięsa będziemy pić piwo czy coś mocniejszego.
To pomaga, zwłaszcza, kiedy w perspektywie jest wciągnięcie kolejnego żelu i popicie izotonikiem, a wszystko w akompaniamencie błota zgrzytającego między zębami.
Jedyne o czym pamiętam to wysoka kadencja.
Czeski epizod ciągnie się niemiłosiernie. Drwale pracujący przy wycince wysyłają nas w krzaki i w efekcie prowadzimy rower po jagodzinach i krzakach, po chwili trafiając z powrotem na szutrową drogę 100 m dalej. Domyślam się, że szutrówka była zajęta przed chwila przez maszyny i pozostało stare oznaczenie.
Na trójnogu
Koniec sił na walkę o miejsce, pozostały tylko te ze zbiornika z napisem „Dojechać do mety”. Na zjazdach jest źle. Hamowanie tylko przednim hamulcem kończy się kilkoma upadkami, blokowane koło nie wybiera optymalnej drogi. Co raz częściej asekuruję się jadąc techniką tripodu J.
Doganiają mnie pierwsi szczęściarze posiadający jeszcze resztki klocków, albo o niebo lepszą technikę zjazdów.
II bufet wyłania się zza zakrętu. Marzyłem o czymś normalnym do jedzenia. Pakuję do ust ciastka i suszone morlele. Wcześniej jednak zamieniamy kilka słów z Misq i Neeq, których pokonał dystans giga, a właściwie brak hamulców. Decydują się wracać asfaltami. Ciągną przy okazji Jelitka z Bikeholików, który tym razem zmagania z Beskidami zakończył głęboką raną w kolanie. Wszystkim humory dopisują, ale moim zdaniem nawet spod skorupy błota widać, że noga Jelitka nie wygląda za dobrze.
Droga zbliża się do brunatnej dzisiaj Olzy. To zwiastun, że zbliżamy się do mety. Trwa 5 godzina jazdy. Tracę kolejne kilka miejsc.
Teraz już trzeba tylko dojechać. Niestety przednia przerzutka przestaje już zupełnie działać. Waląc w manetkę kijkiem udaje mi się ją zmusić do ustawienia łańcucha na środkowej tarczy. Plan jest taki: już jej nie będę zmieniał. Ostrzejsze podjazdy pokonam z buta, a asfaltowe zjazdy pojadę w konfiguracji biegów 2:9.
Przód jeszcze hamuje więc na asfaltach mogę się rozpędzić.
Wreszcie wjazd doskonale znanego z Trophy lasku przed stadionem. To miła chwila, kiedy się wie, że za zakrętem nie czai się następny podjazd, żadna błotna przeprawa.
Na mecie. Fot. Ciaposo
Za mną nie ma żadnego zawodnika mogę więc dojechać bez presji i narażania się na to niemiłe uczucie bycia wyprzedzonym na ostatnich metrach.
Meta. Deszcz przestał padać. Czas przejazdu 5 h 03 minuty; 97/205 miejsce open, 12/24 w kategorii M4. Nie wiem ile osób nie ukończyło zawodów z różnych powodów.
Na tym maratonie świetnie poszło Zielonym oto fragment komunikatu, który na stronę www.rowerowanie.pl napisał Dziczek „Zazieleniło się na dekoracji, można powiedzieć, że oblegaliśmy wąskie pudło! Bardzo miło oglądać tak wielki sukces Zielonych. W sumie wystartowało czternastu reprezentantów drużyny rowerowanie.pl, w tym dwie panie – Elawinia i Roza.
Lesław 2. miejsce w M4 na dystansie MEGA
Roza 2. miejsce w K3 na dystansie MEGA
Elawinia 3. miejsce w K2 na dystansie MEGA
Ciaposo 3. miejsce w M3 na dystansie GIGA”
Gratulacje dla wszystkich pudłowiczów, gratulacje należą się również Pirx-owi, który dołożył mi ponad godzinę i zajął dość pechowo (3 sekundy) 4 miejsce.
Jeśli chodzi o mój występ to się właściwie cieszę. To była jazda na jaką mnie stać, a nie walka z organizmem o przetrwanie.