Kiedy zjeżdżałem z Zameczku do Istebnej nastroje były euforyczne. Jeszcze 10 km i będę miał koszulkę. To jednak zawody MTB, nie przechadzka po parku. Najpierw zerwałem łańcuch, później przywaliłem ramą w krocze. Ja chcę to domuuu…
III ETAP
Błoto schnie
Następnego dnia rano nie jest wesoło. Czuję się opuchnięty, łeb mi pęka. Pepe ratuje mnie Ibupromem. Nie wyobrażam sobie 80 km i kolejnych 8 godzin na siodełku. Wyszło słońce. Pulsometr prawie nie działa zawieszając się na różnych wartościach. Kiedy jednak zaczyna wskazywać puls, kręci się on na poziomie 120 – 115 bpm. Zgon. Wszyscy są przede mną, pierwszy podjazd. Kasia ruszyła walczyć o miejsca, Misq na mnie czeka. Proszę go żeby on też jechał. – Nie odpuszczę, ale dojadę kiedy dojadę – zapewniam go.
Już na płaskim asfalcie padam. Czuję się jak na II etapie Odysei Niepołomickiej. Siły zero. Mam nadzieję, że to minie. Idziemy krok za krokiem. Znów na Stożek. Tym razem łatwiejszą wersją, za Stożkiem zjazd do Czech.
Pogoda pięknieje, prawie nie ma błota! Jak cudowanie, kiedy zaczynają przesychać buty. Kilometry uciekają szybciej. Żel co 1,5 h pomaga. Zjazd asfaltem do bufetu. Cieszę się z każdego kilometra przejechanego 30 km/h. Będę krócej na trasie.
Śmieszny przejazd pod szosą. Dziwnie się czuję jadąc czystą ulicą, w schludnych Bysticach. Ludzie spacerują, ładnie ubrani. My jak zrzut z leśnego świata. Obłęd w oczach, szybki oddech, twarz w błocie przemykamy wśród cywilizacji.
Na Ostry
Podjazd w lesie. Zaczyna się 3 godzina jazdy. Najdłuższy podjazd tego etapu na Ostry. Wracają siły. Dalej tempo marne, ale stałe i szybsze. Na takich podjazdach ciągnących się kilometrami zawsze zyskuję.
Dojeżdżam kolegę z portalu BikeWorld (nie pamiętam imienia – sorry). Ucinamy sobie 40 minutową pogawędkę o internecie, biznesie i systemach zawieszeń.
Od czasu do czasu trzeba stanąć na pedały i dać odpocząć lędźwiom.
Przyzwyczaiłem się do authora. Skręca jak muł, ale już to wiem. Koniec podjazdu. Z daleka słyszę Kuuubak… To Misq. Udało mi się go dojść, on stracił Siły, ja mam lepszy okres.
Osiągnięty Ostry (1044), znów zjazd do miejscowości (Mosty u Jablunkowa). Na Bufecie Misq proponuje wspólną jazdę. O nie. Dzisiejszy etap chcę przeżyć sam. Zwalniam, kiedy padam, przyspieszam kiedy mogę. Wspólna jazda, zwłaszcza z szybszym Misq-iem mnie zabije.
Tym bardziej, że już zaczyna pachnieć metą. Wybieram sobie jakiś temat do rozmyślań i samo się jedzie.
Meta przyciąga. Wzdłuż Olzy, lasek i już słychać muzę.
Czas 7 h 53 min; Misq 7 min przede mną – dzisiaj miał dzień kryzysu, Kasia się rozkręca – 49!
Zielona koszulka z napisem Finisher już blisko.
IV ETAP
Nie zawalić
Od rana piękna pogoda. Cel na dzisiaj: nie zrobić sobie krzywdy i nie rozwalić roweru. Dojechać. Nastroje na starcie wyraźnie lepsze. Za kilka godzin się kończy. Jeszcze tylko na Skrzyczne i w domu. Na podjeździe tętno wzrasta do dawno nie widzianych 150! – Wczoraj klient z kostnicy, którym potrzasnąc miał wyższe ode mnie – żartujemy sobie z Mariuszem z Lajkoników. Mówię mu, że nie znoszę szybkich szutrów, a lubię techniczne i kręte. Lajkonik odwrotnie. Odjeżdżam na podjeździe, Mariusz wyprzedza mnie na zjeździe i ginie w drodze na Zielony Wierch. Tu mijanka – czołówka, która zaliczyła Skrzyczne właśnie zjeżdża, a właściwie zlatuje po usianej koleinami i korzeniami stromej drodze. Co chwilę trzeba zbiegać w jagody. Jak patrzę na ich zjazdy to skóra cierpnie. Znów podjazd i techniczny zjazd przez kolein na dół. Tu znów dopadam Lajkonika. Grozi mi palcem. Śmiejemy się
Stąd już niedaleko na Skrzyczne, które wyłania się znad przeciwległego Stoku. Ha! Stąd już choćby na piechotę.
Wdrapujemy się na górę. – Popatrz, zwykły author a tu wjechał – dziwią się turystki (chyba rowerzystki). A ja to pies? No i jedziemy grzbietami w stronę Malinowskiej Skały. Dołącza do mnie dwóch rowerzystów bez numerków. Białe skarpetki i czyściutkie koszulki świadczą, że wjechali tu wyciągiem.
Chcą się ścigać. Ja nie bardzo. Wpadamy w głębokie błotniste koleiny, pierwszy przejeżdża, drugiemu się nie udaje i brudzi sobie czystą kurtkę. Nie mam ochoty rywalizować. Jadę swoje, kamień za kamieniem, korzeń za korzeniem.
Chłopaki mają jednak satysfakcję, że są przede mną. Schodzą jednak z rowerów przed płytkim błotem i zostają z tyłu.
Do mety bez dętki i łańcucha
Zaczyna się długi zjazd do mety.
Jakiś rosyjskojęzyczny zawodnik prosi od dętkę? Dać czy nie. Masz. Pompki też nie zabrał. Trochę mnie wkurza taka lekkomyślność.
Hale, laski, single, scieżki. Kilometry uciekają jak oszalałe. Podejrzanie łatwo. Bufet i zjazd na zaporę. Pachnie Finiszerem. Jeszcze tylko podjazd pod Zameczek. Znów włączam myślenie i obrót za obrotem zbliżam się do zawodnika z przodu, potem kolejny i kolejny. Bliskość mety daje siłę.
Śpiewam sobie “pokonałem się sam…”, włącza mi się patetyczno pretensjonalny nastrój.
Dojadę!
Podjazd po płytach. – Jak dobrze, bo dawno nie było niczego pod górę – mówię do wyprzedzanego kolegi. – Jak wiadomo podjazdy są solą kolarstwa górskiego – odpiera z poważną miną. – Dobrze, że jesteś tak daleko, bo doszłoby do rękoczynów – śmiejemy się.
To jednak MTB i dopóki nie jesteś na mecie nie ciesz się za bardzo.
Wjazd do lasu. Zrzucam przerzutki. Trach, zerwany łańcuch. A do mety kilka km. Dam radę z buta? Łąka pod lasem wygląda na płaską, nie da się zjechać.. Trzeba spinać.
Grzebię przy napędzie. Nie ma osoby, która nie zapyta czy mam wszystko, czy trzeba pomóc? To nie zwykły maraton, to czteroetapówka. Pytają Polacy, Czesi. – I`m terrible sorry – mówi Łotysz, z którym gadałem na podjeździe pod Skrzyczne.
Udaje się pospinać. Już zabudowania i ostatni raz do lasu. Tym razem załatwił mnie mostek. Zawodnik w koszulce BGŻ ostrzega, że na środku jest szczelina. Oczywiście ładuję tam przednie koło. Wyciągając walę sobie ramą w krocze. Kurde, boli. Chyba mam już dość.
Ja chcę do metyyy! Czas 5 h 05 min.
Całuję zieloną koszulkę Finishera. Dojechałem.
Moja własna.
Wystartowało 430 zawodników, dojechało 279, ja na pozycji 268.