5 godzin na przejechanie 40 km? Na rowerku Bobo nawet by się udało. Na II etapie MTB Trophy zajęło nam to 6 godzin i 20 minut.
[more]
II ETAP
Limit wisi nad głową
Spiker ogłasza, że został ustalony limit dojazdu na III bufet. 40 km w 5 h. Da się zrobić.
Zaczynamy od podjazdu na Ochodzitą. Asfalt pozwala się rozgrzać. Czuję już wczorajsze trudy w nogach. Wyprzedzają mnie prawie wszyscy. Ochodzita jednak bez schodzenia z siodełka. Czekam na Misq i Kasię. Zjazd. Matko! Ten rower w ogóle nie skręca. Wymaga siłowego kręcenia kierownicą. Na singieltracku nie pomaga. Wywiozi mnie w jagodziny, z chwilę wylatuję z koleiny. Nie czuję tego sprzętu. Inny kąt wyprzedzenia? Amor za wysoki? Nie wiem. Zaczynam się bać zjazdów, cieszę się jednak, że jadę.
Kasia w podbiegu na Sołowy Wierch. Po prawej team Wolna Kompania. Fot. Misq
Na podjeździe na Sołowy Wierch czekamy na Kasię. Spotykamy Czarka z Wolnej Kompanii. Razem dopingujemy Kasię i kolegę z Wolnej Kompanii, podejmują wyzwanie i biegną pod górę w zaimprezowanych zawodach. To dopiero 10 km. Mija godzina. Zastanawiamy się czy limit jest do osiągnięcia. Wydaje się, że tak, choć nie jest już to takie pewne. Zwardoń, drzemy się w niebogłosy przejeżdżając przeszkloną kładką nad obwodnicą. Cały czas dobry nastrój. I bufet. Opuszczamy Wolną Kompanię, która pielęgnuje rowery. Czeka nas teraz najtrudniejsze: szczyty powyżej 1000 m. Najpierw graniczna Magura, potem dwa Przysłopy i Wielka Racza.
Pierwszy raz jadę z camelbakiem. Genialne urządzenie. Wreszcie nie jestem odwodniony. Piję ile chcę.
Na podjazdach i podejściach mniej wesoło niż wczoraj. Każdy zapatrzony w drogę. Buty kompletnie mokre, podeszwa w prawym zaczyna mi się oddzielać od reszty. Stawiam stopę tak, by jej nie uszkodzić dalej. Po kilku kilometrach nienaturalnie wykrzywiona stopa zaczyna boleć.
Koniec pieśni?
Naiwnie wierzę jeszcze, że osiągniemy limit. Przeciętna jednak spada 25 km, 3 h. Podejście, pod Beskid Graniczny zjazd, podejście. Mgła, błoto i ociekające wilgocią drzewa. Jest co raz gorzej. Podejścia zamieniają się w wąskie strome ścieżki, nawet bez roweru, w turystycznych butach byłyby tu trudno. Zbliżamy się do Przegibka. Do bufetu jeszcze 5 km, mija 15 i limit.
Jesteśmy poza zawodami! Tak się to kończy.
Między Przegibkiem a Wielką Raczą. Nawet cudowne single nie cieszyły. Fot. Misq
Trzeba uznać, że są w Polsce wyścigi MTB, które mnie przerastają. Zastanawiam się czy mogłem coś zrobić lepiej. Nie, może urwać z pół godziny, gdybym jechał na Maksa. To by też nie wystarczyło. Trudno. Porażka jest wliczona w sport.
Ostatni zjazd do bufetu w błotnistej rzece. Przez okulary nic nie widać, błoto leci do nosa, do oczu, do ust. Wszystko mokre. Pampers w spodenkach nasiąka brudną wodą, siodło to mazista skorupa.
Zaczynam widzieć jasne strony dyskwalifikacji. Jeszcze z 2 godziny a będę w wannie, wieczór spędzę w pizzerii przy piwie; wolny weekend (tyle do zrobienia w ogródku).
Bufet w Rycerce. Prawie nic do jedzenia, spotykamy kilkunastu nieszczęśników. Pogodzeni z losem, Najpierw jedzenie i picie. Co dalej robimy.
Asfaltem daleko do domu. Decyzja “kończymy po trasie”. Misq pyta: kto jeszcze jedzie z nami. Spośród kilkunastu zawodników ręke do góry podnosi jeden!
Nie dziwię się reszcie. Komu się chce po dyskwalifikacji mordować dalej.
Jedyne co dziwi, to że nie ma tu sędziego, ani punktu pomiaru czasu. Zbliża się samochód organizatora. “Jedziemy” – mówi Misq – “Przyjechał nas zdyskwalifikowac”. Ruszamy asfaltem, Kasia została na bufecie więc czekamy na nią. Przywozi nowinę: – limit przesunięty, jesteśmy w wyścigu.
Nie będzie pizzy
Koniec marzeń o wannie, pizzy i piwie. Zjeżdżamy z asfaltu. Podjazd na Ożna. Prędkość zółwia. Tym razem zostaję za Kasią i Misq. Zaczyna się 7 godzina na siodełku. Wleczemy się w tempie konduktu. Nikogo za nami, nikogo przed nami. Po 18. docieramy do kolejnego bufetu w Zwardoniu. Pocieszają nas, że jeszcze z 5 km i na mecie. Podjazd, zjazd i podjazd.
Ciągniemy. Szutry, las. Płyty. Na korzeniastym płaskim odcinku co chwilę wypadam z trasy, albo wpadam w koleiny. W przeciwnym kierunku mogłem tu jechać, teraz brakuje sił na panowanie nad rowerem.
Zjazd. do Koniakowa. Jeszcze tylko Ochodzita. Wszystko co strome idę. Misq jeszcze walczy, najwięcej sił ma Kasia. Dochodzimy kolejnych nieszczęśników.
Pytam Czecha jak mu się podoba taki Mountain Biking – Mountain Walking – cedzi bez uśmiechu. Nie ma przerzutki, łańcuch spięty na twardych przełożeniach. Ma dość, jakoś mnie to nie dziwi.
Ostatni podjazd. – Już koniec niedaleko – pociesza stojąca niedaleko szczytu Ochodzitej kobieta. – Mój też – odpieram.
Do mety podchodzimy we troje. Jest 19.26, zaczęliśmy 10 godzinę na rowerze, 77 km. Przejeżdżamy przez bramkę wspólnie dostając brawa od fotografów i kibiców. To daje siłę.
Dzwonie do domu. Wsparcie rodziny. Ważne.
Za późno na wycofanie
Na mecie spotykam Grzegorza Golonkę. – Jeśli ktoś się dzisiaj nie wycofał dojedzie – mówi. Następne etapy w całości do przejechania.
Zaczynam wierzyć, że może się udać.
Pogoda na następny dzień się klaruje. Lista wyników czerwona od nazwisk osób, które nie dojechały. Podobno wycofało się ponad 150 osób. Limit czasu wyznaczony na bufecie osiągnęło podobno 120 osób. Wielu rezygnowało nie wiedząc, że limit nie obowiązuje, a może to tylko pretekst.