Nie widziałem nic. Ocknąłem się gwałtownie, kiedy przednie koło zjechało ze ścieżki. Jak dobrze, że w Lasku Wolskim opadłe liście leżą tak długo. Twarz cała, kask cały i ta nowa koszulka bez dziur. Fajnie się leży, nie trzeba pedałować. Może tutaj zostać…?, Nadjeżdżają z tyłu z sakramentalnym – Wszystko ok?
[more]
Miło jest ruszyć z domu na rowerze na maraton. Godzina 9, piękna pogoda, wiaterek w uszach, mały ruch w mojej wsi i na drodze do Krakowa. Zastanawiam się, tylko czy przy mojej kondycji 15 kilometrów to nie za bardzo forsowna rozgrzewka.
Przed 10 z Rowerowaniem wspólne fotografie i oczekiwanie na start giga. Już widać, że start przez Błonia rozciąga mocno stawkę, kto potrafi utrzymać rytm, kto mocny wyprzedza na wyboistej łące. Na starcie od 11., stoimy z ekipą forumową: Kasią, AndyLo, Axim, Pociem i Tadkiem. Zamieszanie z matą, która uaktywnia nasze czipy powoduje, że trzeba się ustawić znów. Tracę z widoku taśmę oddzielającą nas od sektorów, ale dla mnie to i tak wystarczające miejsce, byle nie trafić na korek na ścieżkach w Lasku Wolskim.
Dobrze znać trasę…
Start. Po Błoniach do przodu, ulica wzdłuż Rudawy i podjazd do Zoo. Zaraz, zaraz – jesteś z przodu stawki, to inaczej niż zwykle, kiedy ruszasz z ogona. Nie możesz gonić wszystkich, bo padniesz. Zresztą czuję się kiepsko, tak kiepsko po pierwszym podjeździe było zaraz na początku sezonu. Zmęczenie, ołów w nogach i zadyszka i kolka, której nigdy nie miałem. Albo za długi dystans rozgrzewki, albo przegiąłem w tygodniu, od wtorku przejechałem prawie 250 km na ostro.
Momentami było bardzo ciepło
Zdjęcie ze strony http://picasaweb.google.com/ga.agata/LBMKrakow
Jednyna nadzieja to pulsometr, który już na stałe zagościł na przegubie a nie na kierownicy – tętno pod 170, co oznacza, że nie ma totalnego zgonu. Nie ma wybacz – trzeba jechać.
Trzymam się grupki przede mną, tuż na kole na wąskiej ścieżce w lesie. Wypadamy pod obserwatorium, podjazd graniastymi płytami. Zaraz, zaraz! Jakiś peleton wypada z lasu powyżej nas. Inny maraton? Niestety nie, zgubiłem jak baran drogę. Widzę Kasię z Rowerowania, z którą rozstałem się na Błoniach, rozpoznaję inne koszulki. A więc na początek ze 3 minuty w plecy. Na nic ustawianie się na przedzie stawki, na nic rwanie na podjeździe. Do tego nogi ciągle ciężkie.
Nie ma co płakać, trzeba odrabiać. Droga do Kryspinowa, po prawej pusto tylko kamienie, napęd na twardo i daje się gonić. Zastanawiam się czy Pocio z którym ruszyłem z Błoń wyskoczył przede mnie po moim błądzeniu w lasku, gdzie AndyLo, z którym czasem razem trenujemy, a który na maratonach mnie zwykle objeżdża o kilkanaście minut.
Remontowany most nad autostradą i rów przed i za betonową płytą – większość zawodników zsiada. Z objazdu trasy przed tygodniem wiem, że da się to wziąć na rowerze. Znów kilkanaście pozycji.
Kochanowski po maśle
Do Morawicy nic się nie dzieje. Wiatr, więc trzeba się łapać kół, tych którzy są nieco szybsi, jak nie ma nikogo to samemu ciągnąć. Nogi nadal ciężkie, ale twarde przełożenia pozwalają wyprzedzać na podjeździe. Obrót za obrotem.
Popadam w stan transu, nie obchodzi mnie czy ktoś mnie wyprzedza, czy ja kogoś, byle trzymać rytm i nie odpuszczać za bardzo.
Bufet bez schodzenia z roweru napełniam bidon i pożeram kawałek arbuza. Muszę rozwiązać problem picia. Rama nie pozwala na dwa bidony, z camelbagiem nie mógłbym jeździć. Wąwóz Półrzeczki. Jedziemy jeden za drugim. Szybko, ale z kontrolą. Błąd na tym singieltracku oznacza koniec wyścigu. To tu dwa miesiące temu na maratonie Eski rozwaliłem brodę. O dziwo kałuża u wylotu wąwozu jest przejezdna, a było to miejsce pewnik, że znajdzie się tu błoto.
Agrafka i podjazd. Słychać już charakterystyczne przekleństwa i wypinanie się z pedałów. Korek – nie ma jazdy. Biegniemy z rowerami pod górę. Kurcze – jeszcze dwa miesiące temu szedłbym tutaj ucinając miłe pogawędki z zawodnikami, dzisiaj w tym miejscu stawki już bez słowa truchta się w górę.
Mam obiekt do ścigania. Pomarańczowa koszulka i gięta kierownica. Dobrze zjeżdża, podjeżdża w moim tempie lub szybciej. Śledzę go od Morawicy. Na podjeździe przed Nielepicami wiem czego się spodziewać najpierw stromy asfalt, później stromy podjazd po kamulcach. Da się to zrobić, tylko trzymać rytm. Dopadam pomarańczową koszulkę i na wąskiej ścieżce próbuję się napić z bidonu, w efekcie zwiedzam okoliczne krzaki, nie schodząc z roweru. Pomarańczowa koszulka znika.
Za chwilę osławiony wąwóz Kochanowski. W zeszłym roku tu prowadziłem w dół, tak jak kilka osób dzisiaj. Zresztą kiedy tutaj jest mokro to trudny kawałek, nie z powodu stromizny czy kamieni, tylko z powodu wąskiej rynny w środkowym fragmencie. Jeden nieopatrzny ruch i fik przez kierownicę. Dzisiaj nic z tych rzeczy. Zjeżdżałem już tutaj kilkanaście razy, ostatnio w zeszłym tygodniu, teraz trzeba tylko zjechać. Idzie łatwo. W środkowym fragmencie pozwalam się prędkości wyrzucić na ścianę wąwozu i omijam rynnę szerokim łukiem.
Odliczanie końcowe
Jakiś kibic z zacięciem rachmistrza liczy przejeżdżających, 206, 207, 208, 209… To połowa trasy, jestem 209, a zwykle w drugiej części nadrabiam. Co prawda dopiero połowa, ale pozostały jeszcze tylko dwa podjazdy i rzeźnicki Lasek Wolski. Jest więc szansa na wymarzoną 200!
Pomaga mi ta myśl. Dziękuję Panu, który liczył. Nogi bolą, plecy bolą ale pierwszy raz podczas tego wyścigu podnoszę głowę, żeby się rozejrzeć za przeciwnikiem. Plecy bolą pewnie także innych. Pierwszy wyprzedzony, pod radarem jestem 208., ktoś łata dętkę na poboczu – 207., bufet w biegu, 206., 205., 204…
Jak świetnie poprowadzili tutaj trasę. W porównaniu z naszym objazdem wszystko jest przejezdne, ba – pomimo 40 km w nogach wydaje mi się fajne.
Dopada mnie czołówka giga. Dziwne wrażenie, dawno mnie nie dublowali. Na pocieszenie, to że startowali godzinę wcześniej, ale i tak zawsze miło popatrzeć jak chłopaki podjeżdżają.
Przed Burowem ostrzegam zawodnika (201.) o szkłach w wąwozie, okazało się, że i tu organizatorzy zadziałali. Pomiędzy kupą cegieł i szkła przejezdna ścieżka.
Wypadamy na asfalt. Znów kilka pozycji, wychodzi na to, że może się udać, byle nie pęknąć. Na moim kole trzyosobowa grupka, znów znajomość trasy się przydaje. Asfaltowe skrzyżowanie lewo, prawo i znów mam dwóch przed sobą. Cały czas sobie powtarzam, innych też boli, nie pękaj. Z tym mottem dojeżdżam do autostrady, za sobą słyszę chrzęst żwiru. Zawodnik z jakiegoś Lubelskiego teamu ma też dość. Jestem wy…. Okazuje się, że również zaliczył dłuższą wersję lasku Wolskiego – dojeżdżamy do autostrady. Schody pionowo w górę (jaki ciężki ten rower) i za wiaduktem pionowo w dół. Tu trzeba uważać – nogi same się uginają, lepiej stąd nie spaść.
Wypadamy na asfalt na nieczynnej nitce autostrady, zaraz zaraz, strzałki są na polnej drodze za rowem. Tym razem zachowałem czujność, stąd już blisko do Lasku Wolskiego. Wg. drogowskazu – 10 kilometrów do mety. Zamiast spodziewanych 64, wyjdzie więc 66 – cena za gapiostwo.
Masyw ciągnie, ja przez kierownicę
Mam nowy cel. Zawodnik z napisem „Masyw” na spodenkach. Podjazd. Znów sporo osób prowadzi, :”Masyw” ciągnie pod górę. Czaję się z tyłu zbierając siły na serpentyny – ostatni podjazd. Na górze już nie mam nic do zaoferowania. Widzę tylko, że ci przede mną również robią bokami, jest więc duża szansa na przełamanie bariery 200. Teraz tylko uwaga. No tak – tego zabrakło, lecę przez kierownicę głową w dół. Zaskrzypiał styropian kasku. To przednie koło wpadło w głębokie liście. Zbieram się. Lekko podrapane ramie i chyba tyle. – Wszystko ok? Chyba ok. – pytają przejeżdżający, w tym mój poprzedni cel „Masyw” W otwory w kasku przypchane mchem i liśmi. Tracę dwie pozycje. Nie mam już wody i muszę uważać – ten upadek to przez zmęczenie.
Serpentyny przejadę choćbym miał rękami pedałować, stamtąd już tylko ostry zjazd, gdzie ktoś ostrzega, żeby nie jechać środkiem, Udaje mi się zostawić znów kilku zawodników, w tym „Masywa”. Ostatnia mordęga tzw. Biała Droga, stroma, ale krótka i kilka singieltracków. Nie ma gdzie tracić pozycji, trzeba to przejechać to szybko, ale bez wariactwa.
Na asfaltówce doganiam jeszcze dwie osoby, wśród nich kolega z M1. On uznał wyścig za skończony i bez trzymania posila się batonikiem, popija wodą. Ja tak nie umiem, dopóki nie piknie bramka mam przymus się ścigać.
Spokojnie, Giga cię wyprzedza
Błonia. To niby już meta, ale ciągle daleko. Nie zwalniać, nie tracić pozycji. Z tyłu ktoś atakuje. Sił brak ale staję na pedały, – Spokojnie Giga – słyszę za plecami. Daję mu miejsce i jadę za nim. Wykorzystuje to niebieska koszulka, jeden z dwóch zawodników wyprzedzonych przed minutą. Staram się przyspieszyć, ale nie udaje się. Niebieska koszulka gna co raz szybciej. Balony mety zbliżają się bardzo wolno, na szczęście następny zawodnik za mną ma 100 metrów straty. Nic tu się już nie wydarzy.
Najgorsze samopoczucie, najlepsze miejsce
Na mecie czeka Iwona. Na prawdę mam dość. Kupuję wodę, nie mam siły nawet szukać bufetu. Na konkurencyjnej Esce miłe jest to, że dają do ręki izotonik po wyścigu. Tu trzeba się samemu zatroszczyć. Powoli dochodzę do siebie, jestem pewien, że zwaliłem ten maraton. Szukam znajomych. Na razie tylko Axi z jakimś kosmicznym wynikiem ok. 3 godzin, za chwilę zjawiają się następni. Poobijany Ciaposo całuje rower dziękując mu za 6 miejsce w kategorii Giga, dojeżdża Kasia, która znów zalicza podium, Maxwell przejechał pierwsze Giga z dobrym wynikiem, a AndyLo znów mnie objechał, Pirx z Maruderów spotkany na trasie, Lesław błądził pod Rudnem, ale i tak przejechał giga w tempie niedostępnym dla mnie, z czasem widzę co raz więcej znajomych twarzy.
Podsumowując 160 miejsce w Open, 19 w kategorii. Jedno i drugie najlepsze w dotychczasowych startach w maratonach, od zeszłego roku poprawiłem wynik o prawie… 300 miejsc.