Przesieka 18.08.07 (Bikemaraton)

– Rozmawiałam już z drzewami – tak mówiła Kasia z Rowerowania po przejechaniu maratonu w Przesiece. Mnie za to było podejrzanie dobrze. Tylko, że ja jechałem dystans mega, Kasia – giga. Czyżbym się obijał. Choć cyfry mówią co innego: najmniejsza różnica do prowadzącego, najlepsze miejsce w kategorii, najlepsze open. Ciągle jednak nie przekroczyłem magicznej 200.

Po raz trzeci przemierzam tę trasę. Najpierw był Karpacz, później Świeradów, teraz Przesieka. Zastanawiam się czy warto tak daleko się tłuc, ani nie walczę o pudło w klasyfikacji generalnej, ani tereny nie nowe, ale powiedziało się „jadę”, więc jestem w samochodzie pod Wrocławiem, razem z Kasią, Renatą i Mariuszem „Pociem” z Rowerowania.

Start pod górkę

Sama Przesieka to niezbyt imponujące miejsce. Jeszcze się nie załapała na turystyczny boom. Na starcie tłumy. Odnajduje nas Dominik „Orkiestra” z Rowerowania, spotykam kilka poznanych na poprzednich edycjach osób, z daleka miga mi Leszek z Eski. Postanawiam stanąć 10 minut wcześniej niż zwykle. Za późno. Kiedy ustawiam się na biegnącym pod górę korytarzu do startu przede mną tłum. Łąka, górka i setki ludzi. Gwarantowane spore opóźnienie do bramki. Tak też się dzieje za 40 minut. Sprawdzam opóźnienia. Ruszamy w 52 sekundy od sygnału „Start”,  bramkę mijam 2 minuty i 2 sekundy od chwili, kiedy zaczyna się liczyć czas.

Pierwszy podjazd „Droga na dwa mosty” w miarę szeroki, da się wyprzedzać.

Zmieniłem sposób jedzenia. Batoniki w miejsce żeli. Mam wrażenie, że dłużej mam „z czego” jechać, a żołądek jest mi wdzięczny, ze nie wrzucanie chemii.

Wyprzedza mnie „Orkiestra” w koszulce w kościotrupa, tym razem nie wiezie ze sobą głośników. z których peleton atakuje Prodigy, tylko słucha „empetrójki”. Jadę za zawodnikiem w zielonych spodenkach z napisem AMD, który toruje drogę. Z mojej kasety zaczynają dobiegać dziwne dźwięki. Trochę się tego spodziewałem, bo likwidując maleńki luz, chyba skręciłem ją za mocno i już w przeddzień trochę charczała.

Ignoruję tę histerię sprzętu i staram się utrzymać za spodenkami. Pulsometr trzymam na przegubie, kiedy zerkam pokazuje ponad 170, a ja się dobrze czuję i skupiam się na przypomnieniu sobie, co to jest za skrót AMD. Chyba coś od procesorów komputerowych. Ale dość trzymania się na kole, trzeba walczyć. Pierwszy zjazd. Wreszcie to nie szuter, tylko kamienie i korzenie. To lubię.  Na takich zjazdach zyskuję więcej pozycji niż tracę. Cały czas uważam, bo wyścigi przegrywa się… itd., ale miejsce po miejscu przesuwam się do przodu.

Gruszki na …bufecie

Od kilku maratonów nie patrzę na licznik kilometrów, tylko na czas, który przypomina mi o konieczności jedzenia i picia. Teraz baton. Kurcze na starcie tak łatwo wszedł. Mielę w ustach miętowo-karmelową kluchę usiłując ją zapić wodą. Asfalt daje chwile czasu na to, aby się nie udławić. Łańcuch nie chce zostać na 4 zębatce. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest mi tak potrzebna na podjazdach. Co chwilę kręcę młynka z chrzęszczącym łańcuchem. Za chwilę nie mogę wrzucić też na 3 zębatkę. Nie ma co się rozczulać. Pozostało jeszcze 7. Zawsze można coś wybrać. 1 i 2 za miękkie to może 5? O dziwo da się podjeżdżać nawet dość strome podjazdy i to szybciej. Na twardo znów udaje się zyskać kilka pozycji.

Asfaltowy podjazd o którym uprzedza wyprzedzany zawodnik, na oko z M5. Mówi, że na końcu trzeba już z buta. Nie wierzę, że są takie asfalty, których się nie da podjechać. Daleko na końcu rozległej polany widzę jednak zawodników jadących zakosami, kilku prowadzi. Coś w tym musi być.

Nie jest tak źle. Młynek i jazda do góry. Tam miły obrazek – rodzina przy zagrodzie podaje wodę zawodnikom. Fajnie, że kogoś jeszcze obchodzi ten wysiłek.

Pierwszy bufet ominięty, na drugim uzupełniam izotonik i rozglądam się za kandyzowaną gruszką. Skąd oni biorą takie fajne owoce. Wcale jej nie potrzebowałem, ale pamiętałem ze Świeradowa jaka jest dobra.

Szybki szuter szumi

Szybki szuter w dół. Gładki jak stół, od czasu do czasu poprzecinany betonowymi rynnami na wodę. Jest gładko, więc zerkam na licznik 55 km/h. Jakby się tu wyłożyć to potrzebny byłby przeszczep skóry. Pierwszy zakręt, a jakże dobrze oznaczony, hamuję i czuję, że nie da rady. Trasa w prawo, ja prosto. Nie trafiam w zakręt  – na szczęście jest szeroko. Nie byłem tam pierwszy. Obok kamieni oddzielających drogi wyjeżdżona koleina. Tędy wszyscy wracają na trasę. Szybki szuter zbiera ofiary. Na mecie Orkiestra pokaże mi kolano, łokieć, bark i kciuk poobdzierane i poobijane po kontakcie z betonową rynną, Leszek z Eski próbował się zmieścić w zakręcie z którego ja wypadłem i podparł się kolanem.

Ostatni podjazd po asfalcie i zjazd po kamieniach. Ciekawe, czy dzisiaj pęknie 200. Wyjeżdżamy na łąkę. To już meta!? Na liczniku 41 km, czekałem na jeszcze jeden podjazd i zjazd do mety. Za mną ruch. Ktoś chce się ścigać na finiszu. Zaspałem. Dwóch zawodników mija mnie po prawej. Doświadczenie z przegranej końcówki w Zawoi procentuje. Hamuję wcześniej a chłopaków wyrzuca na trawiastej agrafce. Tu jeszcze dwóch przede mną walczy. Ja mam tylko twarde przełożenia, albo pęknę, albo się nie dam. Tym razem się udaje. 5 miejsc ocalonych.

To niestety nie wystarcza. Czas 2:29:08. Do pierwszej 200 zabrakło mi półtorej minuty. Tyle ile marudziłem na starcie.  Na pocieszenie zostaje to, że po raz pierwszy dystans do zwycięzcy mam poniżej 50 minut.  To daje odbicie w klasyfikacji generalnej, gdzie awansowałem o 7 miejsc.

Dziewczyny: Kasia i Renata odbierają nagrody za miejsca na podium. Wracamy do domu. 400 kilometrów dłuży się niemiłosiernie, na szczęście następny maraton na własnym podwórku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *