Krynica 07.07.07 (MTB Marathon)

No Panowie, trzeba obudzić w sobie zwierzę – żartował w drodze na maraton w Krynicy Mariusz „Ciaposo”. Ja tego dnia obudziłem w sobie tylko królika. Bardzo ubłoconego królika.

Marudziłem przed tym maratonem: a to że jeszcze przeziębienie, a to, że przez ostatnie dwa tygodnie właściwie nie trenowałem i takie tam bzdety, które mają usprawiedliwiać, że jestem kiepski. Ponadto po glebie na maratonie w Krakowie zwyczajnie miałem pietra przed błotem. Nie ma siły, trzeba jednak jechać  i nie pękać.

Wesoły siedmioosobowy autobus powożony przez Mariusza „Pocio” ruszył ze Statoila przy Powstańców Wielkopolskich punktualnie o 6.30. Na miejscu jakby mało ludzi. Niepewna pogoda, odległość i być może nakręcona atmosfera, że ten maraton będzie na prawdę „wycinacki”.

Nie starałem się stanąć z przodu. Miałem wrażenie, że wokół mnie sami twardziele, którzy i tak wyrwą do przodu, a moim łupem padną jedynie nieszczęśnicy, którzy zerwali łańcuch, złapali gumę itd.

Start poszedł niezwykle sprawnie, obyło się bez zwykłej hulajnogi. Strzał startera, z minuta czekania, klik, klik (przerzutek) i jedziemy. Pierwszy, asfaltowy podjazd rozciągnął stawkę, wjechaliśmy do lasu – pierwsza kałuża na nasłonecznionej polance nie wróżyła dobrze – skoro tu jest mokro, w górach musi wszystko pływać.

Od pierwszego zjazdu z Hawrynkówki było wiadomo, że nie będzie chwili wytchnienia. IRC Mythos dobrze się trzymały, starałem się patrzeć daleko w przód i wybierać drogę, muskać tylko klamki. Ta technika do końca się sprawdzała. Udawało się zjechać prawie wszystko, poza kilkoma fragmentami, w których zeskakiwałem z roweru jadącego swoja drogą.

Upadki, wypadki

O dziwo mimo marudzenia jechało się lepiej. Wilk znów nie taki straszny. Jedni darli do przodu, inni łapali zadyszkę. Złapałem grupę z którą jechaliśmy wspólnie. Kilka kilometrów w okolicach Tylicza towarzyszyłem Elawini z Rowerowania.

Na asfaltowej prostej… znajoma sylwetka. Nie chciałem uwierzyć własnym oczom. Kolejny wypadek Lesława. Punto, wykrzywiona rama BopLighta i obolały Lesław. Zawróciłem na chwilę, aby zapytać czy wszystko OK, głupie pytanie – widać było po minie Lesława, że cierpi po uderzeniu w tył samochodu. Wiem w jakim tempie Lesław sunie po asfalcie, mogłem więc się domyślać, że dzwon był konkretny. Na deptaku w Krynicy powie, że miał na liczniku ok. 37 km/h. Dużo szczęścia, że skończyło się na ogólnych potłuczeniach i zniszczonej ramie.

Lesław daje znak, że się pozbiera, dojeżdża Elawinia również zaniepokojona, jedziemy dalej. Podjazd, zaczyna się prawdziwe błoto. Nie wiadomo co lepsze – podjazdy z wklejonymi kołami, czy zjazdy podczas, których cieszę się z każdego kilometra bez gleby. Kilkakrotnie wyskakuję z roweru, bo i tak nie ma szans ominąć leżących.

Czarna kurtka w słońcu to nie był dobry pomysł
Czarna kurtka w słońcu daje się we znaki 

Na podjazdach w okolicy przełęczy Beskid wyprzedza mnie młody zawodnik w bawełnianej żółtej koszulce. Ma dość ciekawą technikę jazdy – drze do przodu ile sił w nogach, pęka w połowie podjazdu, ciężko dyszy i odpoczywa i daje znowu w górę. W dół technika ta sama, tylko elementy inne. Przemyka z prędkością światła po błocie, gałąź zrzuca go z roweru, gleba, podnosi się w sekundę i dalej z pogardą dla swoich ran i wolniejszych zawodników sunie po błocie, gleba, start, gleba.

Obserwuję go przez chwilę z tyłu. Ta technika pozwala mu jechać z podobnym do mojego tempem. Po kilometrze wyraźnie opada z sił. Nie wiem czy dojechał, bo go już nie zobaczyłem, ale noc musiał mieć ciężką.

Dalej miga mi zielona koszulka Elawini. Dzielna jest. W ogóle podczas tego maratonu szczególnie imponują mi kobiety. Od 15 kilometra widzę kilka. Wszystkie z większą lub większą częstotliwością mają bliskie kontakty z błotem.

Jedną z dziewczyn, młodą zawodniczkę doganiamy na podjeździe. Wyraźnie wyczerpana. Ogląda się i dostrzega Elawinię. Nowe siły w nią wstępują. Rusza do przodu najpierw z buta, za chwilę wsiada, zdeterminowana ciągnie w górę. Zjazd i gleba odbierają jej ochotę do walki z rywalką w kategorii K.

Po raz pierwszy w tym sezonie zatrzymuję się na pierwszym bufecie.

W Bielicznej przejeżdżamy przez potoczek, następny. „No wreszcie fajne MTB, takie jakie lubię„ cieszę się. Podjazd, 100 metrów, dół, potoczek, góra, 100 metrów, dół… Przy szóstym potoczku zaczynam mieć dość. Interwał zabija, ponadto co prawda opony oczyściły się z błota, ale łańcuch też zostawił tam resztkę smaru.

Bardzo Ostry Wierch

Podejście pod Ostry Wierch. Zadzieram głowę i nie mogę uwierzyć. Ponad moją głową majaczą się malutkie sylwetki kolarzy ciągnących/pchających/niosących sprzęt. Podejście wydaje się nie mieć końca. Próbuję nieść, ale pozbawiony trzeciego punktu podparcia zaczynam się zsuwać. Ręce na klamki i dalej. Najpierw ja pcham rower, później się podciagam. Krok, po kroku. Nie ma wyjścia. W połowie stoku grupę ogarnia głupawka. Ktoś krzyczy z tyłu „lewa, lewa –daj miejsce – jadę”. Inni zastanawiają się, czy można wytyczyć tutaj zjazd – Tak, ale kończący cykl maratonów.

– Powiedz coś optymistycznego – błaznuje chłopak z tyłu. – Ciesz się, że nie pada.

Śmiech. Nie wyobrażam sobie tego podejścia w deszczu, oprócz błota i kamieni trzeba byłoby unikać zjeżdżających na tyłkach towarzyszy niedoli. Odwracam się. Pod stopami malutkie sylwetki tych, którzy dopiero dotarli pod zbocze. Tempo podchodzenia maleje. Zakręt, a za zakrętem kolejna część podejścia. Krok po kroku wciągamy się na szczyt.

Na górze piknik. Niektórzy leniwie wsiadają na rowery, inni popijają i pociągają żele.  Kilku zawodników siedzi.

Zamiatam ogony w peletonie, ale zwłaszcza w tym sezonie ścigamy się do końca. Raczej nikt nie traktuje turystycznie przejazdu.

Na tym maratonie Ostre Wierchy zmieniły oblicze tego wyścigu. Jadę dalej i zamierzam dojechać, ale jednak obojętnieję na pozycję. Mam wrażenie, że dojadę na końcu. Nie odpuściłem, ale nie potrafiłem już nic z siebie wykrzesać. Widzę, że grupa z którą jadę też spokorniała. Skończyły się utyskiwania na podchodzących, agresywne ataki, pokrzykiwania.

Wyprzedza się tylko tych, którzy osłabli bardziej.

Giga tylko dla orłów

Nie pamiętam, gdzie był rozjazd giga. Nie mam zamiaru jechać. Dziwię się, że jeszcze tak daleko. Na liczniku 3.45 h. W Karpaczu byłem 20 minut przed zamknięciem, a tu najmniejszych szans. Czyżbym tak daleko spadł w klasyfikacji? Na mecie okaże się, że limit osiągnęło tylko 52 zawodników, wielu – znacznie lepszych ode mnie – nie załapało się na drugą pętle, choć chcieli.

40 km. Ostatni bufet. Panie mówią, że do rozjazdu jeszcze 10 km, do mety 20.  Więc 10 więcej niż nominalnie. W tych warunkach to odległość księżycowa. Cały czas spodziewam się, że Pocio, którego wyprzedziłem na początkowym podjeździe mnie dojdzie. W Krakowie jechaliśmy razem, a teraz mam wrażenie, że jestem dużo słabszy. Ostatni podjazd kamienistą szutrówką. Szukam bardziej ubitego śladu, za chwilę szeroki zjazd. Od 10 kilometrów czuje zbliżające się kurcze. Udo od wewnętrznej strony, od zewnętrznej, łydka. Który pierwszy, bardzo proszę…

Już wiem dlaczego ten maraton tak męczy. Nie ma chwili wytchnienia. Zjazdy to koncentracja, nieustanny balans, podjazdy i podejścia mordęga. Znów prowadzę rower, oglądam się za siebie – pola poprzetykane pojedynczymi sylwetkami. Rozciągnęliśmy się bardzo.

Podchodzimy w lesie. – Drooga! – ktoś krzyczy. Pomarańczowa koszulka CCC. Jak pionki… Zawodnik z etapu Giga mija nas na podjeździe jak pionki. Mnie się tam buty ślizgały przy podchodzeniu. Jego opona, zdaje się semi slick, wygladała jak przyklejona. Technika i para nieziemska. No tak, ale to mistrz Polski MTB Marek Galiński. Bijemy brawo. – Wygraj za nas – Nie ma sprawy – odpowiada.

Nawet łatwy trudny

Ostatnie zjazdy. Miksuję się z odzianą na biało parą. On ciągnie na podjazdach, staje i czeka na nią. Ona zjeżdża, on co chwilę podnosi się z błota. – Pierdolone opony – krzyczy.

Nie tylko opony chyba są winne, bo w końcowych fragmentach da się jechać w dół. W tej fazie zjeżdża mi się nawet lepiej. Widać mniej boję i mimo zmęczenia mijam wiele osób, które już nawet nie próbują wsiadać na rower.

Ostatni zjazd z góry Parkowej. Różowe znaki – łatwo, zielone – trudno.

Para przede mną wybiera trudniejszą wersję trasy. Dla mnie na tym etapie wszystko wydaje się trudne. Jadę serpentynami. Wiem, że gleba będzie kosztować więcej niż czas, który zyskam.

Spiker przed zawodami powiedział, że oba warianty mają równą długość. Kompletna bzdura – tu trawers, tam rynna w dół.

Na pierwszym zakręcie coś wyłazi na trasę, wielkie i płowe. Otępiały wgapiam się w kształt. Sarna! Stoi na ścieżce, a ja jadę w jej stronę. Zauważyła mnie. Jest równie przestarszona jak ja. Ładnie…, tego brakuje – zderzenia z sarną. Spotkałem kiedyś chłopaka, który podczas maratonu miał zderzenie z sarną na zjeździe. Rama jego Authora wyglądała jak rama Lesława po zderzeniu z fiatem punto. Nie mam ochoty na to, sarna też. Na kopytach ma jednak chyba semi-slicki, bo buksuje w miejscu na błocie (Ona też!). W końcu czmycha ze ścieżki, przejeżdżam nie więcej niż metr od niej, kiedy przedziera się przez krzaki.

Na dole doganiam dzielną białą parę. Zobaczył mnie i zagrzewa dziewczynę do walki. I tak nie mam siły podjąć rękawicy. Tuż przy schodach przy pijalni wód ścieżka z poprzecznym korzeniem. Dziewczyna wjeżdża i wali się na schody. Kolano pewnie obdarte. Lecą k…wy. Żal mi jej. Przejechała taki kawał bez kontuzji, a tu 100 m przed metą.

Wjazd na metę. Jestem wkurzony, że tak osłabłem i jechałem w tak kiepskim stylu. Czas 5.05. 273 na 425. Z minuty na minutę zaczynam się bardziej cieszyć,  że dojechałem. Wreszcie miałem trudny maraton. Sprzęt nie zawiódł. Przerzutki oblepione błotem działały. Nie było gleby. W domu, przy excelu okaże się, że miejsce w stawce było też relatywnie lepsze niż w Karpaczu. Do połowy startujących zabrakło mi jednak aż 23 minut.

Za tydzień Zawoja.

 Nr. 4035, jechałem na czarnym GT avalanche expert, w czarnej kurtce nakamura.

Ps. Jeszcze postcriptum z nt. nawierzchni. Rodman w swoim blogu zrobił to znakomicie „Mamy dla Was błotko jakie tylko sobie zażyczycie ! Mamy błotko jak ciasto, błoto jak masło, błoto jak kaszka, błoto jak papka, błoto jak sraczka, błoto zdradliwe, błoto zmieszane z gównem, błoto w płatach, skiby błota, błoto gliniaste, błoto z trawą, błoto z gałęziami, błoto z zeszłorocznymi liśćmi, błoto latające we wszystkie strony, błoto garściami, KAŻDY rodzaj błota …”.

PS. Zdjęcie wyżej ze strony www.mtbmarathon.com

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *