Ustroń, 16.07.07 (Bikemaraton)

Na trzy kilometry przed stadionem zobaczyłem czerwoną koszulkę. Wyraźnie zostało mu trochę siły i na ostatnim asfaltowym zjeździe wyprzedzał jednego po drugim. Muszę go dorwać, rozregulowana przerzutka wyła, ale siadłem mu na koło. Zobaczył, przyspieszył. Raz on z przodu, raz ja. Wąska furtka nie pozwoliła wjechać na stadion razem. Na trawie stanąłem na pedały, teraz i gaz do przodu… Obejrzał się, zobaczyłem czerwoną zaciętą twarz, zrzucił na niższy bieg i podjął walkę. Na ostatnich 100 metrach poczułem jak odpływają mi siły, nie dałem rady. Jacek wygrał… ja spadłem na 347 miejsce 🙂

To był trochę inny maraton niż wszystkie. Poprzedniego dnia nie mogłem spać, to przedziwne – to nie tenis, gdzie przegrana lub wygrana zależy czasami od kilku piłek, gdzie stajesz twarzą w twarz z przeciwnikiem i musisz wyzwolić w sobie złość, żeby wygrać, a jednak w żołądku fruwają te same motyle.

Z drugiej strony, po Karpaczu wiedziałem co mnie czeka, że kwestią już nie jest czy przejadę, tylko w jakim stylu, no i wreszcie, czy zbliżę się do tegorocznego celu – połowa stawki na średnim dystansie.

Udaje się wstać o 5. Jeszcze nigdy o tej porze nie jadłem makaronu z truskawkami. Nie jest to najwspanialsze przeżycie.

Jednak w skarpetkach

Mariusza „Ciaposo” z Rowerowania zabieram spod Reala. Źle myślę o swoim rowerze, kiedy ładuję Ghosta Mariusza na dach. Waży tyle ile mój bez kół, nieco poniżej 10 kg. Kurcze moja lawina nieco poniżej 13! Po powrocie do domu sprawdzę co da się zrobić i ile to będzie kosztowało.

Drugi kompan podróży – Piotrek „Maxwell” punktualnie melduje się na stacji Jet przy Opolskiej. Miła ekipa, jedzie się szybko. Na trasie co raz więcej samochodów z rowerami na dachu. Tuż przed Ustroniem dołącza do nas ekipa w renówce z częstochowskimi numerami, chcą aby ich pokierować. Przyszła pora na śniadanie dla Ciaposo. Wyciąga spory, 2 litrowy chyba,  plastikowy pojemnik wypełniony makaronem z sobie tylko znaną warzywną mieszanką i zaczyna konsumpcję siedząc na krawężniku. W lusterku widzę, że chłopaki z Częstochowy mają wielkie oczy, pomyśleli widocznie, że zamierza opróżnić zawartość i wtedy ruszymy. Rzeczywiście moglibyśmy nie zdążyć na start.

Przy stadionie meldujemy się chwile po 8. Mnóstwo czasu. Kupuję skarpetki, których zapomniałem w ferworze przygotowań.

Równica równa stawkę

Całą drogę popijałem istostar, na 5 minut przed startem czuję, że znów muszę za potrzebą. Szybka decyzja i biegnę pod płot. Kiedy już stałem pomyślałem, że za mną właśnie stoi tysiąc osób, a ja się załatwiam. Coś mnie przyblokowało i nici.

Znów stanąłem za daleko na starcie – w efekcie pierwszy korek złapał mnie przy bramce startowej, drugi przy wyjeździe ze stadionu, jeśli doliczę do tego czas w I bufecie, naprawę przerzutki i sikanie to uzbiera się z 5-7 minut, to mniej więcej tyle, ile trzeba mi do osiągnięcia celu jaki postawiłem sobie w pierwszym sezonie startów – dojechać w połowie stawki na średnim dystansie.

Podjazd na Równicę mozolny, ale cały czas staram się trzymać szybszych ode mnie, wyprzedzam. Po kilku serpentynach przykry widok, na poboczu leży dziewczyna, wyraźnie zasłabła. Przy nie już kilka osób, pomoc zawiadomiona. Podjeżdża mi się dobrze, cały czas przesuwam się do przodu. To znakomite rozwiązanie – pierwszy długi podjazd, który wyjaśnia gdzie jest czyjeś miejsce.

Kolegę z Krakowa, którego doganiam zwykle w połowie dystansu, który dla mnie jest także wyznacznikiem jak idzie,  spotykam tutaj, tym razem tasowanie jest więc szybsze  

Zamieniamy kilka słów.

Nie dać się ponieść 

Wolę jechać niż prowadzić

Jedzie mi się znakomicie po zjeździe z asfaltu dojeżdżam prawie pod samą Równicę, wśród prowadzących rowery poruszam się z prędkością 5, 6 km/h tętno nawet spadło poniżej 145, wolę więc jechać niż prowadzić. Zatrzymuję się w I bufecie, jak nigdy. Obawiam się, że nie starczy mi picia, bo tym razem nie wziąłem rezerwowego Powerada do tylnej kieszonki. Nie należy zmieniać niczego co się sprawdziło. Od Równicy zaczyna się prawdziwa jazda, zjazdy po luźnych kamieniach, grzbietówki, zjazd singletrackiem, korzenie. Nie licząc kasku, który leci na oczy jedzie mi się dobrze, co chwilę udaje mi się kogoś wyprzedzić na podjeździe. Na zjazdach staram się nie tracić zbyt wielu pozycji, skupiony jestem przede wszystkim na tym, żeby nie wyrżnąć. Lata lecą i spory grzmot oznacza koniec sezonu, po ostatnio stłuczonych nadgarstkach (rower), wybitych kciukach i zerwanym mięśniu łydki (2x narty) wiem, że gojenie idzie wolniej niż to drzewiej bywało. Treningi w Dolinkach Podkrakowskich pomagają jednak w nabyciu pewności i w ciągu całej trasy jestem wyprzedzony przez 5-6 zawodników.

Rozsądek też krzyczy, kiedy zaczynam zjazd po półmetrowych progach prowadzących do mostku nad potokiem. Po trzecim schodzę z przeświadczeniem, że da się to przejechać, ale lepiej uważać. Na wycieczce pewnie bym nie odpuścił, tu adrenalina może zaćmić jasność widzenia.

Przerzutka w poprzek

Betonowe płyty w podjeździe za przełęczą Beskidek dają w kość i znów prowadzenie. Tu udaje mi się dogonić jeszcze dwóch kolegów z Rowerowania i postanawiam się trzymać ich koszulek. Po wjeździe na szczyt czuję, że nie dam rady przesadziłem  z Isostarem. Podczas wizyty na poboczu moje znaki drogowe odjeżdżają.

Z lasu wyjeżdżamy na łąkę, która zimą jest trasą narciarską „Stary Groń”. Niezła ekspozycja, zabudowania w Brennej majaczą się na dole. Trawiasty zjazd wymaga dobrej modulacji hamowania. „Nie przesadzajcie” krzyknie ni to do siebie, ni do innych zawodniczka w niebieskiej koszulce. Jak sądzę za mocno nacisnęła na klamkę i wyprzedziło ją własne tylne koło, a rowerzystka malowniczo zsunęła się po łące. Zapytałem, czy wszystko ok? Ok, więc gonimy kolegów.

Przejazd ścieżką wzdłuż Brennicy z wariacką prędkością… widzę dwie zielone koszulki – jest dobrze, wrzucam na blat i w tym momencie przerzutka przednia staje w poprzek. W jednej chwili przypominam sobie, jak ją w domu, na podjeździe czyściłem i regulowałem, nie mogę sobie przypomnieć momentu, kiedy ją dokręcałem.

Niezbędnik wygrzebany, przerzutka z grubsza wraca na swoje miejsce. Mam tylko środkową tarczę, trze na wszystkich niższych biegach, ale szkoda mi czasu na poprawianie, to już 35 km.

Znów gonienie. Baryłką przy manetce udaje mi się ustawić przerzutkę tak, aby wrzucała na blat, trze niemiłosiernie, ale jedzie.

Nieoczekiwany przypływ siły

Na szosie wyprzedzam, przez chwilę jadę z kimś z Piechowic spod Jeleniej Góry. Kolega stara się upewnić, że nie przegapił zjazdu i nie znalazł się na trasie Giga, uspokajam go, chwilę dajemy sobie zmiany. Na podjeździe zasuwam do przodu. Ja nie mam już wątpliwości, że jadę na średni dystans. Chcę sprawdzić jak moje postępy w stosunku do stawki, przerzutka jest dobrą wymówką, czuję lekki ból w łydce. To pierwszy sezon usprawiedliwiam się…

W połowie asfaltowo-szutrowego podjazdu dzieje się coś dziwnego. Nie wiem, czy to efekt żelu energetycznego, który połknąłem czy czego innego, ale czuję nadludzki przypływ sił. 100 metrów przede mną grupa 10-12 osobowa rozciągnięta, kręcąca młynka, doganiam ich i wyprzedzam ich na średniej tarczy (małej moja zwichrowana przerzutka nie obsługuje) prawie zupełnie bez wysiłku. To trwa dobre 7-8 minut, później zmęczenie wraca. Ciaposo, stary wyga maratonowy, ma jeszcze inną teorię, że być może jechałem za kimś poniżej swojej wydolności i nie zdając sobie z tego sprawy odpoczywałem. Może zmiany z kolegą spod Jeleniej były tą przyczyną, a może to chemia…

Jeszcze tylko szybki zjazd leśnym asfaltem, trzeba uważać na żwirek, który nie pozwala się zatrzymać na  akceptowalnym dystansie.

Za mało z siebie

Później już tylko szybki zjazd drogą, walka z Jackiem na stadionie. Gratulujemy sobie finiszu, nie dał się wyprzedzić i koniec maratonu. Mariusz i Piotrek już dawno na mnie czekają. Mariusz z poczuciem niedosytu, że jechał tylko mega, z czasem o 50 minut lepszym od mojego zajął miejsce marzenie – 9 z . w kategorii, Piotr mówi, że jechało mu się ciężko i z przygodami, których skutki widoczne są na łokciu i kolanie. I tak wykręcił czas o ponad pół godziny lepszy od mojego. Jest do kogo równać.

Znów czuję niedosyt. Zająłem co prawda najlepsze miejsce w historii startów 347/610 mega open. Do tegorocznego celu czyli połowy stawki na dystansie mega zabrakło mi 5 i pół minuty. Błędy, które kosztowały kilka minut i co najgorsze nie byłem wykończony, może za mało dałem z siebie?

Czuje, że dystanse Giga to jest to. Zabieram się za trening. Do zobaczenia w Krakowie 1 lipca.

 Zdjęcie dzięki uprzejmości Adriana ze Zdzieszowic

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *