2013.08.15 – Sławkowski

Wycieczka na Sławskowski Szczyt. Tym razem ekpię stanowily Ania i Kasia, MisQ i ja. Nie miała to być wymagając.a wycieczka i tak też było. Sławkowski jest położony na południowym skraju Tatr i przez cały dzień towarzyszy tu panorama doliny Popradu.

W górach zwiastuny jesieni.


 Dziewczyny napierają, a w tle krajobraz po huraganie Kalamita z 2007 roku. 

Popasy są równie istotną częścią wycieczek jak napieranie w górę

Wydawało mi się, że jest tu szlak w stroną Velkej Studenej Doliny (Dolina Staroleśna). Wydawało mi się.

Wspólnie na szczycie.

I z MisQ.

Jaskółka uwolniona. Patrz

2013.08.04 – Maraton Michałowice

Z Przemem przed startem. Fot. Kocur

Wystartowałem w maratonie Michałowice. To już 10. edycja tego najbardziej z krakowskich i najbardziej lokalnych zawodów. Tu 6 lat temu po raz pierwszy zapiąłem numer do roweru. Ponieważ miałem przejechane do tego momentu 300 km od początku roku to mogę o tym wyścigu powiedzieć, że fajnie spotkać znajomych, poczuć ten klimat. Nie miałem zamiaru startować, bo bez przygotowania to nie ma sensu, ale padło hasło „Zieloni na start” no i zapiąłem numerek. Rzeczywiście na starcie było nas widać. Magda, Lesław i Maciu zmieścili się w pierwszej trójcie w kategorii.  Na pożyczonym od Andyego rowerze (pierwsza raz na rowerze MTB w tym roku) dotarłem do mety z czasem 02:21:34 (131/181). To mi wygląda na koniec startów w tym roku. No może jeszcze kończąca sezon „Zielona Ustawka”.

 

2013.08.03 – Kozi Wierch

Wycieczka integracyjna z Maćkiem, osobistym synem J.  Rzetelnie weszliśmy na Kozi Wierch i z niego zeszliśmy, po drodze rozsądnie porzucając myśl o drodze Orlą w Stronę Krzyżnego. Było za późno (g. 12.00), za mało picia. Jak wiadomo głównym problemem na tym szlaku jest to, że nie ma gdzie zatankować. Lato w polskich Tatrach jest dużym wyzwaniem. 10 minutowy ogonek do kasy do TPN i sznur wozów wiozących turystów do Morskiego Oka. Narzekanie na tłok jest banalne, na szczęście było wiadomo, że im wyżej tym mniej ludzi. Tak też było.

Młody nie bywały w Tatrach. Na początku wycieczki szedł dość spokojnie i zastanawiałem się czy kondycyjnie podoła, ale na stromym progu ponad Wielką Siklawą wyrwał do przodu i musiał na mnie czekać. Tak było aż do szczytu. Na Kozim sporo turystów, jeszcze nie tłum, ale gęstniało.

Mała przygoda z kostką Juniora na zejściu skończyła się opaską uciskową i ibupromem, chociaż widząc i słysząc co mówi po tym jak źle postawił stopę obawiałem się czy nie trzeba będzie interwencji (stało się to na około 2 000 m.n.p.m, na dość stromym odcinku). Okazało się jednak, że to tylko naciągnięcie więzadeł, które po wielu przygodach w grawitacyjnym używaniu roweru nie są już tak stabilne. Kilka godzin później zbiegaliśmy po kamieniach Doliną Roztoki.

Fajna wycieczka z synem, do zapamiętania.

Ps. Jak już tak się naprzewodnikowałem Maćkowi, tak na brzegu Wielkiego Stawu chciałem sobie umyć twarz, oddaliłem się dziarsko wkraczając na śliskie kamienie. Kiedy się gramoliłem z wody, gdzie upadłem na plecy młody nadszedł ścieżką i powiedział… No tak, zostawić Cię na chwilę.

2013.07.27 – Przez Koprowy na Kasprowy

Szczyrbskie Jezioro – Popradzkie Jezioro – Rozejście pod Żabim Potokiem – Hińczowy Staw – Koprowy Wierch – Hlińska Dolina – Ciemne Smreczyny – Kobyla Dolina – Zawory – Walentkowa Dolina – Liliowe – Kasprowy Wierch – Myślenickie Turnie – Kuźnice

Dłuuuga trasa 30 km i 2200 m przewyższeń.

Przejście ze słowackiej strony na polską to był zawsze zamysł do zrealizowania. Mógł się udać pod jednym warunkiem – transport. Zostawić samochód na Słowacji i wrócić, czy lepiej pojechać autobusem. Ani jedna opcja, ani druga, w perspektywie całodziennego marszu nie wydawała się szczególnie atrakcyjna. Znalazł się jednak w końcu kierowca – zaprzyjaźniony „Kot”, który zabrał samochód ze Słowacji i podstawił go do Zakopanego.

Andy zaproponował, można było iść.

Pogoda była niepewna. Chłopaki 2 tygodnie wcześniej wycofali się z trasy z powodu ulewy, dlatego mieli sporą determinację żeby iść. Mnie się nie podobały ani chmury, ani mżawka, no ale zwyciężył pogląd – nie marudzimy, idziemy, jak będzie bardzo źle to wracamy. Dotąd taka taktyka się sprawdzała.

Przy Hińczowym Stawie zasiedliśmy na popas. Andy zauroczył angielską wycieczkę, a my z ciekawością obserwowaliśmy wyłaniający się z kosodrzewiny kształt. Coraz bardziej znajomy. Nie kto inny, tylko Wojtek z którym przed dwoma tygodniami byliśmy na Krywaniu. Po wymianie serdeczności („Nie po to człowiek idzie sam w góry żeby napotkać tę  bandę”, „Nigdzie spokoju” etc) poszliśmy razem na Koprowy Wierch. Pomysł żeby ruszyć na Polska stronę Wojtek przyjął sceptycznie, wskazując na dzielące nas jeszcze kilometry.


Krywań z Koprowym się nie zejdzie, a Wojtek tak

Ponieważ poruszam się ostatnio po górach w tempie i stylu wytrwałego zombie z filmów klasy „B” propozycja Wojtka żeby z nim wrócić wydawała się kusząca. No, ale jak zwykle nie skorzystałem. To nie był mój dzień… niestety tak nie mogę napisać. To nie jest mój miesiąc, kwartał i rok. Słaby jestem okrutnie i wlokłem się noga za nogą skracając czas odpoczynku.


Z Koprowego Wierchu 2363 widok na Vyzne i Nizne Temnosmercanskie stawy. 

Hlińska, jej mać, Dolina ciągnęła się w nieskończoność, co gorsza opadając w dół. Traciliśmy wysokość 1700m, 1600m… i tak do 1400 m, powrót oznaczał ponowną wspinaczkę na 2000 m. 

Piękna przełęcz Zawory (na zdjęciu wyżej) i zielone hale wynagrodziły trudy, no trochę wynagrodziły. Jednak tajemniczy stary zielony szlak to było to. Wydarzenie dnia. Zamierzaliśmy dotrzeć nim na Liliowe. Niezrozumiałe dlaczego  ten szlak, biegnący trawersem nad Doliną Cichą jest oficjalnie zamknięty. To jedno z piękniejszych miejsc w Tatrach.

Gdzieś pomiędzy Zavorami a Liliowym

Andy poratował batonikiem i jakoś krok po kroku udało mi się doczłapać najpierw do skrytej w chmurze Przełęczy Liliowe, a później na Kasprowy. Była godz. 19, ruszyliśmy 11 godzin wcześniej.


Zachód słońca, bajeczne cienie Giewontu, drapiącego podstawę chmury i płonące czerwonym światłem trawy. Tatry jak zwykle na koniec dnia dały popis możliwości.


I znów nostalgicznie, tym razem na zejściu do Myślenickich Turni.

2013.06.16 – Krywań

Trzy Źródła (Tri Studnicky) – Gronikowy Żleb – Gronik – NIżnia Przechyba – Rozejście pod Krivaniem – Krywań – Pawłowy Grzbiet – Rozejście przy Jamskim Jeziorze – Jamy – Pavlova Polana – Tri Studnicky

Krywań nie zostanie moją górą zachwytu. Święta i narodowa góra Słowaków. Kiedyś uważana za najwyższą w Tatrach. Rzeczywiście od polskiej strony masyw wygląda imponująco, od Słowackiej  tak jak niżej, nie polubiłem jednak Krywania (z wzajemnością), a i wycieczka byłą nader leniwa. To i owo zapamiętam.

Np. wyboistą ścieżkę . W oddali święty masyw. 

Symbol niepodległej Słowacji na szczycie.

Andy na szczycie rozglądnął się i odpłynął…

Mnie MisQ dokarmiał czekoladą, ale po chwili…

…dołączyłem do Andy`ego. Lukcio się trzyma (ledwie? jeszcze?)

Niebawem polegli i MisQ i Wojtek, którym również…

…udzielił się stan bezbrzeżnego zachwytu urokami Krywania.

2013.05.01 – Kozi Wierch – wyprawa po legendarny firn

W Tatrach wiosna. W porównaniu z poprzednim wypadem pokrywa zmniejszyła się o 2/3. Długi weekend postanowiliśmy uczcić turą na Kozi


Kiedy szliśmy asfaltem w stronę doliny roztoki targając na plecach sprzęt pomysł skiturów wydawał się średnio dobry. Doświadczenie z poprzednich lat mówiło, że będzie dobrze. MisQ zrezygnował z nart tego dnia.


Zeszliśmy z asfaltu i nastroje od razu zrobiły się bardziej bojowe. Osobiście lubię Dolinę Roztoki. Spacer lasem wzdłuż potoku, później wyżej perspektywa progu Doliny 5 Stawów Polskich, Wołoszyna i Masywu Koziego Wierchu.


Wielka Siklawa jest najpiękniejsza w kwietniu i maju w oprawie oślepiającej bieli śniegu, ciemnej zieleni kosówki, brązu pozimowych traw, przeplatanego szarą inkrustracją skał. Lukcio cieszy się słońcem i okolicznościami 🙂


Docieramy do Piątki. Chwila kontemplacji, bo jest co podziwiać.

Nawet mój telefon dostosował się do chwili i zrobił takie zdjęcie


Podążamy w górę. Szeroki żleb do 2/3 wysokości prezentuje się dobrze. Wyżej łaty śniegu pomiędzy kępami trawy i skałami. 


Lukcio zostawia sprzęt nieco niżej. Z Andym docieramy do grzędy pod Kozim (powyżej widok z tego miejsca) i zyskujemy. dzięki czemu zyskaliśmy dodatkowe 150 metrów zjazdu po stromej łacie. 



Już pierwszy skręt mówił – jest bosko. W końcu legendarny tatrzański firm, którego nie udało mi się w pełni doświadczyć w swojej krótkiej karierze narciarza pozatrasowego. To śnieg, który pozwala na wszystko. Dostatecznie zbity żeby narty nie przepadały, a wierzchnia warstwa jest luźna zapewniając dobre trzymanie w skręcie. Pozatrasowy ideał, nie licząc puchu, o ile ktoś w tym drugim potrafi jeździć. Na co dzień w Tatrach mamy do czynienia raczej z betonami, lodem, szrenią łamliwą, gipsem i innymi nieprzyjemnymi nawierzchniami. Nie dzisiaj, twarz sama się śmiała i mimowolnie po każdym skręcie wydawaliśmy mało ekologiczne okrzyki juhuuuu! Na zdjęciu Lukcio.


Atakuje Andy.

Kolej na mnie, W Szerokim Żlebie

MisQ skorzystał z okazji, że nie ma nart i zrobił kilka słodkich foci, tym razem z zaprzyjaźnioną kozicą, która jak nigdzie tutaj była u siebie.

Rozochoceni fantastycznym śniegiem, schodząc chcieliśmy jeszcze uderzyć na zboczę Niedźwiedzia, małego pagórka u stóp Miedzianego, jednak na wysokości przesmyku pomiędzy Przednim a Zadnim stawem chłopaków zawrócił strażnik parkowy. No tak, długi weekend, wzmożony nadzór. Posiedzieliśmy jeszcze przy schronisku w Dolinie 5 Stawów Polskich ciesząc się zachodzącym słońcem, przywołującym wspomnienia sprzed roku i ruszyliśmy w dół, nie odmawiając sobie przyjemności…


Zjazdu Litworowym Żlebem… To był już naprawdę koniec. 

2013.04.20 – Zadni Granat

Znów trasę wycieczki wyznaczyła pogoda i warunki śniegowe. Było mokro i mgliście, a po świeżym opadzie TOPR ogłosił lawinową 2. 
Zebrała się spora ekipa: Anuszka, Kaja, Andy, Lukcio, Marcus, MisQ, Tomek (jedyny pieszy) i ja. Po krótkiej wojnie na śnieżki na polanie w Dolinie Jaworzynki dotarliśmy do Murowańca, gdzie zorganizowano metę zawodów skiturowych. Kręcił się tam tłumek odzianych w kolorowe kostiumy zawodników, ludzie obsługi, kibice. Tłoczno. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasza marszruta skrzyżuje się z trasą zawodów, nie bardzo jednak mieliśmy alternatywny pomysł, a mieliśmy ochotę na bardziej wymagający zjazd dlatego wybraliśmy Granaty i kierunek wzdłuż trasy wyścigu. Trzeba było uważać i co raz uskakiwać przed zjeżdżającymi 
do mety.

Aż do Zmarzłego Stawu szanse na wejście wyżej zdawały się niewielkie. Chmura gęstniała. Postanowiliśmy jednak podejść tak wysoko jak się da. Nad żlebiem do Zmarzłego rozstaliśmy się z Tomkiem, który zapadał się w rozmokłym śniegu i był już całkiem przemoczony. 

U progu Koziej Dolinki. Przepak i klejenie fok, które przemoczone zostawały za moimi nartami, Andy poratował mnie zapasową parą, ja wspomogłem foki Lukcia srebrną taśmą i poszło.

MisQ postanowił mu towarzyszyć w odwrocie, więc w stronę Granatów w okrojonym składzie.U progu Koziej Dolinki chmury się rozstąpiły i Granaty przywitały nas błękitem i słońcem. Krok po kroku, wyżej i wyżej. Anuszka i Kaja zostały w 1/3 podejścia i postanowiły na nas poczekać wygrzewając się w kwietniowym słońcu. My w końcu dotarliśmy. 

Śnieg mokry, przepadający, dodatkowo wyraźnie rysowałą się świeża 10-15 cm warstwa na uleżałym, a obciążenie powodowało małe zsuwy. Ruszyliśmy w dół. Znów zapłaciłem podatek za głupotę lub lenistwo i w trakcie jednego ze skrętów wypiął mi się but. Poleciałem, zwiedzając przy okazji przez stertę kamieni. Widocznie zamiast kary za niewyregulowanie wiązań miałem dzisiaj tylko otrzymać upomnienie, dlatego skończyło się na kilku siniakach.

Granaty są fajną górą na mój poziom umiejętności narciarskich. Południowa ekspozycja sprawia, ze śnieg mięknie, strome, ale równe nachylenie pozwala wybrać optymalną linie zjazdu.Nad Zmarzłym znów spotkaliśmy dziewczyny, które zniecierpliwione naszą długą nieobecnością zjechały nieco niżej. Razem, bez większych przygód dotarliśmy na dół, tego dnia był możliwy jeszcze zjazd żlebem do Czarnego Stawu Gąsiencowego jednak wyraźnie już było widać wystające kamienie i odwilż w natarciu.

2013.04.14 Pod Kopą

Zapowiadały się trudne warunki lawinowe i zła pogoda. Z Kają, Marcusem i Andym postanowiliśmy jednak podziałać w Tatrach. Zachodnie narciarsko mam słabo spenetrowane więc  wybraliśmy Przełęcz pod Kopą Kondracką (1863). Ze względu na dostępność od nartostrady na Goryczkową i małą odległość od Kasprowego to rejon często wybierany przez skiturowców. Kaja była po raz pierwszy towarzyszką naszej wycieczki, ale szybko się okazało, że zarówno pod górę jak i w dół jest mocnym punktem zespołu.

Śnieg był już mokry, ale było go ciągle sporo. Obawialiśmy się trochę o widoczność, ale okazało się, że podstawa chmur byłą ponad przełęczą.  Marcus jak zwykle szybko wyruszył w górę i stał się dla nas maleńkim punktem. Przełęcz w takich warunkach w jakich wchodziliśmy jest do osiągnięcia bez odpinania nart pomimo, że na samej przełęczy lód. Udało się dojść.Chwila odpoczynku, kanapka i herbata. Rozważaliśmy ruszenie na Kopę, ale zbocze wyglądało na mocno zlodzone. Nawet Marcus nie nalegał. 

Marcus zdobył szczycik, który mógłby być Suchym Wierchem Kondrackim. Zdjęcie Kaja

Marcus w szusie w dół. Zdjęcie Kaja.

Radość Kai, w tle Kondratowa Dolina, którą przyszliśmy na przełęcz. Zdjęcie Marcus

Kiedy ruszyliśmy okazało się, że śnieg nie jest tak przyjemny jak się wydawał na podejściu. Zachowywaliśmy odstępy, bo tu i ówdzie było widać świeże zsuwy. Śnieg trzymał mocno narty utrudniając inicjowanie skrętu. Braki techniki trzeba było nadrobić rozwiązaniami siłowymi, czyli wyrywaniem narty z trzymającego gipsu. Co ciekawe dwóch TOPRowców, którzy zjechali gdy byliśmy na podejściu wyglądali jakby bez wysiłku szusowali po  przygotowanym zboczu Gąsienicowej. No cóż. Umiejętności. Zamieniliśmy kilka słów o warunkach i sprzęcie. Jednak zwrócili uwagę, że pod butem powinno być szerzej… Cholera. Coś w tym jest, a byłem zwolennikiem normalnej szerokości, jednak wiele razy w tym roku poczułem, ze poza trasą szerokość 8 cm nie jest przesadą, nawet w Tatrach. (dla niewtajemniczonych – węższa narta ułatwia utrzymanie krawędzi na lodzie, szersza lepiej spisuje się w sypkim śniegu i puchu).

2013.04.07 Karb we mgle

To było znamienne wyjście. Lukcio i MisQ stanowili dotąd odłam pieszy naszych zimowych wycieczek. Nie rozumiałem po co schodzić w dół skoro można jechać i to z taką dawka adrenaliny i radochy. Próby przekonania jednak kończyły się na rozmowach ideologicznych. Odpuściłem… To czasami działa lepiej niż argumentacja. Dość powiedzieć, że na początku kwietnia w zestawie Andy, Lukcio, Marcus i MisQ zasuwaliśmy na nartach w stronę gąsienicowej.

Historyczne zdjęcie MisQ na skiturach


Lukcio na podejściu na Gąsienicową

Warunki były słabe. Mgła, mgła i mgła. Plan minimum to było dojście do Hali Gąsienicowej, tak żeby chłopaki mogli sprawdzić jak się jeździ na nartach poza trasą. Warunki słabe ale snie wydawał się bardzo dobry do takiej próby. Twarde podłoże, a na twardym trochę nasypanego świeżego.

W każdym razie dotarliśmy do Murowańca, stamtąd raz kolejką na Kasprowy i wzdłuż trasy, chociaż poza nią do wylotu Doliny Gąsienicowej – cel Karb.

Próbowanie skiturów. Jeszcze przy wyciągu

Karb jest oznaczony jako dwójkowy w skali trudności. Poza pierwszym szusem i ustawieniem się do zjazdu, w stablinych warunkach śniegowych nie jest trudny. Szeroki, widać daleko, nie ma wystających skał.

Trochę się niepokoiłem o debiutantów widząc (a właściwie nie widząc nic) że im wyżej idziemy tym gęstsza staję się chmura. Tak gęsta że szliśmy na mojego garmina (60 CSX). Dzielny stary klocek. Duży, nieintuicyjny, ma dwie zalety – niezawodny i baterie paluszki trzymają 12 godzin. 

No więc na przełęczy przepak. Ruszam pierwszy i od razu wiem, że to nie jest fajny dzień na rozpoczęcie przygody ze skiturami. 

Rzeczywiście było cholernie twardo, więc każdy skręt kończył się długim zsuwem po lodzie. Na dodatek środek zajęło szerokie zmrożone lawinisko. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak mnie piekły uda jak wtedy, kiedy próbowałem się utrzymać na tych zmrożonych kalafiorach. Świadomość, że przy wywrotce zjedzie się do Czarnego Stawu dodatkowo usztywniała.

Na jednym z kalafiorów przysiadłem. To ten moment równowagi chwiejnej. Masz wrażenie, że jeśli na twoją nartę zsunie się płatek śniegu to runiesz w dół. Wbiłem palec w szczelinę lodu i – jakby to miało pomóc – mówiłem sobie… nie zsuniesz się, nie zsuniesz. Pomału udało się wbić krawędź w lód i szczęśliwie zjechać nad brzeg stawu. 

Widoczność była tak marna, że chłopaków, którzy nadjeżdżali z góry słyszałem od dawna, a widziałem gdy byli już kilka metrów obok.

Jeśli w takich warunkach dali radę i się nie zniechęcili, to już po nich. Nie przyjdzie im do głowy żeby wybrać się zimą w Tatry bez nart, ale o tym w następnych odcinkach.