Tym razem relacja filmowa, w środku fajne zdjęcia Marcusa więc można na pełnym ekranie.
Autor: kuba
2013.03.03 Zadni Granat
Z Marcusem uderzyliśmy na skiturach na Zadni Granat 2240. To jeden z celów narciarskich na ten sezon. Marcus zabrał aparat i co z tego wyszło – niech opowiedzą te zdjęcia, moim zdaniem świetne.
Zdjęcia Piotr Markowski
Było dość twardo i słonecznie. Lawinowa 1. Zadni Granat jest w takich warunkach celem ambitnym, realnym.
Nad Czarny Staw Gąsienicowy docieramy około godz. 12. Wieje i kurzy, ale nie przesadza. Kościelec pięknie pięknie prezentuje się z tej perspektywy.
Przez zamarznięty staw. Na horyzoncie Kozi Wierch.
Tzw. betony sprawiły, że zupełnie nie trzymały mi foki. Narty przytroczyłem do plecaka, założyłem raki i większość Koziej Dolinki pokonałem z buta. Wcześniej jeszcze byłem świadkiem heroicznej walki Marcusa z progiem pod Zmarzłym Stawem. Do zaliczenia go w całości na nartach zabrakło mu może z 20 metrów. Niestety było już za wąsko żeby robić zakosy.
Na podejściu na Zadni Granat. Marcus torował ślad dzięki temu tempo było znośne. Podchodząc wypatrywałem dogodnej drogi do zjazdu. Środek żlebu niestety zajęły zmarznięte kalafiory lawiniska. Zapewne lawina zeszła w okolicach ubiegłego weekendu.
Ćwiczenia z topografii Tatr. Marcus kazał mi tak zastygnąć.
Około 14 pojawiły się pierwsze chmury, tworząc wspaniały spektakl na słonecznym niebie.
Podhale już w chmurach, z minuty na minutę warunki się pogarszały, ale tego dnia łaskawie natura pozwoliła nam przebyć prawie całą trasę we względnie dobrej widoczności
Zjazd był wymagający. Szreń i nastromienie sprawiły, że po udanych szusach przybiliśmy sobie piątki. Tu Marcus zdjął mnie trawersującego do progu pod Zmarzłym Stawem. Ten odcinek grzecznie przebyliśmy w sporych odstępach od siebie.
To już koniec dnia. Na pożegnanie jeszcze rzut oka na Kozi, tym razem oświetlony zachodzącym słońcem. Chmury już na dobre przejmowały we władanie doliny.
2013-02-13 Kasprowy Wierch 2 x
Miałem niezły maraton w pracy i szkoleniach, w których uczestniczyłem. 14 dni bez przerwy. Nic tak nie resetuje mózgu jak solidna porcja wysiłku. Wziąłem jeden dzień wolnego i umówiłem się z Marcusem na wspólne turowanie. Lawinowa 3 utrzymuje się już dość długo dlatego postanowiliśmy podziałać okolicach Kasprowego. Goryczkowa i Gąsienicowa wzdłuż trasy to bezpieczne stoki.
Jeszcze w samochodzie uprzedzałem Marcusa, że będę zdychał pod górę i obietnicy dotrzymałem. Wejście na Kasprowy po raz pierwszy poszło nieźle pomimo zacinającej kaszy śnieżnej i gęstej mgły.
Pod dzwonem na Kasprowym Wierchu. Kiedyś służył jako akustyczny punkt nawigacyjny dla zagubionych we mgle, chmurach i śnieżycach. Podczas naszej wycieczki jak znalazł
Musiałem jednak z 10 minut posiedzieć przy górnej stacji kolejki i dojść do siebie. Zjazd Gąsienicową poszedł sprawnie, poza jednym momentem – znów wypięła mi się narta. Ustawiłem sobie bezpieczniki asekuracyjnie, ale chyba zbyt, bo po raz kolejny zostałem o jednej narcie w trakcie jazdy.
Odpoczynek w Murowańcu i propozycja Marcusa – To co jeszcze raz na Kasprowy. Ech… No i po 10 minutach zapylaliśmy pod górę, to znaczy Marcus zapylał, a sobie zdychałem 70 kroków, pauza, 50 kroków, ciemno w oczach itd. Marcus poszedł przodem, realizować swój zakład z kolegą. Założyli się kto zrobi pierwszy tej zimy 20 000 m przewyższeń.
Doczołgałem się na brzeg Gąsienicowej, w tym czasie Marcus zdążył uruchomić dzwon na szczycie Kasprowego Wierchu i ruszyliśmy w dół.
To był fajny fragment tej wycieczki. Pojechaliśmy tym razem obok trasy i można było założyć ślad na świeżym śniegu. Zaczynam czuć o co chodzi z tą jazdą.
W trakcie dnia spotkaliśmy kilkunastu skiturowców. Kasprowy Wierch był tego dnia jedyną bezpieczną alternatywą w Tatrach. Klimat tego skiturowania przypomina mi wczesne lata rowerów. Każdy zatrzyma się, pogada. Gdzie idziecie, jakie warunki itd. Nawet jeden z trenujących zawodników (czas wejścia na Kasprowy Wierch 52 minuty) zawrócił do nas żeby się przywitać. Fajne to.
Na dół zjechaliśmy starą nartostradą. Wyjechała mnie ta wycieczka do spodu. Wyszło około 22 km i 1680 m przewyższeń.
2013.01.29 – W stronę Zawratu
Tym razem z Andym wybraliśmy się w Tatry. Celem był Zawrat, przez Dolinę 5 Stawów Polskich. Pogodę zapowiadano kiepską i taka była. Śnieg i mgła. Wadę przekuliśmy na zalety: przez cały dzień spotkaliśmy 7 osób i mieliśmy całą dolinę dla siebie do ćwiczenia jazdy w trudnych warunkach świeżego opadu zlegającego na łamliwej warstwie i w ograniczonej widoczności.
Orzechówka nachalnie domaga się poczęstunku bułką
Wkraczam na szlak przy Wodogrzmotach Mickiewicza
Andrzej na trawersie. Chwilę później musiał zdjąć narty i przytroczyć do plecaka. Było zbyt stromo, świeży śnieg zjeżdżał po zmrożonym stoku.
Andy obiera linię. W okolicach Kołowej Czuby postanowiliśmy zawrócić. Mgła, wiatr i opad śniegu. Nawet gdybyśmy dotarli do Zawratu zjazd w takich warunkach byłby niebezpieczny. W ogóle tego dnia było lawiniasto. Świeży opad na zmrożonej szreni, a pod tą warstwą sypki śnieg opierający się o kolejne zmrożone. Iść wysoko to prosić się o kłopoty.
Zawróciliśmy. Postanowiliśmy więc pocieszyć się zjazdami.
No i filmik. Jazda w takich warunkach powoduje, że każdy skręt jest zagadką. Obciążysz przody wjedziesz pod szreń lub w puch i face plant gotowy, siądziesz na tyłach tracisz kontrolę. Na filmie zresztą widać jak mi przytrzymało nartę w śniegu.
GPS jasno pokazywał – powyższe zdjęcie we mgle i śniegu Andy zrobił mi na skutym lodem Wielkim Stawie.
Pod schroniskiem w D5SP.
Na koniec robimy jeszcze zjazd stromym czarnym szlakiem między kosówką do Doliny Roztoki i stamtąd lasem szusujemy te 6 km do Palenicy Białczańskiej.
2013.01.25 – Stożek Wielki
Przyjechałem nieco wcześniej do Wisły na szkolenie, zaparkowałem koło dworca w Wiśle Głębce i poszedłem na Stożek Wielki. Śnieg, – 7 st. Podejście fajne, ale to za mała górka na fajne zjazdy. Na górze dość płasko, a niżej w lesie śnieg nie przykrywa dostatecznie korzeni.
Rzeczywiście kiedy się wchodzi w góry w zimie zaczyna się inny świat.
Szedłem ze słuchawkami i zobaczyłem taki widok oraz usłyszałem:
Pod niebem pełnym cudów nieruchomieję z nudów
właśnie pod takim niebem
wciąż nie wiem czego nie wiem
światło z kolejnym świtem
ciągle nazywam życiem
które spokojnie toczy
swą nieuchronność nocy
ten błękit snów i pragnień
niejeden z nas odnajdzie
a niechby zaszedł za daleko
pewnie zostanie tam
pewnie zostanie sam
(Raz, Dwa, Trzy – Pod niebem Pełnym Cudów)
Kiczory
O 15 byłem w schronisku. Cola, snickers i w dół. Zajęcia od 17.
2013.01.19 – Babia x 2
W czwartek byliśmy z Andrzejem (Andym) na pokazie sprzętu lawinowego. Właściwie niewiele informacji, których byśmy nie znali: z aktywnych sposobów ratowania się faktycznie działa tylko plecak ABS (poduszka powietrzna uruchamiana w razie porwania przez lawinę, działa wypornościowo, trochę jak kamizelka ratunkowa), pasywne środki czyli pomagające zostać odnalezionym lub odnaleźć zasypanego to tylko zestaw ABC (łopata, sonda i detektor). No i oczywiście najskuteczniejsze jest nie pchanie się w żleby w ewidentnie złych warunkach. Nie wchodząc w szczegóły trochę detali dla nas ważnych, ale nie wartych wspominania tutaj.
Bardzo już chciałem być w górach znów. Koniecznie na nartach. Przez cały poprzedni tydzień utrzymywała się niestety lawinowa „3”, a z zasady nie chodzimy w Tatry przy tym stopniu, więc alternatywą była Babia Góra. Taki plan był od początku tygodnia i choć w piątek TOPR obniżył o jedno oczko stopień zagrożenia nie zmienialiśmy planu, bo ten stopień (SZL) jest tylko przybliżonym wskaźnikiem, a świeży opad śniegu z poprzedniego tygodnia na pewno nie zdążył się związać z podłożem w żlebach.
Czwartkowy pokaz sprzętu kończył się losowaniem nagród, a jakże wylosowałem książkę „Świat Babiej Góry”. Zgodnie z teorią o braku szczęścia w innych dziedzinach, wygrana w losowaniu spośród około 60 osób wcale mnie nie zaskoczyła.
Plan pierwotny już nawet na mapie wyglądał ambitnie: Przełęcz Krowiarki-Sokolica-Babia Góra (Diablak)-Slana Voda-Babia Góra-Przełęcz Krowiarki. Z czasów przejścia i prognoz pogody wychodziło mi, że jeśli się uda absolutnie wszystko na Babiej po raz drugi będziemy około 15.30. Trochę późno, bo zachód słońca 16.15 a nie chciałbym po zmroku i we mgle zjeżdżać po trudnym terenie. Wymyśliliśmy więc punkt decyzyjny po pierwszym zjeździe z Babiej.
O 8 rano zasuwaliśmy czerwonym szlakiem z Krowiarek. Pogoda bardzo, bardzo przyzwoita, śnieg bajeczny. Około -10 st. , ale na pierwszym podejściu zostaję już tylko w podkoszulku i cienkim polarze. Idzie się dobrze, szlak przetarty.
Kiedy zbliżamy się do Sokolicy Babia Góra przypomina jednak dlaczego nazywana jest „Matką Niepogody”. Odsłonięty, wysoki masyw, rzadko kiedy nie ma tu wiatru, mgły, chmur i opadów. Tak jest i dzisiaj, ale tego się spodziewaliśmy.
Na szczycie jakby w nagrodę otrzymujemy bonus od natury. Zjawisko „Morze mgieł” jest często obserwowane z Babiej, dochodzi do niego kiedy pułap chmur jest niższy niż szczyt (1725 m). Na południu widać wtedy wyłaniające się znad chmur szczyty Tatr. Wczoraj mieliśmy „Morze mgieł w wersji full wypas”, znaleźliśmy się pomiędzy pułapem niskich chmur a poniżej podstawy Altocumulusów (?), jakby w kanapce z warstw chmur.
Andy rysuje kijkiem niebo
Śniegu dużo, lekko zmrożonego. Wymieniamy z Andym uwagi, że podłoże wygląda idealnie do jazdy pozatrasowej. Śnieg nie przepada, jest na czym się oprzeć.
Czas goni więc po krótkiej pogawędce z turystami z Kielc i kanapce ruszamy w dół. Babia jak zwykle zamieniła wszystkie tyczki szlakowe, słupki kierunkowe w fantazyjne formy ze szreni więc za radą Kielczan ruszamy w stronę najbliższego słupka. No i nas poniosło. Cudowne skręty po stromym zboczu, narty trzymają idealnie, wszystko pokryte śniegiem. Wjeżdżamy w puch zakładając ślad pomiędzy choinkami. Prawdziwa własna linia.
Ostatnie ćwiczenia z techniką sprawiły, że mam czystą frajdę z jazdy. W miejsce obaw większa prędkość i dzioby nart wyjeżdżają na powierzchnie a sam skręt w świeżym, sypkim śniegu staje się płynny łatwy. Wreszcie kontroluję jazdę. Euforia.
Lekkim zgrzytem jest to, że nie trafiliśmy w żółty szlak. Zjeżdżamy zielonym w stronę Lipnicy. Niestety nieznajomość topografii się kłania. Spróbujemy dojechać do łącznikowego niebieskiego i jeśli będzie czas wrócimy. Wpadamy do lasu, robi się stromo. Udaje się kluczyć wśród drzew czasami przelatując nad obsypanymi leżącymi kłodami. Nie ma jeszcze tej płynności, ale to jest już zdecydowanie jazda, nie zsuwanie się w dół. Żałuję, że nie mam kasku, coś mnie zaćmiło kiedy się pakowałem. Odkładając na bok raki, czekan z normalnego wyposażenia uznałem, że tu nie ma potrzeby. Ostatni raz, spotkanie z drzewem nie jest niemożliwe w lesie.
Na zielonym szlaku, nie tu mieliśmy być.
No i popełniam kolejny błąd nawigacyjny. Zamiast przejechać przez potok ruszamy lasem oddalając się od szlaku. Nie zauważyłem, że włączyłem kompas w GPS i mapa odwróciła mi się o 180 st. Trawersujemy las, wreszcie podejmujemy decyzję – zmieniamy kierunek. Szlak powinien być około 500 metrów od nas. Niby nic, ale w śniegu po uda, a czasami po pas to jest już odległość.
Przedzieramy się przez las. Najpierw trawersujemy na nartach, ale ostatnie strome podejście trzeba zdjąć narty i brodzić w śniegu.
Andy toruje trasę, ja się cieszę, że mamy kolejną przygodę, fakt, że z tyłu idzie mi się lżej. Wreszcie po 15 minutach docieramy do zielonego szlaku.
Kanapki, herbata i spojrzenia na zegarek. Jesteśmy na 1000 metrów, do podejścia 700 metrów… drugie tego dnia. W nogach czujemy już trochę trud wspinaczki, zjazdu i brodzenia w śniegu. Decyzja – idziemy szlakiem w górę. Pojawia się mały problem. Moje foki, zdjęte przed zjazdem, nie chcą się kleić. Jedną z rzeczy, którą wożę ze sobą na wszelki wypadek jest srebrna taśma montażowa. Idealnei nadaje się do napraw i usztywniania kończyn. Foki dostają gustowne srebrne opaski i idziemy pod górę.
Już wiem, że podejście będzie bolało. Nie ma porannej świeżości. Czas nieubłagalnie ucieka. Na szczęście jest sporo śladów nart, więc strome podejście jest przetarte i łatwiejsze. Co chwilę podaję wysokość z GPSa, mam wrażenie, że idziemy bardzo wolno. Kolejne klejenie fok taśmą. Jeszcze 400 metrów w górę. Przeżywam kryzys.
Przydaje się trening mentalny z kolarstwa górskiego. Obaj z Andym ciężko idziemy, ale każdy wie, że trzeba napierać. Tak jak na maratonach liczy się tyko kolejny ruch korbą tu krok, kijek, krok. „Samo się nie podejdzie”.
Po wyjściu z lasu, 200 metrów przed szczytem robi się niepokojąco. 14.30. Gęste chmury i mgła. Coraz ciemniej. Kontroluje szlak na GPSie i żądam postoju. Zupełnie opadłem z sił. Buła, herbata, kostka czekolady. Wszystko w pośpiechu. Andy zmienia mnie na prowadzeniu. Teraz on ma drajw na bramkę. Jest bardziej stromo. GPS kieruje na Babią. Decydujemy, że wrócimy przez Przełęcz Bronę i schronisko na Markowych Szczawinach. Tam się zagrzejemy, zmienimy ciuchy. To najbezpieczniejszy wariant, chociaż wcale nie łatwy w tych warunkach pogodowych, za to po zmroku zostanie nam wyłącznie łatwy, prosty szlak do Krowiarek. Damy radę w świetle czołówek.
Kiedy docieramy ponownie na Babią chmury na chwilę się rozstępują
Ruszamy w stronę przełęczy. Jakże inna jest ta jazda od tej dwa lata temu, kiedy zaczynałem przygodę ze skiturami. Sprawnie zsuwamy się po zmarzniętej kosówce. Nie jest to płynne szusowanie, ale raczej jazda kontrolowana. Co 100 metrów zatrzymujemy się sprawdzając przebieg szlaku. Jadę przodem starając się nie tracić kontaktu z Andym. Tak jest bezpieczniej. Poza trasą w zimie może się zdarzyć wszystko i niewinny upadek, o który przecież łatwo w slalomie pomiędzy kosówkami może się skończyć źle w temperaturze -10 st., zapadającym zmroku i wiejącym lodowatym wietrze. I tu nawet nie chodzi o obrażenia, bo jedziemy dość wolno, ale np. upadek, który uniemożliwi wygramolenie się samemu z sypkiego śniegu. Byłem świadkiem w Alpach takiej sytuacji, w której narciarz poza trasą upadł w śnieg przygniatając sobą skrzyżowane ręce, dłonie w pętlach kijków, narty wbite w puch. Brak jakiejkolwiek możliwości ruchu.
Babia mrozi
Dojeżdżamy do przełęczy Brona. Początek wąski i stromy spore wyzwanie techniczne. Nie decyduję się na zjazd z nawisu, za późno, za dużo w nogach. Tu Andy ma problemy. Jest ciemno i wyraźnie nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Mnie po jednym z zakrętów niesie na całkiem sporą kępę kosodrzewiny. Szybkie rozważanie: kontrolowany upadek albo ryzyko i przelot nad. Wybieram drugą opcję. Udaje się. Zaczynam wyczuwać o co chodzi z tą jazdą w świeżym śniegu.
Śmigamy lasem w dół zakładając ślad. Jest pięknie. Kiedy dojeżdżamy pod oświetlone schronisko na Markowych Szczawinach zmierzcha. Znów idealnie zaplanowany czas. Wszystko co było niebezpieczne zjechaliśmy za dnia.
Przepak w schronisku, kanapki i bez pośpiechu, już w zupełnych ciemnościach ruszamy szlakiem do Krowiarek. Na początku kosztuje mnie to sporo siły, bo nie chciało nam się zakładać fok i narty ślizgają się po zmrożonej ścieżce, aż wreszcie nadchodzi ten moment i ruszamy w dół nieco pomagając kijami. Jest niesamowicie. W suchych ciuchach ciepło, śnieg skrzy się w świetle czołówki, ciemny las. Po godz. 18.30 docieramy na parking. Przebyliśmy 20 km, prawie 1700 metrów przewyższeń. Ciężko wrócić do codzienności.
2012.01.12 – Trzy Kopce Wiślańskie na nartach
Turowe maleństwo za to w jakich warunkach. Z Hotelu pod Jedlami wyszedłem o 5.55, o 7.15 byłem na Trzech Kopcach Wiślańskich. Po drodze zaliczyłem wspinaczkę lasem w nieprzetartym puchu w świetle czołówki, brzask i świt. W powrocie udało się zjechać lasem zaliczając „noszenie” na puchu. Ależ to jest uczucie. O 8.30 mogłem już zjeść śniadanie i zacząć zajęcia podczas szkolenia, w którym uczestniczę. Stąd ta wariacka pora. Jutro też się wybiorę. Samotna wędrówka lasem o świcie, w świeżym śniegu jest czymś czego się nie zapomina. Jutro powtórka z rozrywki.
W drodze na Trzy Kopce. Szlak zetknął się z drogą. Widać było wczorajsze ślady nart.
Korzystając z braku warunków na skitury w Tatrach (najpierw brak śniegu, później lawinowa „3”) tydzień temu ćwiczyłem skręty obskokami na wąskiej polnej drodze, a dzisiaj jazdę po puchu. Takie ćwiczenia techniki jazdy pozatrasowej były niezbędne. W ogóle to zacząłem się nieco ruszać. Coś tam biegam i się rozciągam.
2012.12.29 – Błyszcz i Bystra
Dolina Chochołowska – Dolina Starorobociańska – Siwa Przełęcz – Przełęcz Zwornik – Błyszcz – Bystra i z powrotem. (track gps)
Jeśli w naszych planach któryś z planów… był najczęściej nierealizowany to właśnie wycieczka na te dwa szczyty Tatr Zachodnich. Po pierwsze daleko, po drugie trzeba przejść nudną Chochołowską, po trzecie pogoda i warunki lawinowe. Tym razem byliśmy głodni żeby wreszcie gdzieś dojść, bo ostatnie wyjścia to porażki, porażki w znaczeniu nie osiągania celów topograficznych. W górach jest zawsze fajnie, ale miło też jest w końcu coś zaliczyć. Nie wychodziło nam to. Dość powiedzieć, że dwa tygodnie temu wyszliśmy w Zachodnie, ale z powodu warunków śniegowych i lawinowych skończyliśmy w schronisku w Dolinie Chochołowskiej. Wyjście nawet nie warte wspominania na blogu, do tego trzeba dołożyć poprzednie nieudane wyjście na Szpiglasowy Wierch (choć wycieczka fajna).
Termometr w Nowym Targu pokazywał – 13,5 st. TOPR obniżył stopień zagrożenia lawinowego do 1. Należało tylko uważać na nawiane poduchy. Tego dnia ekipa to Alina, Lukcio, MisQ i ja. Niestety nie było z nami Andy`ego, który zaproponował i zawsze najbardziej parł na ten cel wycieczki.
Lukcio przy szałasie w Dolinie Chochołowskiej
Chochołowska poszła dość szybko, później Dolina Starorobociańska. Rzadka okazja żeby w zimie przejść ten zagrożony lawinami teren.
U wylotu Doliny Starorobociańskiej, wchodzimy w góry
Serwisy pogodowe nie były zgodne co do prognozy na ten dzień, jednak kiedy opuściliśmy las ukazało się czyste niebo, a więc była szansa, że meteo.icm.edu.pl przewidział słusznie, że cały dzień to mróz, bezchmurne niebo i umiarkowany wiatr. Czego chcieć więcej.
Majestatyczny Starorobociański Wierch 2176
Przed podejściem żlebem zakładamy raki. Czeka nas trawers do Siwej Przełęczy, lepiej mieć pewne oparcie na stopy. Alina ma nowe buty. To zupełnie inna jakość. Ostatnie dwa wyjścia z dużą obawą patrzyliśmy na to jak się słabo trzymają jej podeszwy na podejściu i zejściu i co chwilę zalicza niekontrolowane uślizgi. Tym razem idzie sprawnie. Lukcio nadaje tempo, bo trzeba się spieszyć, dlatego nie marudzimy zanadto podczas postojów.
Siwa Przełęcz, później przesmyk do Przełęczy Zwornik i widzimy masyw Błyszcza (2 159 m.n.p.m) i Bystrej (2 248 m.n.p.m) w całej okazałości.
Widok na Przełęczy Zwornik. Jakiś zespół zmierza na Starorobociański, nasz cel jest za plecami autora tej fotografii (MisQ)
A to właśnie Błyszcz i Bystra. Alina i Lukcio czekają na MisQ i na mnie.
Zaczyna mocno wiać. Na trawersach kije troczę do plecaka, tu lepiej mieć w dłoni czekan. Niby dość szeroko, ale jakoś pewniej się czuję wiedząc, że w razie czego można próbować hamować. Raki są moim dobrym przyjacielem, szczególnie na wąskich oblodzonych przesmykach, ale mają jedną nieprzyjemną cechę – jeśli postawić zbyt wąsko stopę mogą się wbić w nogawkę lub stuptuta. Wtedy upadek gwarantowany.
Regularna pokrywa śniegu jest bardzo cienka jak na koniec grudnia. Zmrożona lodoszreń daje dobre oparcie dla kolców raków
Pod czujnym spojrzeniami stadka kozic zdobywamy wysokość. Na górnym zdjęciu w znacznym zbliżeniu. Na dolnym wyłaniają się zza grani po prawej.
Turystów niewielu. Jest dość późno dlatego cały czas napieramy. Błyszcz osiągamy o 13.30, stąd 15 minut na Bystrą. To już Słowacja. Idziemy choć oficjalnie ten szlak jest zamknięty zgodnie z regułą południowych braci, którzy zamykają szlaki powyżej schronisk na cały okres zimowy. Być tu jednak a nie wejść na Bystrą? No Way.
Pomiędzy Błyszczem a Bystrą. Na pierwszy szczyt docieramy po kilkunastu minutach.
Na szczycie jesteśmy sami. Tam kilka pamiątkowych zdjęć. Tu np. z cyklu „a teraz pokazujemy”
Wspólna focia
Zakładamy stuptuty, bo nawiany śnieg staje się dość głęboki i zdarza się nabrać go do cholewek. Przydadzą się dodatkowe warstwy ubrań przeciwwiatrowych i schodzimy w dół.
Wskazane jest o 15.30 być na Siwej Przełęczy, a około 16 osiągnąć granicę kosówki. Lasem można iść już w zupełnych ciemnościach, ale lepiej nie schodzić w świetle czołówek. Czuję jak zbliżają się kurcze. Sportowa bezczynność daje o sobie znać.
Wiatr rzeźbi charakterystyczne dla Zachodnich Tatr nawisy. To między innymi dzięki takim formacjom śnieżnym ten rejon Tatr jest uważany za bardzo narażony na zejście lawin, choć z daleka łagodne czapy nie wyglądają groźnie.
MisQ robi zdjęcie ekipie przygotowującej się do nielegalnego biwaku na Przełęczy Zwornik. MisQ dokumentuje wszystko co się dzieje wokół bardzo dokładnie. Z każdej wycieczki mamy od 350 do 600 zdjęć. Biwakowicze stali się przypadkowym celem, na tych samych zasadach co kozice. Jednak niezadowoleni pokrzykują do nas żeby zaprzestać tej sesji, machamy ręką i schodzimy w dół.
I jeszcze jedna focia, tym razem na Siwej Przełęczy z masywem Błyszcza i Bystrej w tle.
Zostaję nieco z tyłu, zatrzymując się co rusz żeby pooglądać spektakl zachodu słońca. Śnieg, który rano jarzył się seledynowo-niebieskim światłem teraz tonie w różowej poświacie.
Chłopaki i Alina odchodzą do przodu. Kiedy osiągam granicę lasu robi się zupełnie ciemno. Nie wyciągam czołówki, stawiając na nastrojowy spacer po zmroku, jednak po ciemku mijam skrzyżowanie szlaku z drogą techniczną. Po kilkuset metrach orientuję się, że nie idę drogą którą podeszliśmy, ale GPS pokazuje niezbicie, że szlak biegnie równolegle do technicznej drogi, którą przemierzam i że spotka się z nią w Dolinie Chochołowskiej. Nie chce mi się wracać. Problem pojawia się w Dolinie. Wyciągam telefon żeby zadzwonić do Chłopaków, bo obawiam się, że czekają gdzieś na mnie w lesie. Niestety nie ma zasięgu. Zaczepiam jakąś ekipę w nadziei, że w ich sieci jest sygnał. – Tu niedaleko masz schronisko – informuje jedna turystek. – Wiem gdzie jestem, niestety nie wiem gdzie są moi – odpowiadam ze śmiechem. Gdybym gubił się w Chochołowskiej nie powinienem opuszczać parkingu.
Na szczęście z lasu wyłania się lampka. MisQ. To dobrze, bo zastanawiałem się nad powrotem do lasu. Nie było to miłe, bo w nogach miałem ponad 20 km. (w sumie wyszło 25,2 km).
Krótki popas w szałasie, kilka zdjęć i zachwyty nad pełnią księżyca i docieramy do samochodu.
2012.12.27 – Piątka z dziećmi
Na ten wyjazd umówieni byliśmy z Moniką i Szymkiem już w sierpniu podczas wspólnego wypadu na Orlą Perć. Chciałem żeby zobaczyli wysokie góry zimą no i żebyśmy pobyli razem. Pogoda zapowiadała się taka sobie. Serwisy, które sprawdzam przed wyjściem w góry mówiły o zachmurzeniu i wietrze od 40 km/h, tylko ICM podawał, że wiatr w porywach do 108 km. Dziwna prognoza.
Celem maksimum był Kozi Wierch, nie zdecydowałem się na rozważany wcześniej Szpiglasowy Wierch ze względu na północną wystawę żlebu biegnącego do przełęczy. Przez ostatnie 3 dni wiały wiatry południowo-wschodnie, więc należało się spodziewać sporych depozytów śniegu, tym bardziej, że TOPR utrzymywał lawinową 2 przez ostatnie dwa tygodnie. Dziwny ten grudzień. Niby śniegu niewiele, a już trzy ofiary lawin w Tatrach. To smutne potwierdzenie teorii, że podstawowym czynnikiem kształtującym zagrożenie jest wiatr przenoszący śnieg z miejsca na miejsce, usypujący niestabilne warstwy na starszej pokrywie.
No więc idziemy ceprostradą rozważając kto jest ceprem, a kto nie i wchodzimy w Dolinę Roztoki. Zgodnie z moim przewidywaniem jest ślisko. Zwłaszcza pierwsze metry to czepianie się gałęzi, szukanie oparcia na pojedynczych kamieniach wystających spod lodu. Dalej jest już znacznie lepiej. Po wyjściu z lasu zakładamy raki.
Na podejściu do „Piątki”
Idziemy przez Siklawę. Szlak zamknięty zimą, głównie z powodu lawiniastości Litworowego Żlebu. Nie spodziewam się dzisiaj tam zagrożenia, a chciałem pokazać moim towarzyszom lodospad. Rzeczywiście śniegu niewiele, lawiniaste miejsce jest go właściwie pozbawione bez trudu więc docieramy najpierw do Siklawy, a później do progu Doliny Pięciu Stawów Polskich i tam okazało się o co chodzi z tymi porywami do 108 km/h. Kryształki śniegu wbijały się w twarz. Wiatr zasypywał ślady w kilka minut. Góry zimą pokazały jakie potrafią być srogie.
Trzeba było się chronić przed wiatrem
Ruszyliśmy więc realizować plan optimum, czyli Pustą Dolinkę. Im wyżej, tym śniegu więcej, wiatr mocniejszy. Momentami przebieg szlaku musiałem ustalać przy pomocy GPS-a, pomimo, że szedłem tamtędy wielokrotnie, a szlak poprowadzono w oczywisty sposób. Spotkaliśmy ekipę, która bezskutecznie próbowała osiągnąć Zawrat, łatwym przecież od strony D5SP szlakiem. Zawrócili, kiedy wiatr zrzucił ze szlaku jednego z chłopaków. Krótkie konsylium i decyzja – nie idzemy dalej. Cel główny został osiągnięty góry zimą zaprezentowały się godnie
Pamiątkowe fotki. Pomimo odwrotu wycieczka udana. Będzie co wspominać, a w końcu w życiu pracuje się tylko na fajne wspomnienia 🙂
Zawróciliśmy więc do schroniska i tym razem przykładnie i grzecznie zeszliśmy zimowym wariantem do Doliny Roztoki i do Palenicy Białczańskiej.
2012.12.02 – W stronę Szpiglasowego Wierchu
Pogoda zapowiadała się taka sobie więc obraliśmy cel Szpiglasowy Wierch. Wyższe góry, ale wycieczka niezbyt odległa. Lubię i Dolinę Roztoki i Dolinę 5 Stawów Polskich więc była perspektywa na fajny dzień. Szczerze mówiąc mnie się podoba w Tatrach kiedy pogoda jest jak żyleta, ale także wtedy kiedy nie widać na krok, a śnieg sypie mocno. Tym razem poszliśmy w zestawie Alina, Lukcio i MisQ. PePe, który poprzedniego dnia spacerował z synem w okolicach Gąsienicowej mówił, że jest chmura i kilka centymetrów śniegu. Takie też warunki zastaliśmy nas na szlaku.
Tatry przyprószone. Wygląda zimowo, ale bliżej temu warstewce cukru pudru na pączku niż pokrywie na torcie śmietanowym.
Po wejściu do lasu w Dolinie Roztoki spotkałem turystę. Szedł z Gąsienicowej przez Przełęcz Krzyżne. Zainteresowany tym, że z pasją fotografuje drzewa zagadnąłem. Okazało się, że człowiek-leśnik. Fotografował liszaje na świerkach wywołane przez kornika. Wdaliśmy się w dłuższą pogawędkę. O wpływie monokultury i obniżenia poziomu wód gruntowych na zniszczenia drzewostanu w górach. Esencją jest taka teza: niski poziom wód gruntowych (zjawisko charakterystyczne dla całej Polski) ma największy wpływ na świerki. Ich system korzeniowy jest płytki, rozgałęziony, więc przy obniżeniu lustra wód gruntowych są permanentnie zbyt słabo nawodnione ergo nie mogą transportować w górę wody i produkować żywicy do zasklepiania otworów wykonywanych przez owady. Takie osłabienie powoduje, że drzewo jest nieodporne na silne podmuchy. To tłumaczy działanie Kalamity po Słowackiej stronie.
Kolejny test zdigitalizowanych informacji o Tatrzańskim Parku Narodowym
W Dolinie Roztoki. Pokazuję MisQ poziom śniegu z kwietnia 2012 roku. Siedzieliśmy tu z PePe jedząc kanapki, a czubek tego słupka kierunkowego wyłaniał się z zagłębienia poniżej poziomu naszych stóp.
Przed południem przejrzystość w Dolinie Roztoki była zachęcająca.
Siklawa. Jeszcze ładniejsza wczesną jesienią. Za miesiąc zmieni się w lodospad i zniknie pod pokrywą śniegu.
Tym razem nie było potrzeby ubierania raków na podejściu.
Krótko po 13 na Dolinę nasunęła się chmura. Wielki Staw.
Na rozstaju szlaków. Po wykonaniu tego zdjęcia ruszyliśmy w stronę Szpiglasowego Wierchu. Niestety dość szybko trzeba było zawrócić. Podeszwa w butach Aliny już podczas wycieczki na Rysy zachowywała się zdradliwie. Jeden krok przy przekraczaniu potoku okazał się brzemienny w skutkach. Wyciągnęliśmy mokrą koleżankę i biegiem do Schroniska. Podróż w górę przy temperaturze -2 st. C nie była możliwa.
Suszenie ciuchów w najfajniejszym moim zdaniem schronisku w polskich Tatrach.
Nie ryzykujemy. Wiadomo, że na tej podeszwie nie można polegać. MisQ pomaga Alinie założyć raki przed zejściem do Doliny Roztoki.
W dół. Po lewej Litworowy Żleb. Zapewne w tym roku znów do zjechania na skiturach.
Już po zmroku, ku radości Aliny osiągamy asfalt. Alina rusza w dół, na wszelki wypadek wyposażona przez MisQ w lampkę. Poświata przed nią to snop rzucany przez latarkę MisQ. Wycieczka pod znakiem: lepiej zaliczyć mądry wycof niż głupio utknąć na szczycie. Za dwa tygodnie znów tu będziemy 🙂