2012.04.21 – Prawie Kozia P. i Zawrat

Tura z Andym i PePe. 

Tego dnia jeszcze 2/3 starej nartostrady było pokryte śniegiem, a powyżej 1500 m pełna zima. Właściwie nie wiedzieliśmy, czy w każdej chwili nie trzeba będzie wracać. Zapowiedziano burze. Plany były modyfikowane były na bieżąco, ostatni obowiązujący to taki żeby z Gąsienicowej przez Kozią Przełęcz przejść do D5SP i z powrotem na Zawrat. Przy okazji chcieliśmy zobaczyć jak radzą sobie skiturowcy startujący w Memoriale Piotra Malinowskiego, zawodach rangi pucharu Polski.

Różnica pomiędzy naszym chodzeniem i jeżdżeniem po Tatrach, a zawodnikami jest taka jak pomiędzy turystą rowerowym, a maratończykiem MTB z pierwszej setki. Niby ta sama aktywność, dokonywana przy pomocy sprzętu o podobnym przeznaczeniu, ale tak naprawdę to dwie różne dyscypliny. Lycrowe stroje, maksymalnie odchudzone narty, leciutkie buty, mikroskopijne plecaczki i użytkowa technika. Nawroty na trawersach, zdejmowanie fok, wpinanie się w poręczówki – wszystkie czynności opanowane do perfekcji, podporządkowane jednemu kryterium – wykonać jak najszybciej.

Pod Murowańcem byliśmy w chwili startu, po raz drugi zobaczyliśmy stawkę na Karbie, a dłużej oglądaliśmy zawodników nad Zmarzłym Stawem, kiedy rozpoczynali wspinaczkę pod Zawrat (na zdjęciu powyżej).

Trudno jest opisać niewiarygodne tempo w jakim wspinają się skiturowcy, większość z nich zjeżdża też skuteczni, rzadko kiedy ładnie – na tych lekkich, miękkich nartach to zresztą jest trudne. Zamiast opisywać tempo podam dwa fakty:

Trasa wyścigu elity: Murowaniec – P.Liliowe – P. Świnicka – Karb – Czarny Staw Gąsienicowy – Zawrat – D5SP – Kozia Przełęcz – Czarny SG – Murowaniec.

Czas pierwszego (Jozef Hlavco, Słowacja): 1 h 58 min 51 sek. Co ciekawe z takim samym czasem finiszował weteran Milan Madaj, rocznik 1970.

Ruszyliśmy pod Kozią Przełęcz, po drodze doświadczając czegoś w rodzaju burzy śnieżnej. W ciągu godziny spadło do 5 cm śniegu. Dochodząc do najbardziej stromego fragmentu Koziej posłuchaliśmy nawoływań TOPRowca, który nie radził wchodzić do żlebu. Zdecydowaliśmy nie przeszkadzać zawodnikom i zawróciliśmy do Zmarzłego Stawu. 

Tu chłopaki namawiali żeby ruszyć na Zawrat, który raz po raz był skrywany przez chmurę. „Jak będą złe warunki, zawrócimy” – mówił do mnie Andy, bo ja już miałem trochę dość podchodzenia. Spadek formy z powodu braku regularnych treningów rowerowych osiągnął dno. 

Oczywiście się zgodziłem, oczywiście też w żaden odwrót nie wierzyłem. Musiałbym nas nie znać. W połowie żleby założyłem raki, przytroczyłem narty i krok po kroku wdrapałem się na przełęcz zapowiadając, oczekującym chłopakom, że nie ruszę się stąd dopóki nie odpocznę. Zjazd na dygoczących ze zmęczenia nogach nie jest ani przyjemny, ani bezpieczny. Na szczęście na górze nie wiało, więc można było spokojnie zjeść i napić się herbaty.

 Zawrat. Tradycyjna fota przed Zjazdem.

Zjazd z Zawratu jak zwykle jest wyzwaniem, zwłaszcza w górnej partii. Wyraźnie jednak nabieramy doświadczenia. Gdyby nie bolące uda, które kazały się zatrzymywać dość często uznałbym, że poszedł płynnie. 

Jeszcze tylko na środku Czarnego Stawu Gąsienicowego złapał mnie kurcz tak silny, że nie mogłem się ruszyć. W końcu jednak ktoś rzuca uwagę, że stanie na środku podmakającej tafli stawu nie jest dobrym pomysłem wiec ruszam kroczek po kroczku.

Chłopaki mają jeszcze zamiar wejść na Kasprowy Wierch, odmawiam, bo nie mam już siły i samotnie ruszam spod Murowańca starą nartostradą.  Okazuje się, że foki Andy`ego straciły klej i nie da się podchodzić, więc zrobili odwrót.

2012.04.12 – tlenik

2 h 40 min. 

Liczba znajomych na ścieżce do toru przypomina, że niektórzy ciągle trenują.  Spotkałem może z 10 osób na rowerach… połowę z nich to znajomi z maratonów: Wacek, Szary, Michu, inni znani z twarzy, bez przyporządkowanych nicków lub imion.

2012.04.04-06 Piątka w chmurach

Wielki Tydzień w schronisku tatrzańskim, ta idea przyświecała nam z PePe od ubiegłego roku. Rezerwacja miejsca w Dolinie 5 Stawów Polskich i o godzinie 19. ruszamy z parkingu w Palenicy Białczańskiej. Posuwamy się dobrze znaną drogą. W dzień temperatura dochodziła do 16 stopni w Krakowie więc jest ryzyko, że drogę parking-Wodogrzmoty Mickiewicza, gdzie odbija szlak przez Dolinę Roztoki trzeba będzie dawać z buta. Okazuje się jednak, że ubiegłotygodniowe opady śniegu przedłużyły szansę na przebycie tego nudnego odcinka na nartach.

Zapada zmrok, jest pogodnie, za chwile wzejdzie księżyc wiec nie włączamy nawet czołówek. Tak jest fajniej. Przy Wodogrzmotach spotykamy ostatnią tego dnia grupę schodzącą na dół i zagłębiamy się w las. Czołówkę włączam tyko kiedy trzeba zjechać na fokach odcinek szlaku, poza tym wystarcza poświata księżyca.

Granicę lasu (1490 m) osiągamy około 21.45. Nie decydujemy się iść przez Wielką Siklawę. Pomijając nawet, że szlak w zimie jest zamknięty to tak jest rozsądniej. Śnieżne mosty nad potokiem i zagrożenie lawinowe. To nie jest droga, którą przy 2 stopniu zagrożenia (poprzedniej doby była lawinowa 3) należy wybrać w nocy.

Alternatywny, czarny szlak o tej porze też ma swój urok. Po opuszczeniu lasu księżyc daje tak dużo światła, że nie trzeba latarek. Włączam jednak czołówkę. Jest stromo, kombinuję, że gdybym pojechał w dół, albo co gorsza coś by wyjechało spod nas to światło czołówki byłoby jedyną możliwością lokalizacji. BTW muszę ją trwale przypiąć przed następnym nocnym podejściem.

W końcu trawersowanie na nartach staje się mniej opłacalne niż podchodzenie z buta. Troczymy więc narty do plecaków i w górę. Nie jest łatwiej, ale nieco szybciej. Około 22.40 docieramy do schroniska, które choć niemal opustoszałe, rzęsiście oświetlone, jakby dla nas.  

Następnego dnia zostaliśmy przywitani przez dolinę takim widokiem. Żywego ducha. Bula po lewej to Niedźwiedź, nad nią Miedziane, a na wprost Niżny Kostur (na zdjęciu to przykryta chmurą grań prostopadle nad krzaczkiem po prawej). Zdjęcie zrobione około godz. 12

Trzy godziny później to miejsce wyglądało tak. Wyjechało. PePe nawet usłyszał łoskot tej lawiny, ja byłem zajęty zdejmowaniem nart pod schroniskiem.

Wcześniej jednak próbowaliśmy zaatakować Kozi Wierch, który z dołu nie prezentował się wcale. 

Szeroki Żleb, którym biegnie letni szlak i którym podchodziłem kilka tygodni temu, tym razem był pełen nawianego śniegu i mówił „omijaj mnie z daleka”. Zdecydowaliśmy się odbić do sąsiednich żlebów, wyszukując trasy pomiędzy skałami i kosówką. Kiedy jednak zbliżyliśmy się do podstawy chmury lunął marznący deszcz, w 3 minuty byliśmy mokrzy. Opady śniegu w ubiegłym tygodniu, zwiększająca ciężar wskutek opadu deszczu pokrywa śniegu. Nie ma co kusić losu, trzeba wiać.  Więc zdjęliśmy foki i zaliczyliśmy całkiem przyjemny zjazd. 

Po południu zaciągnęło się na dobre

Lało. Pozostało więc oglądanie plazmy, w którą wyposażony był nasz pokój w schronisku. Powyżej kadr z filmu, który wyświetlali przez całe popołudnie. Akcja była mało dynamiczna, ale zajmująca.

W nocy na chwilę się rozpogodziło i można było się pogapić w niebo

Oraz rozwiązać zagadkę. Do czego służą tajemnicze walizki składowane w kuchni, osłonięte miękką płytą z wyraźnymi śladami nakłuć. Kto wie? Pisać w komentarzach 🙂 

Następnego dnia ruszyliśmy na turę w dolinie. Warunki śniegowe wyraźnie się pogorszyły więc nie było ambitnych celów tylko plan: „Idziemy, się zobaczy”. 

Był czas na podziwianie dziełek wiatru. 

Dotarliśmy do Doliny Pustej, która tego dnia prezentowała się jak scenografia do zimowej wersji filmu Petera Weira „Piknik pod wiszącą skała”. Podeszliśmy gdzieś w okolice szlaku na Kozią Przełęcz, ale chmura oparła się na 2000 m. Przestało być cokolwiek widać, a żleby poorane odrywającymi się bryłami śniegu. Iść wyżej – to byłoby nierozsądne więc zjechaliśmy do schroniska.

W schronisku przepak i w dół. Kończymy przygodę.

Po krótkiej deliberacji decydujemy się zjeżdżać Litworowym Żlebem pod tym technicznym wyciągiem. (górna stacja na zdjęciu). Tu warunki również niepewne. 

W połowie żlebu PePe dojeżdża  i wskazuje zsuw ze zdjęcia powyżej. „Niedawno wyjechało” mówi. Rzeczywiście bardzo niedawno… bo sam go spowodowałem przed minutą. Na szczęście ruszyło po moim przejeździe (jeździmy zachowując odstępy) i to było maleństwo, ale miałem okazję podziwiać jak nawet ten niewielki język śniegu piętrzy się i zaczyna wydawać pomruki. Robi się nieprzyjemnie. Więc pada hasło – „Wiejemy” i przejeżdżamy szybko przez kolejne żleby, byle do granicy roślinności. Zjazd lasem i Palenica Białczańska.

Kolejna piękna wyprawa.

2012.03.18 – rower

70 km, 3 h 10 min. 

Jaki dziwny wpis na blogu 🙂 Ostatni taki w listopadzie. 

Tlen z kadencją + 85. Do Sułoszowej i dalej. Powrót przez Iwanowice. Ale to fajne zajęcie jazda na rowerze, chyba znów to polubię.

2012.03.17 – Szpiglasowa Przełęcz

Znów skitury. Tym razem z PePe. 

Do D5SP na nartach przez Siklawę (Pst!). Ocieplenie ostatnich dni spowodowało, że betonu pokrywający Tatry od dwóch tygodni puścił. Teraz należało się rozglądać czy topniejący śnieg (a więc zwiększający ciężar właściwy)  nie obciążał zanadto niższych warstw. W końcu lawinowa „2”, tego się nie bagatelizuje. Zachowaliśmy odległość i bacznie obserwowaliśmy pokrywę. Plecaki rozpięte, paski kijków poza nadgarstkami, ale np. … trawers pod Miedzianem – zdjęcie poniżej – nie wygladał na stabilny.

PePe na początku trawersu. Za chwilę trzeba będzie zakładać własny narciarski ślad.

Tym razem ja, z perspektywy PePe`go

PePe napiera na nartach. Za chwilę stanie się zbyt stromo i trzeba będzie dać z buta. Tym razem nie zakładamy raków. Na podejściu są wybite stopnie dające niezłe oparcie dla buta narciarskiego z wibramową podeszwą

Końcówka żlebu jednak stroma. Letni szlak to ślady odchodzące w lewo. Podchodziliśmy na wprost. Na górze chwila deliberacji – co dalej. Na wprost się nie dało, bo spod wytopioniego śniegu wychodzi trawa i skały. Zdecydowaliśmy się zejść trochę niżej. Szpiglasowa Przełęcz ma pozatrasową skalę trudności + 3, ale dotyczy to samego wierzchołka. W drodze powrotnej narty założyliśmy w miejscu, w którym PePe zrobił mi zdjęcie na podejściu. Myślę, że ten odcinek to dwa skręty były o skali dwójkowej, a poniżej już było łatwiej.

Podzieliliśmy się. PePe zjechał do Wielkiego Stawu, ja postanowiłem trawersować pod Miedzianem bacznie rozglądając się czy coś nie ma zamiaru wyjechać.

Spotkanie w na szarlotce w „Piątce” i dalej Małym Litworowym Żlebem (pod wyciągiem technicznym do schroniska), który już zaliczyliśmy w ubiegłym roku. To daje porównanie. W ubiegłym roku zjazd kończył się przedzieraniem przez kosówki, teraz cała roślinność przykryta grubą warstwą śniegu.

Niepokoi mnie długa głęboka rysa na szczycie buli. PePe ruszył stromo w dół, przyspieszam trawers starając się dojechać do następnego żlebu i tu znów głęboka, długa na kilkadziesiąt metrów rysa. Trzeba wiać.  Zjeżdżamy do granicy lasu. Tym razem rynna nie jest już taka zlodzona, z pewnym trudem, ale daje się hamować przed zakrętami. Ekspresowo dostajemy się do Wodogrzmotów i jeszcze za dnia jesteśmy na parkingu w Palenicy. Kolejna udana wycieczka. Na dole wiosna, a sezon skiturowy się rozkręca.

2012.03.10 – Kozi Wierch na skiturach

Tym razem górska ekipa Andy, Lukcio, MisQ i ja wybrała Kozi Wierch. Pomimo dobrych warunków pogodowych wycieczka okazała się jedną z bardziej wyczerpujących spośród naszych ostatnich eksploracji zimowych. 

Więcej pod zdjęciami (głównie autorstwa MisQ)

Beton na podejściu do Doliny 5 Stawów Polskich. Zmrożony śnieg towarzyszył nam przez cały dzień. Lód i słońce to wyznaczały ramy wycieczki. Beton ma tę wredną cechę, że jeśli poślizgnie się na nim but, narta czy czubek raka to rozpoczyna się ślizg. Bez umiejętnego operowania czekanem ślizg może mieć 20 metrów, 50, 100 albo 500. Łatwo sobie wyobrazić jaką prędkość osiąga się po 50 metrach, a teraz należy sobie wyobrazić co się dzieje z delikwentem, który ma na nogach raki i sunie z prędkością 30-40 km/h w dół i ząb raka zahacza o lód. Jeśli nie ma szczęścia i np. choinki na swojej drodze czeka go obracanie i koziołkowanie; przy czym każdy obrót kończy się uderzeniem w lód. Dobrze, że czasami na trasie znajdują się pojedyncze choinki.

Andy i MisQ na podejściu do „5”. Andy ma jeszcze narty na nogach, za chwilę włoży raki, tak jak cała ekipa. Raki będą potrzebne przez najbliższe kilka godzin – w wędrówce do Wielkiego Stawu, na Kozi W. i z powrotem, aż do granicy lasu.

Szukamy Szerokiego Żlebu na Kozi

Po krótkiej pogoni w rakach i hokejowym rzucie udało mi się złapać termos MisQ staczający się w stronę Doliny Roztoki

W drodze na Kozi. Tym razem miałem narty Dynafit Mustagh o wiekszej szerokości pod butem (90 mm). Wiem już że to nie są narty dla mnie. Zapewne w puchu spisują się rewelacyjnie, ale na zlodzonym stoku mają tendencję do prostowania nogi „od zbocza”. Zatrzymanie się w ześlizgu wymaga znacznie większej siły, której zwykle po wejściu na górę nie mam w nadmiarze. Przy moich umiejętnościach narta musi mi pomagać w najtrudniejszych momentach czyli na górze żlebu, gdzie zwykle jest wąsko i bardzo twardo.  

 Opanowałem technikę 60 kroków w górę i chwila odpoczynku, po kilku cyklach musiałem zlec. MisQ z aparatem tylko czyhał na ten moment.

Andy już po zdobyciu szczytu schodzi, za chwilę się miniemy na podejściu pod wierzchołek Koziego

Z MisQ. Lekko spaleni, czas schodzić. Minęła 15.

Z

Nie zjechaliśmy z całego Koziego Wierchu. Na tym lodzie każdy upadek kończyłby się zatrzymaniem na tafli Wielkiego Stawu. Narty założylśmy w 1/3 stoku.

Powrót po zmrożonych stokach przez Siklawę. W lesie nie dało się jechać zlodzoną rynną. Momentalnie nabierało się takiej prędkości, że nie byłoby szans na wyhamowanie przed turystami, a próba hamowania w rynnie kończyła się uderzeniem w bandę i wywrotką.

Po kilku upadkach rezygnujemy i dajemy z buta. Ostatni pagórek zdaje się nie mieć końca. W końcu po zmroku lądujemy na asfalcie przy Wodogrzmotach Mickiewicza. Na nartach przejeżdżamy 4 km do parkingu.