Droga, o której myślałem jakiś czas. Niedługa, ale o trudnościach – VI/V+. Co dla mnie w górach jest już trudnością, którą muszę traktować poważnie. Wybraliśmy się z Andym. Podejście pod drogę przez przełęcz Karb. Oczywiście minąłem start, ale Andy trafnie połączył zdjęcie z rzeczywistością i w „nagrodę” mógł poprowadzić pierwszy wyciąg. Później się zmieniliśmy i pociągnąłem wyciągi, aż do kluczowego miejsca.
Andy, a za nim w tle tzw. pojezierze, czyli stawy Doliny Zielonej Gąsienicowej. Jest ich podobno 22 (niektóre okresowe)
Znowu sporo działałem w Sokolikach i na Jurze, więc wystartowałem w kluczowy trawers raczej pewnie. Trochę tarciowych stopni w sporej ekspozycji, zaraz na początku poprawiający psychikę spit. Idę, zakładam friendy, idę, zakładam, patrząc w górę na miejsce, które uznałem za cruxa drogi. Dochodzę – okazuje się łatwo, aaa… więc to najtrudniejsze miejsce było zaraz po starcie. Ok, widocznie formacja mi pasowała.
Kluczowy wyciąg, kluczowe miejsce. Ja sądziłem, że trudności są w wyjściowej rysie. Nie mam własnego zdjęcia z tego miejsca, to podkradłem od Michała Semowa.
Ostatni wyciąg oddaję Andemu. Wychodzimy w pobliże szlaku turystycznego na Kościelec, a więc nie było się czym spinać. Byczkowski nie okazał się taki trudny.
Michał Kajca (Micaj) otworzył Rudawy Janowickie, w tym pasmo Sokolików dla szerokiego kręgu wspinaczy. Jest kustoszem rejonu tzn. wytycza nowe drogi, ubezpiecza wybrane w ringi asekuracyjne, albo odwrotnie – dba, o to, aby na drogach, na których możliwa jest asekuracja tradycyjna tj. z użyciem kości różnego rodzaju, nie pojawiały się stałe punkty asekuracyjne. Dzięki tym zabiegom w regionie, skrytym w tajemniczych lasach pod Jelenią Górą można znaleźć prawie każdy rodzaj wspinania ze względu na formacje (płyty, rysy, slaby, przewieszenia, dachy) z ubezpieczeniem adekwatnym tj. od gęstego ubezpieczenia sportowego, przez drogi łatwe do asekuracji przy pomocy własnego sprzętu, po przerażające niedzielnego wspinacza przewieszenia z asekuracją z mikrofriendów.
Historię rejonu (rejon był kuźnia tuzów polskiego wspinania), etykę i zwyczaje a przede wszystkim topo (mapki) dróg wspinaczkowych Michał zamieszcza w regularnie aktualizowanych przewodnikach.
Dla Krakusów i mieszkańców innych rejonów uprawiających wspinaczkę na wyślizganych skałkach wapiennych wyjazd w „Sokoliki” jest naturalnym krokiem w przygotowaniach od wspinaczki tatrzańskiej.
W ramach kursów klubowych w czerwcu 2020 uczestniczyłem w doszkalaniu prowadzonym przez Michała, a dotyczącym wspinania w rysach – formacji skalnej wymagającej klinowania i zacierania kończyn i ciała.
Rysowy klasyk wspinaczki tradycyjnej (tzw. trad) Cycki Murzynki. Kto się wspinał na tej drodze i w pewnym momencie łapał obłych, czarnych kamieni wewnątrz rysy doznawał olśnienia nt. źródła nazwy.
Szkolenie, szkolenie, szkolenie… Odbyłem ich mnóstwo: wspinaczkowe w skałach, wspinaczkowe w tatrach, letnie i zimowe, wspinanie lodowe, wspinanie drytoolowe, ze trzy kursy lawinowe, nie licząc doszkalań i zajęć własnych… Teraz przyszedł czas na szkolenie ze stromych zjazdów w Tatrach.
Po co te szkolenia?
Po pierwsze: w to wierzę – uporządkowana wiedza oparta o doświadczenie instruktorów oraz metodykę skraca, porządkuje i ogranicza (nie wyklucza) konieczność uczenia się na własnych błędach. Ten sposób uczenia się – poprzez popełnianie błędów i wyciąganie wniosków – na pewno gruntuje wiedzę dorosłego osobnika w sposób najtrwalszy. Ba! Są nawet na ten temat badania 🙂 Tyle, że w górach, w działalności jak by nie było, ekstremalnej (wspinanie, narty wysokogórskie) błędy, nawet te drobne, mogą mieć poważne skutki.
Po drugie: późno zacząłem i trochę muszę przez te szkolenia skrócić czas pozyskiwania wiedzy, tak aby możliwości fizyczne pozwoliły ją jeszcze stosować 🙂
A dlaczego steep skiing? Strome zjazdy i to w 10 sezonie działalności narciarskiej w górach typu alpejskiego. Przede wszystkim dlatego, że narciarzem jestem średnim. Średni w tym znaczeniu, to średni, nie eufemizm oznaczający brak umiejętności. Bardzo złe warunki (typu szreń łamliwa) albo strome zjazdy w trudnych (bardzo twardo) warunkach. No i tu dłuższa opowieść czym jest stromy zjazd. W Tatrach po stronie polskiej używana jest 6 stopniowa skala autorstwa duetu Wala-Życzkowski (legendarne postaci polskiego skituringu. Pochwalę się, że Karola mam przyjemność znać osobiście ze współpracy przy Memoriale Jana Strzeleckiego – zawodów organizowanych przez KW Kraków). Niesamowity pasjonat, potężny umysł.
Nad Przełęczą Świnicką. Ćwiczymy budowanie stanowiska z czekanów do opuszczania się na nartach w stromym terenie. Za chwilę będziemy zjeżdżać tym żlebem. Charakterystyczny nawis jest najtrudniejszym miejscem w tym żlebie.
Dla mnie strome zjazdy zaczynają się od zjazdów o skali 2 w trudniejszych warunkach (przykład to zjazd z Zawratu), w lepszych warunkach ten zjazd jest dla mnie dość łatwy. Zjazd Rysą spod Rysów to zjazd wyceniany na 3/3+. W dobrych warunkach nie wydawał się bardzo trudny. Nie szukam większych trudności, nie interesuje mnie „cyfra” i zaliczanie kolejnych poziomów, mam dość wyzwań i przyjemności w zjazdach ocenianych na tym poziomie. Mam jednak sporo zastrzeżeń do swojego stylu, przede wszystkim kontrolowania prędkości i długości skrętu, przy zachowaniu płynności jazdy. Te umiejętności są kluczowe w stosunkowo wąskich, stromych żlebach.
Zjazd. Żleb z Przełęczy Śwnickiej. Trudność S2
Szkolenie steep skiing w ramach doszkalań klubowych prowadziła moja wspinaczkowa partnerka Basia wraz z Tomkiem. Basia jest w ścisłej polskiej czołówce kobiet jeżdżących najtrudniejsze zjazdy w Tatrach, nie siedzę głęboko w temacie, ale wydaje się, że jest w ogóle w czołówce narciarzy wysokogórskich w Tatrach. Ma na swoim koncie między innymi zjazd tzw. Zachodem Grońskiego S6, uznawany za najtrudniejszy zjazd po tej stronie Tatr.
Sam kurs miał w sobie zaplanowane trzy zjazdy oraz szkolenie z technik linowych, potrzebnych w skiaplinizmie. Zjechaliśmy trzy przełęcze (Świnicką i Karb – te zjeżdżałem już wiele razy wcześniej, jedna i druga linia wyceniona na S2) Udało się go zakończyć zjazdem trudnym (dla mnie) żlebem opadającym ze Skrajnego Granatu do Doliny Gąsienicowej (trudność 3+), nie sama trudność mnie cieszyła lecz nieco lepszy styl i poczucie kontroli.
Tej zimy wspinałem się całkiem sporo „w lodach”. To slangowe określenie wspinania na lodospadach, czyli zamarzniętych ciekach wodnych.
Dolina Białej Wody
Na rozpoczęcie sezonu (25-26.01.2020) byłem na obozie zimowym KW Kraków w Dolinie Białej Wody na Słowacji. Tym razem lepiej przygotowany niż 2 lata wcześniej. Dobra bielizna z wełną z merynosów, całoroczny materac thermaresta i śpiwór cumulusa z 850 gramami puchu zmieniają warunki gry. Po długim dojściu odśnieżamy drewniany podest i rozkładamy namiot, ognisko i spać. W planie mamy powtórzenie Lodospadu Ciężkiego oraz wspinanie na łatwiejszych lodospadach – Lodospad Kaczy.
Nie wiem jak to się stało, ale zamiast u podstawy Lodospadu Ciężkiego znaleźliśmy się całą ekipą nad Ciężkim Stawem, z którego potok, na którym tworzy się lodospad… wypływa. Mistrzostwo nawigacji. Decyzja – zjeżdżamy do podstawy i dalej będziemy się wspinać. Zjeżdżam pierwszy. Lina się kończy a nie widzę stanowiska. Decyzja – robię stanowisko z lodowych śrub, kombinuję, że albo z nich zjedziemy i zbierzemy je podczas wspinania się, albo zjedziemy z tzw. stanowiska Abałakowa. To dość dziwne i nieco przerażające jeśli pomyśli się, że to stanowisko to nic innego niż repsznur przeciągnięty przez wydrążony w lodzie trójkątny otwór.
Stanowisko zjazdowe wygląda tak… Wygląda przerażająco, ale jest wytrzymałe. To nasze też wytrzymało, co jest jasne, bo mogę to opisać. (zdjecie z wikipedii)
Kursy, kursy, kursy… W takich sytuacjach są nieocenione. Nie zastanawiasz się, której śruby użyć, jak odmierzyć odległość pomiędzy otworami, w jaki sposób wydobyć repsznura z dziury, jakim węzłem go związać, aby przeżyć i jak sprawdzić wytrzymałość (pierwsza osoba zjeżdża z tzw. backupem, czyli dodatkowym punktem, który nie jest obciążany, ale zadziała jeśli coś pójdzie nie tak).
Na końcu wykręcam backupową śrubę i zjeżdżam. Uff… To było jak rytuał przejścia. Co innego wiedzieć, że to działa, co innego wykonać procedurę na kursie, a co innego zjechać w warunkach bojowych.
Na Lodospadzie Kaczym.Lodopady Grosza. Wspinanie z Bartkiem i Maćkiem. 9.01.2020
Kuluar Kurtyki (2020-01-29)
Dla mnie to była powtórka. Tym razem działamy z PePe. Szpej ciągniemy na saneczkach, które chowamy w okolicach Morskiego Oka. Dalej na nartach w górę, pod Kuluar. To powrót po równo roku (wspinanie z Filipem opisałem w tym wpisie). Tym razem lodospad lepiej wylany, także pierwszy wyciąg jest już wspinaczkowy. Zostawiamy narty, szpeimy się i idziemy w górę.
PePe dochodzi do pierwszego stanowiska.
Wspinanie idzie sprawnie, warunki dobre więc szybko meldujemy się na górze. Narty zostawione pod ścianą dają fantastyczną możliwość teleportacji się na parking. Zamiast cierpieć 12 kilometrów z ciężkimi plecakami, odparzonymi stopami w niekończącym się zejściu przypinamy sanki do plecaka i szybko po oblodzonej drodze docieramy do samochodu.
Lodospad Veverki (2020-02-21)
Jeden z lodospadów w dolinie Staroleśnej na Słowacji. Nominalne trudności WI 4, czyli w przebiegu spotkamy dłuższe elementy pionowego lodu.
Veverkow Lad. Zdjęcie ze strony Drytooling.com
Działamy z PePe. Wzięliśmy sobie dzień urlopu w tygodniu, aby uniknąć tłoku w weekend. Lodospad ma obiektywne zagrożenie w postaci dużego pola śnieżnego powyżej. Zdarzenia lawinowe nie są tam rzadkością, o czym czytaliśmy oczywiście przez wspinaczką. Tego dnia komunikat był następujący „Od rana w Tatrach bardzo duże zachmurzenie, widoczność mocno ograniczona, co może być przyczyną pobłądzeń. Obowiązuje 2. stopień zagrożenia lawinowego, a pokrywa śnieżna jest rozłożona nierównomiernie. Dziś opad śniegu (do 10 centymetrów w ciągu dnia) połączony jest z silnym wiatrem (w porywach do 80 km/h), co może zwiększać miejscowe zagrożenie lawinowe.”
Nikt rozsądny nie lekceważy lawinowej dwójki, uznaliśmy, że da się jednak działać, ale sytuacja będzie się pogarszać, więc trzeba zdążyć. Wiać miało zacząć wiać koło południa i rzeczywiście tak było.
Wiało i sypało… Trzeba było słuchać tego co nam mówiła natura: wyp…
Wspinanie szło nam średnio, zaczynam, ale przemarznięte dłonie nie pozwalają dokończyć wyciągu. Zjeżdżam z śrub, w końcu w drugiej próbie PePe dotarł do stanowiska i chwilę powędkowaliśmy treningowo. Dobra zasada mówi, żeby nie robić ostatnich razów w sportach niebezpiecznych. Niestety ją złamaliśmy. Już wcześniej leciały pyłówki, ale głupio założyłem, że wiatr na bieżąco zrzuca na nas depozyty znad lodospadu. Około godz. 15 wspiąłem się ostatni raz, przewiązałem przez kolucho na stanowisku, zjechałem dół. Wiatr nawiewał coraz więcej śniegu u podstawy lodospadu, więc spiąłem wszystkie taśmy, karabinki, śruby, ekspresy razem. PePe powiedział, że skoro wisi lina to wejdzie jeszcze jeden „ostatni raz”. Było około 15. Asekurowałem go na tzw. wędkę, czyli solidny punkt asekuracyjny był w stanowisku, najbezpieczniejszy sposób asekuracji… pod warunkiem, że asekurujący na dole trzyma linę.
Spojrzałem na PePe, który właśnie przeszedł trudności i nagle niebo zrobiło się czarne, a mój partner zniknął. Lawina! Myśl – uciekać w stronę skał i za wszelką cenę trzymać rękę pod przyrządem asekuracyjnym. Zrobiłem krok i śnieżna kolumna spadła na mnie, jeszcze krok i jeszcze jeden mały. Zaczęło mnie betonować. Śnieg w takiej lawinie zachowuje się jak woda dopóki jest w ruchu. Sypało się i sypało, kolana, uda, pas… Trudno złapać dech, każda sekunda ciągnie się niemiłosiernie. Jednostajny łomot spadających mas śniegu. Trzymać rękę pod przyrządem. Wreszcie zaczęło się przejaśniać. Koniec i cisza.
Wyglądało to tak… Film z jakiegoś fanpage dotyczącego warunków w Tatrach. Pokazuje zdarzenie z końca stycznia 2022 roku, na „naszym” lodospadzie
Stoję po pas w śniegu, przytulony do skały i co ważniejsze – mam w lewej ręce linę. Przez PePego lawina przeleciała kiedy wisiał na linie. Opuszczam go do podstawy lodospadu. Nie bardzo wiadomo co powiedzieć. W miejscu, w którym stałem pierwotnie piętrzy się ogromna pryzma śniegu. Trudno powiedzieć jakiej wysokości, pewne jest to, że jest tak twarda, że można na niej stać. Nie chcę myśleć, jak to jest musieć kogoś z tego wydobywać. Moje narty były poza zasięgiem lawiny i stoją mniej więcej tam gdzie stały, szpeju ani śladu, nie ma narty PePego. Drugie końce naszych lin giną gdzieś pod śniegiem. Idziemy za nimi i okazało się, że cud jedna narta zaplątała się w linę, a drugą wyrzuciło prawie na wierzch, są i kije PePego rzucone przez lawinę w dół doliny. Mój kijek gdzieś przepadł, ale szarpał go pies. Zwijamy liny i zjeżdżamy do lasu.
Namawiam PePego aby sobie zrobić zdjęcie, tuż po (godz. 16.30). Miny mówią wszystko, o tym co się wydarzyło
Zjeżdżamy na dół na parking. W samochodzie zastanawiamy się jak odzyskać sprzęt. Odzywam się do kolegów z KW Kraków w sprawie wykrywacza metalu, to się wydaje jedyny sposób na odzyskanie żelastwa. Udaje mi się załatwić sprzęt, niestety nie mogę tam wrócić jutro, bo w weekend pracuję. Andy i PePe jadą na miejsce. Udaje im się odnaleźć sprzęt spięty w jeden pęk. Straty z całej akcji to kij narciarski oraz to co zostało w głowie.
Błąd? Jak zwykle. Nie da się uniknąć ryzyka w zimowej działalności w górach, na wspinaniu szczególnie. My popełniliśmy błąd zbyt długo przebywając w zagrożonym miejscu, od chwili kiedy zerwał się wiatr (zapowiadany). 3 godziny dzieliły od sytuacji względnie stabilnej do poważnego zagrożenia.
A tu ponownie lawina nad tym lodospadem, tym razem w styczniu 2024
Ćwiczenia kandydatów do HZS (słowacki TOPR) z 19.01.2024.
Długa zimowa droga, która była na liście „do zrobienia” od dwóch lat. W tym sezonie czułem się „rozwspinany” więc zaproponowałem Basi ten cel. 8-9 wyciągów, 350 metrów drogi to przy naszym tempie i umiejętnościach konkretny cel.
Nocujemy w Murowańcu, do którego podchodzimy na nartach. Mamy szczęście, bo cholernie ciężki sprzęt wspinaczkowy podwozi nam do schroniska uprzejmy Pan, który wiezie tam towar.
Plan jest taki, aby wspinać się w butach narciarskich, a narty zostawić w depozycie pod ścianą. Po zakończonej drodze zejść do nart i zjechać na parking. Nastawiamy się, że nie da się zakończyć drogi za dnia, krótkie styczniowe dni i jednak ograniczone zaufanie do siebie, które wyklucza przejście większości drogi z szybszą, ale bardziej niebezpieczną asekuracją lotną.
W schronisku spotykamy instruktorów Asię i Waldka, chwilę rozmawiamy o naszym planie i o miejscu startu zimowego wariantu. Drogę znam z letnich wspinaczek, po raz pierwszy z Basią robiliśmy ją na kursie kończąc pod gradem kamieni zrzucanych przez nieostrożny zespół nad nami i w burzy. Drugi raz byłem z PePe na rekonesansie jesienią.
Wspinam się, gdzieś na pierwszych wyciągach
Około 7. jesteśmy pod ścianą. Nie za wcześnie. Chwila zastanowienia jak iść. Postanowiłem się trochę „powspinać” i zamiast wariantu po płytach (wycena III), wbiłem się w próg z przewieszką (V). Coś poszło nie tak i w pewnym momencie poczułem, że lecę. Żeby nie spaść na półkę odskoczyłem i wylądowałem po pas w śniegu. Baśka, która mnie asekurowała zza filarka poczuła nagle duży luz liny. Nie bardzo wiedziała co się dzieje, bo przetrawersowałem mocno w bok i straciliśmy się z oczu. Dostałem za to później ochrzan, że zamiast zacząć jak człowiek szukam przygód już na starcie. Druga próba się powiodła. Wbiłem czekan w trawy powyżej przewieszki i udało się ściągnąć.
Po przebyciu pola śnieżnego w środku drogi. Za nami Przełęcz Świnicka
Wyżej to już spore pola śnieżne i przygody charakterystyczne dla zimy. Prowadzę „trójkowe zacięcie”, czyli formację w kształcie otwartej książki. Jest rzeźba, ryski i dziurki. Wystarczająco aby zahaczyć atakujący ząb raka, tyle że druga „okładka” książki jest pokryta cienką warstwą lodu. W takiej polewce nic nie działa: za mało, aby wbić raki, wystarczająco aby zakryć wszelkie dziury. Zaprzeć się o to nie da, bo poślizg. Z prostego miejsca robi się czujne skradanie po jednej płycie.
Na stanowisku już po zmroku, zakładanie ciepłej kurtki stanowiskowej. Cumulus Neolite Endurance robi robotę.
W środku drogi długie pola śnieżne, łatwo, tyle że nie ma się z czego asekurować. Biję warthoga – hak przeznaczony do asekuracji ze zmrożonych kępek traw. Jeden-dwa punkty na cały wyciąg liny. Lepiej nie latać. Gdy dochodzimy do kluczowego „wyjściowego” kominka robi się ciemno. W kominku pełno lodu. Kolej na wyciąg prowadzony przez Basię, która atakuje nieco w prawo. Idzie sprawnie i po przejściu „cruxa” mamy do przebycia łatwe fragmenty do szczytu.
Basia w kluczowym miejscu. Zdjęcie zostało nagrodzone w wewnętrznym, klubowym konkursie
Zdejmujemy szpej i schodzimy najpierw na Przełęcz Świnicką, później żlebem, trochę na rakach, trochę na tyłkach pod ścianę i do nart.
Na szczycie
Zjeżdżamy do schroniska. Okazało się, że mamy szczęście i nie musimy jechać z całym szpejem wspinaczkowym na plecach, bo obsługa schroniska zjeżdża do Brzezin i zgadza się zabrać nasz ciężki wór. „Tak też czułem, że będę go wiózł na dół” mówi kierowca.
Październik w Paklenicy jest super. Jeszcze ciepło, jak na polskie standardy, ale już po sezonie, więc pusto (jak na chorwackie standardy). Tym razem pojechaliśmy z Agą i Magdą. Wspięliśmy się na kilka wielowyciągówek i sportów, od 4a do 6a. Właściwie wspinaczkowy chill. Objeździłem trochę nowych dróg w okolicach Zadaru na rowerze. Miły czas. Spotkaliśmy i spędziliśmy kilka dni razem ze znajomą Magdy, która animuje lalki na ulicach miast Europy i tak żyje od wiosny do jesieni. Jesienią wraca do domu na zbiory do rodzinnej winnicy (jest Francuzką). Śpi w hamaku albo u przyjaciół. Ciekawy model życia.
To była szalona akcja. Dużo się wówczas działo w pracy o ile dobrze pamiętam i potrzebowałem resetu. Post Semowa na fejsie spadł jak z nieba. Są z rodziną (w tym mocno nieletnią Marysią) w Arco na północy Włoch i zepsuł im się samochód. Awaria na tyle poważna, że nie wiadomo czy warto naprawiać… potrzebują pomocy.
Darek na Płycie Zebry
Zadzwoniłem: płacicie za wynajem busa, my za paliwo i „jedziemy po Was”, cytując jednego mocno zwichrowanego ministra. Andy zawsze skłonny jest do szalonych wyjazdów, dołączył też Darek, więc za chwilę już mknęliśmy do Włoch busem z planem następującym: jedziemy w nocy, w dzień Semow z Całką i Marysią zwijają majdan, a my się wspinamy. Powrót w nocy, tym razem oni prowadzą.
Celem była Via Rita, (trudność 5c/6-) na Placche Zebrate. Rejon znałem sprzed dwóch lat, kiedy robiliśmy nieodległą drogę Via Teresa, nieco łatwiejszą, ale równie długą, około 500 metrów, razem 15 wyciągów. Ośmielony po Filarze Dibiony uznałem, że zmieścimy się przed zmrokiem, tym bardziej, że asekuracja na tej drodze jest nieporównywalnie lepsza (droga częściowo wyposażona w stałe punkty).
Dojechaliśmy i po godzinie drzemki w samochodzie lub na trawniku ruszyliśmy pod ścianę.
Samo wspinanie poszło dobrze, „szóstkowominusowe” wyciągi poszły dość gładko – pierwszy przewieszka i czujny trawers, drugi skradanie po rajbungach (płytach). Trochę emocji dostarczyła interpretacja opisu drogi. Mieliśmy schemat topo, a przed wyjazdem wrzuciłem oryginalny włoski opis do tłumacza google. Śmiesznie było: np.
3. boisko: idź dalej w prawo, aż dotrzesz do dwuścianu. Dalej do przystanku.
11. boisko: kolejny trudny strzał. Rozpocznij od trawersu (5c), a następnie wejdź po płycie (5b) i dwuściennym podbiegnij do asekuracji, która znajduje się nieco w prawo
Jak się już wyczaiło, że „boisko” to „wyciąg”, a „dwuścian” to „zacięcie” (logiczne), „przystanek” to „stanowisko” było łatwiej. Zgodnie z planem zakończyliśmy drogę około godz. 17.00. O zmroku byliśmy już na parkingu i do domu.
1158 km w jedną stronę – 15 wyciągowa droga – 1158 km z powrotem.
Na corocznym obozie Klubu Wysokogórskiego nad Morskim Okiem pogoda była niepewna. Mimo wszystko udało się coś zrobić. Jak co roku nocleg mieliśmy w taborisku Polskiego Związku Alpinizmu przy polanie Włosienica, 15 minut od schroniska nad Morskim Okiem. Tabor oferuje nocleg w przestronnych namiotach, rozstawionych na stałe na drewnianych platformach. To jedno z niewielu miejsc przeznaczonych wyłącznie dla wspinaczy. To ma znaczenie. Po pierwsze jest większa szansa na znalezienie noclegu, po drugie w nocy jest cicho i można się wyspać, po to aby wstać wczesnym świtem lub nawet u schyłku nocy i zaatakować bardziej odległe cele. W środowisku nie spotkałem się z kradzieżami, więc można bezpiecznie zostawić sprzęt i rzeczy osobiste na cały dzień, no a bonusem są atmosfera i wieczorne pogaduchy przy winie o tym co, komu udało się urobić, a co komu przeszkodziło w odniesieniu życiowego sukcesu. Opowieści o chwale która trwa jeden wieczór, o przeciwnościach przezwyciężonych dzięki dobremu bickowi lub hartowi ducha, dobre rady i podpowiedzi na temat warunków…
Szałasiska przy Włosienicy.
Pierwszego dnia poszliśmy na nieoczywistą drogę na bardzo oczywistym szczycie. Oczywisty szczyt to Mnich, mekka i historia, ze względu na półgórski charakter (krótkie drogi, ich gęsta sieć, wspomaganą asekurację) nazywany jest „najdalej wysuniętą na południe skałka podkrakowską”. Nieoczywista droga to Droga Stanisławskiego o trudnościach VI. Dołączyłem do zespołu „Seniora” (Sebastiana) i „Marcela” (Pawła). Podejście znanym z zimowych zjazdów narciarskich Mnichowym Żlebem, pierwsze wyciągi to nic specjalnego. Mnie przypada pierwszy z trudniejszych tzw. Dolny Trawers Stanisławskiego (V). Czujne wspinanie po wąskim gzymsie. Tego typu formacje jakoś mi odpowiadają tj. skradanie się, nawet w sporej ekspozycji, po krawędziach.
Po pokonaniu Dolnego Trawersu Stanisławskiego
Ściągam chłopaków pod mały okap. Tu zaczynają się prawdziwe trudności. Najpierw okap (VI) a później trawers w lewo. Na szczęście w kluczowym miejscu jest spit lub hak (nie pamiętam) i problem ma charakter skałkowy, to jest odpadnięcie w tym miejscu raczej nie powinno mieć złych konsekwencji. Marcel próbuje, ale nie puszcza. Wstawiam się ja – bez szans, w końcu Senior. Niestety i on musiał się przytrzymać ekspresa, a więc niezaliczone. Uznajemy, że nie damy rady, a wiec nici z klasycznego przejścia, pozostaje tzw. styl A0, czyli skorzystanie ze sztucznego ułatwienia.
Pogoda się psuje więc przyspieszamy. Na szczęście Senior przechodzi trawers jeszcze suchą stopą, ostatnie wyciągi łączymy i trochę podchodzimy z lotną asekuracją. Na przełączce Mnichowej leje na całego. Musimy zrezygnować z planu wejścia na Mnicha po płytowej formacji od zachodu.
Następnego dnia plan jest, aby się wspinać na Kopie Spadowej, na drodze Pachniesz Brzoskwinią, ale po podejściu pod ścianę spotykamy klubowiczów: Pawła i Anię, którzy również celowali w tę drogę. Okazuje się, że droga nie wyschła po wczorajszych opadach. Decydujemy się na taternicką wycieczkę, czyli podejście na Zachód Grońskiego – żleb na północnej ścianie Wołowego Grzbietu. Żleb ma sławę jednego z najtrudniejszych zjazdów w polskich Tatrach (wycena S6). Wspinaczkowo to trudności I lub maksimum II, ale nie jestem pewien tej wyceny. Nie trudniej. Trzeba uważać jedynie na kruszynę i raczej starać się używać chwytów, tak aby je dociskać do skały, niż się na nich zwieszać.
Podejście Zachodem. Paweł, ja, Ania, z tyłu Marcel
Dalej przechodzimy granią w stronę Mięguszowieckiego Szczytu Czarnego, do Przełęczy Pod Chłopkiem. Trochę się sprężamy, bo wyraźnie psuje się pogoda. Deszcz łapie nas już na szlaku.
Jedyne miejsce na grani wymagające technik alpinistycznych. Krótki zjazd
Pakujemy się i wracamy do Krakowa. Czeka nas jeszcze jeden zabawny moment. Kiedy doszliśmy do Włosienicy rozpoczęło się oberwanie chmury. Perspektywa 7 km po asfalcie do Palenicy w deszczu nie była dramatem, ale nikomu się nie chciało. Paweł, którego żona-naukowiec akurat miała wjazdówkę dokonał mistrzostwa pakowania. W jego BMW zmieściło się 9 osób z wypełnionymi plecakami. Dotarliśmy w 15 minut i suchą stopą. Zabawna przygoda.
Z Basią byliśmy umówieni na wspinanie gdzieś na „weście”, używając slangowego określenia wspinania nie w Polsce. Wyjazd w Dolomity zaczęliśmy od łatwo dostępnych i nietrudnych dróg w okolicach przełęczy Falzarego. Głównym celem wyjazdu był jednak klasyk, klasyków nie tylko regionu: Filar Dibony na Cima Grande, w masywie Tre Cime di Lavaredo.
Wspinanie nad Passo di FalzaregoBurdelik na stanowisku, o dziwo jeśli stanowisko nie jest wiszące to z takiego pieprznika lepiej się wydaje linę niż z ładnie zbuchtowanego zwoju.
Angelo Dibona to był przegość. Najlepszy wspinacz w Dolomitach, a może najlepszy wspinacz w ogóle w swoich czasach, oczywiście o ile takie wartościowanie ma sens. Moim zdaniem ograniczony, ale dobrze się tak pisze. W każdym razie gwiazda wspinaczki, autor wielu dróg, w tym tej naszej… wytyczonej w 1908 lub 1909 roku.
Schronisko Auronzo. Zaleta Dolomitów – podejścia pod ścianę zwykle nie są wymagające.
No więc ponad 100 lat później stoimy przy starcie drogi, jest zimno… ale po kolei.
Droga o umiarkowanych trudnościach IV+, w Tatrach powiedziałbym, że łatwa. Wyzwaniem była długość 18 wyciągów!!! Dość powiedzieć, że najdłuższe drogi, które robiłem dotąd, miały 9 wyciągów. Jeśli wszystko idzie dobrze jeden wyciąg w naszym wykonaniu to 35-40 minut. Sprzętowo raczej jest ok, tym bardziej, że z Basią jesteśmy zgrani (z tej samej klasy w szkole Roberta „Roko” Rokowskiego), ale samo wspinanie idzie dłużej. Mocne zespoły rzadziej zakładają asekurację.
Podejście pod Cima Grande. Grande jest rzeczywiście wielka.
Wieczorem wcześniej meldujemy się w schronisku Auronzo. Mamy w planie wczesną pobudkę, bodaj o 4. Budzik nastawiony, ale o 4 leje. Szeptem zastanawiamy się co robić, wkurzając jakiegoś francuza, ostatecznie decydujemy żeby wstać o 6. Gotujemy wodę, zalewamy coś do jedzenia i ruszamy. Zimno, chociaż skojarzenia – Włochy, sierpień, Dolomity raczej przywołują rozgrzaną skałę, to na tą będzie trzeba poczekać parę godzin. Pod ścianą są już dwa zespoły, następni nadciągają. Rozpoczynam drogę. Paluchy drętwieją z zimna. Od razu widać, że z miejscami do asekuracji średnio. Stałych punktów niewiele…, a rys, uch skalnych, pipantów i innych przyjaznych formacji jeszcze mniej. Są jednak takie wyciągi gdzie na 40 – 50 metrach udaje się założyć 1-2 przeloty, to daje iluzoryczną asekurację. Można powiedzieć, że momentami idziemy jak na lotnej.
Początkowe wyciągi. Widać piarg startowy. To zdjęcie Basi później trafiło do kalendarza KW Kraków na 2020.
Zespoły obok nas zdecydowanie mniej się tym przejmują. Wiele z nich to klienci z przewodnikiem co rusz widzimy kogoś po lewej lub prawej, pomimo, że wszyscy robimy tę samą drogę. Ściana jest rozległa, a wariantów wiele.
Idziemy, wolno, zwłaszcza ja. Basia się niecierpliwi, ale asekuracja jest podła. Szczególnie na łatwych wyciągach nie ma gdzie wsadzić frienda lub kości, a te które w końcu się udaje gdzieś osadzić robią raczej za wieszak dla liny niż pewny punkt. Niby w takim terenie ryzyko odpadnięcia jest niewielkie, jednak to nie trudności techniczne są tu wyzwaniem, ale kruchość wapienia. Tu i ówdzie szary, zerodowany kamień zastępowany jest żółtym – jasny znak, że coś się tutaj urwało. Co chwilę natykamy się na chwyt lub stopień, które się ruszają. Raz na godzinę coś z góry leci z krzykiem „stein!!!”. Któryś z zespołów coś zrzucił. Większość leci w lewo do przepastnego żlebu, ale niektóre obijają się o skałę relatywnie blisko. Gdzieś to już chyba pisałem na tym blogu, a na pewno to przeżyliśmy z Basią na drodze Kutty na Batyżowieckim Szycie: lecący kamień obraca się w trakcie lotu i wydaje charakterystyczny dźwięk: furkot, warkot.
Ściana ma wystawę północno-wschodnią więc ominęły nas tego dnia przyjemności włoskiego słońca. Tu w puchówkach a po drugiej stronie doliny grzałka na licznych via ferratach.
Droga nie jest prosta do nawigacji. Filar sugeruje, aby trzymać się przełamania, ale wielkość masywu powoduje, że czasami filar prowadzi 20-30 metrów od ścisłego ostrza. Łatwo zboczyć. Stałe stanowiska z ringów, haków lub pętli potwierdzają, że jesteśmy na drodze lub na jej jednym z uczęszczanych wariantów.
W ścianie. W tle Cima Piccola di Lavaredo, jedna z trzech Cim (szczytów).
Wreszcie koniec drogi, wychodzimy na półkę skalną, którą mogłaby przejechać ciężarówka., gdyby ktoś ją chciał zaciągnąć na wysokość 2950 metrów. Słońce kładzie już długie cienie na dolinę. Późno, a przed nami jeszcze droga na dół. W przewodniku „Dolomity Najpiękniejsze drogi wspinaczkowe wokół Cortiny d’Ampezzo” Mauro Bernardiego można przeczytać, że zejście jest „drogą normalną, w tym 9 zjazdów”. Nie wiedzielśmy jak to czytać: czy to jest zejście, a potem 9 zjazdów, czy najpierw 9 zjazdów, a potem zejście… Okazało się, że ani tak, a nie tak, kluczowe było „w tym”.
Na końcu drogi, lub na końcu jej wariantu.
Nie decydujemy się na wyjście na kopułę szczytową, wiec można powiedzieć, że drogi nie zaliczyliśmy, chyba, że szukać wymówek, że niektóre przewodniki traktują to wyjście jako „opcję”. Nie mam duszy „zaliczacza” więc przyjmę każdą interpretację.
Poszukiwania stanowiska zjazdowego part 1.
No, ale zanim zacznie się zejście trzeba jeszcze znaleźć jego start. Po 30 minutach szukania byliśmy w kropce. Wszędzie bezkresna lufa w dół, a tu śladu stanowiska zjazdowego. Obczajaliśmy już rozległe caverny na półce na przenocowanie. Ta perspektywa nie była miła, w cieniu robiło się chłodno, w nocy temperatura miała spaść na tej wysokości poniżej zera, a nasz ubiór to raczej letnie wspinanie „plus”. Ten plus to lekkie puchówki. Słońce zachodziło, a szukanie zjazdu po nocy wydawało się sprawą beznadziejną, tym bardziej, że na półce było mnóstwo rumoszu skalnego, o poślizgnięcie nietrudno. Wreszcie jest! Udaje się znaleźć dwa kolucha na skraju dużej półki.
Szukamy dalej
Basia zdecydowała się wziąć pierwszy zjazd i kolejne. Oczywiście jak to w kiepskich filmach zapadł zmrok, a z doliny podeszła chmura ograniczając widoczność i możliwość wypatrywania kolejnych stanowisk. Zjazd w ciemność, w dużej lufie (niektóre lekko przewieszone), w chmurze spodobały się Basi, jak w transie wynajduje kolejne stanowiska, „jest”, zjazd, przepinka i następne „jest”.
Przed drugim zjazdem ułożyliśmy teorię, która zaczęła się sprawdzać: Gdzie jesteśmy? We Włoszech! A Włosi, w tym włoscy przewodnicy, którzy ubezpieczali te zjazdy nie lubią się przemęczać, kiedy chodzą tędy z klientami. Ile lin biorą? Jedną! Jakiej długości? Takiej żeby było lekka, czyli maks. 50 metrów! A więc ile będzie miał maksymalnie zjazd? 25 metrów! Teoria zgodziła się z praktyką, jak mierzone miarką, zjazd w zjazd 25 metrów. Tu też okazało się, co znaczy zapis „w tym” w przewodniku – pomiędzy kolejnymi stanowiskami trzeba było przejść, wyszukując kopczyki w mroku i we mgle. Basia wykazała się instynktem łowczym ponownie odnajdując kopczyk po kopczyku, powiedzmy, że… miała mocniejszą latarkę.
Akcja ze zjazdami się trochę przedłużała i naprawdę nie wiedzieliśmy, czy się nie zapchamy gdzieś w drogę bez wyjścia, więc dałem znać Adze i poprosiłem o kontakt z Andym, który ogarnia lepiej topografię żeby czuwali nad nami. Andy był gdzieś w drodze, ale po powrocie aktywnie zajął się monitoringiem. O dziwo zasięg telefoniczny pojawiał się dość często.
Barbara zjeżdża w czarną, mglistą czeluść, prawdopodobnie lufę 🙂
Wreszcie grubo po północy byliśmy na piargach. Uff… Miałem zostawione w schronisku specjalnie na tę okazję belgijskie duże piwo. Zasnąłem po wypiciu połowy papierowego kubka.
„Żeby się wspinać, trzeba się wspinać” nie wiem, czy już nie pisałem tego gdzieś na blogu, ale Wojtek „Szymon” Szymandera, legenda krakowskiej wspinaczki skałkowej, kiedyś mi tak odpowiedział na pytanie o progres. No to się wspinam w tym roku 2019, wizyty w Sokolikach, kilka razy w tygodniu na Jurze.
Ten dzień, to był dobry dzień. Piękna pogoda, obietnica wakacji.. Pojechaliśmy z Basią, Andym i kolegą Piotrkiem z klubu zrobić łańcuchówkę – Droga Patrzykonta (V UIAA) na Zadnim Kościelcu i Droga Stanisławskiego (-V) na Kościelcu. Obie drogi to nasze powtórzenie, bo z Basią robiliśmy je podczas kursu taternickiego. Ja chciałem zobaczyć jak będą się jawić, po 4 latach intensywnego wspinania, drogi, które wówczas wydawały się limitem. W domyśle – czy jest jakiś progres!
Wyraźnie był. Jedna i druga wydawała się nie za trudna, nawet komin na Stanisławskim (ta formacja mnie straszy) wszedł dość gładko.
Droga Patrzykonta jest ładnym wspinaniem z dwoma miejscami, które łatwiej zrobić jeśli się jest we wspinaczkowym „ciągu”. Na drugim wyciągu jest płyta, którą można zrobić wariantem „piątkowym” lub zejść na „czikenłej” (określenie z MTB). Honorniej oczywiście pójść płytą w miarę na wprost. Drugie miejsce to eksponowane, choć łatwe techniczne przewinięcie przez filar.
Stanisławski to klasyk nad klasyki. Niezwykłe wizjonerstwo tej ikony wspinania przedwojennego, pisano o nim „Genialny Outsajder”. Coś w tym jest, bo wypatrzyć taką linię, zwłaszcza pierwszych dwóch wyciągów, to trzeba mieć w sobie coś z artysty. Bardzo estetyczne wspinanie w dużej ekspozycji.
Udało się zrobić wszystko bez przygód, z uśmiechem na ustach. Przyjemne uczucie – wszystko dobrze zaplanowane, dobrze zrealizowane, pogoda, czas, tajming i samo wspinanie.
Kościelcowa Przełecz. Zrobiliśmy drogę Patrzykonta i obczajamy, gdzie startuje Droga Stanisławskiego na Kościelec.Na pierwszym wyciągu Stanisławskiego. Piękne startowe zacięcie.Kontrola partnerska. Basia sprawdza Piotrka przed startem w wyciąg z kominem na Stanisławskim