2011.04.30 – Złoty Stok (MTB Marathon)

Jestem wkurzony po tym maratonie. To się chyba nazywa sportowa złość. Nie spodziewałem się cudów, ale 230 miejsce open i 21 w kategorii to jest znacznie poniżej tego co mogę zaakceptować w swoim wykonaniu. Pojechałem tak jak mogłem, bez istotnych kryzysów i odpuszczania na trasie. Zjazdy, zwłaszcza w drugiej części dystansu, do przyjęcia.

W oczekiwaniu na start jest okazja pogadać ze znajomymi. Tu z dawno nie widzianym Czarkiem.

Złoty Stok, kiedy nie pada jest średnio trudnym maratonem. Podjazdy szutrowe, dwa techniczne zjazdy z Góry Borówkowej i Jawornika. Profil bardzo mi odpowiada: cztery długie podjazdy, cztery zjazdy i meta. W sobotę trasa była sucha, ciepło, przygrzewało słońce, na prognozowane opady się nie zanosiło. Oczekiwanie na start, gawędzimy z Czarkiem, z mojej byłej firmy. Zastanawiam się jak moja dyspozycja ma się do formy kolegów z teamu: Łukasza „Spinozy”, czy Andrzeja. Wszystko wyjdzie w praniu.

Startowałem z ostatniego sektora ponieważ to mój pierwszy MTB Marathon w tym roku. Mając przed sobą 8 kilometrów podjazdu szeroką drogą nie obawiałem się korków. Rzeczywistość wyglądała nieco inaczej, bo to jednak dystans mega i 530 zawodników na starcie. Na początku robiły się przestoje, w dwóch miejscach nawet grupa stanęła, ale później wszystko było w mojej głowie i nogach.

Nie bardzo jest co pisać o podjazdach, mozolne wyprzedzanie i szukanie swojego miejsca w stawce. Dojechałem do Mariusza „Pocia”, który wrócił po wypadku na trasy i zdecydował się ścigać w górach. Mnie z kolei dopadł Grzesiek „Słoik” z hasłem „Nie ma że boli”. Po około 2 h dotarłem do grupy zawodników, na podobnym poziomie wydolności. Z nimi jechałem już do mety.

Pierwszy zjazd z Jawornika to tradycyjny szok zjazdowy. Pierwsze góry w sezonie. Niby trenuję zjazdy w Dolinkach, startowałem już w Daleszycach, ale górski zjazd na maratonie to wyższa liga. Kamienie, korzenie, rywalizacja i długość zjazdu. To odróżnia górskie maratony od innych wyścigów, a zjazdy w MTB Marathon wyróżniają ten cykl wśród innych cykli maratońskich w PL. No więc ten pierwszy zjazd przejechałem mocno zesztywniały, nerwowo zaciskając klamki, w rezultacie mało panowałem nad tym gdzie jadę. Dogoniła mnie Paulina z Bikeholików, którą chwilę wcześniej doszedłem przed szczytem Jawornika.

Kolejny podjazd i never ending story moich wyścigów: kurcze, magneslife etc. Już po godzinie czułem jak mięśnie sztywnieją i zaczynają się TE ukłucia.

Na długim podjeździe po łące swoim pojawieniem zdopingowałem Grześka „Słoika”, który miał jakiś słabszy moment. Wyraźnie się ożywił i postanowił nie odpuścić. Towarzyszyliśmy sobie aż do końca wyścigu, na ostatnim podjeździe, kiedy przez chwilę musiałem zwolnić z powodu łapiących uda kurczy Grzesiek ruszył do przodu i kiedy mój kryzys minął nie udało mi się go już dopaść.

Na szczycie Borówkowej Góry dojechałem do Bartka „Kolarskiego”, który bywa czasami na tym blogu (Bartek prowadzi swój blog pod tym adresem), a którego nie znałem dotąd w rzeczywistości. Pozdrowiliśmy się. Zjazd z Borówkowej poszedł całkiem sprawnie, jak na mnie. Dało się zjechać wszystko, nie licząc kilkumetrowego odcinka, z wystającymi wysoko kamieniami, gdzie zsiadłem z roweru w obawie o to, że zahaczę blatem i połamię zębatkę lub polecę na twarz z powodu zablokowanego między skałami przedniego koła.

Wredne korzenie, które tak sponiewierały mnie rok temu, okazały się tym razem przejezdne. Gorsze odcinki dało się przejechać stosując taktykę „kiedy już sytuacja jest beznadziejna, puść hamulce, rower sobie da radę”. Dawał.

Teraz podjazd 20 %, podjechać? – Marek Galiński tu spacerował – mówi Grzegorz Golonko, szef cyklu, który jak zwykle dopinguje zawodników na trasie. Taka wiadomość podcina skrzydła, zsiadam, ale i tak pewnie nie dałbym rady tego pociiągnąć.  – Ale zawodnik z pierwszej 200. mega jechał – dodaje Grzegorz. O matko, to znaczy, ze jestem poza pierwszą 200!?? Tak słabo jadę?

Na zjazdach poginało się do 60 km/h. Sudety

Ostatni podjazd i prawie 10 km zjazdu do mety. Szalone dokręcanie na szutrach z prędkościa pod 60 km/h (maks 58) i pytanie: zmieszczę się w kolejnym zakręcie, czy nie. Końcowe 5 km to również wariacki finisz z Mateuszem, którego doszedłem przed wzniesieniem nr. 4. Zauważył, że się z nim ścigam i przyspieszył, a ja nie chciałem puścić. Tasowaliśmy się z 3-4 razy, pod drodze wyprzedzając innych zawodników, tętno podchodziło pod 170, a my dokręcamy w dół pełni adrenaliny. Raz on mnie, raz ja jego.

Na jednym z zakrętów Mateusz zachował się świetnie. Po łuku w lewo wypadało się na ostrą agrafkę w prawo. Ślady licznych opon wskazywały, że wielu tu miało problemy. Także Mateusza powiozło, ale pierwsze co zrobił to krzyknął do mnie „Uwaga!”.

Szuter i asfalt do mety. Wsiadłem na chwilę na koło rywala, a na ostatniej prostej w dół dokręcałem tak, że mi prawie podudzia z kolan powypadały. Udało się, rower w rower, ale z sekundą przewagi. Gratulujemy sobie walki.

To jest fajne w takim systemie mierzenia czasu, że pomimo, że na starcie straciłem kilka minut i musiałem zapłacić frycowe, to zły system indywidualnego pomiaru czasu, nie odebrał mi radości z rywalizacji na ostatnich metrach, niezależnie od tego, w którym miejscu stawki byłem.

Na mecie piknik. Jest już Spinoza, Słoik i Andy. Buli wykręcił jakiś kosmiczny czas: 2 h, jak on w tym roku jeździ! W ogóle 8 zawodników miało czas poniżej 2 h. Zjeżdżają też gigowcy. Niestety jest i przykra wiadomość, że Lesław znów złamał obojczyk, ten sam co dokładnie 3 lata temu w Karpaczu.

Wracając na ziemię: 40 km, czas 2:55:16. 231/520 open; 21/78 w kat.

Nie mam zastrzeżeń do tego jak przejechałem ten maraton. Mam poważne zastrzeżenia do siebie jak byłem do niego przygotowany.  Jednym słowem do roboty! Nie ma opieprzania się. Jest baza, teraz zaawansowane cechy. Interwały i podjazdy. W Krynicy, za miesiąc ma być pierwsza 10.

I jeszcze na Vimeo filmik, który dobrze obrazuje, dlaczego MTB Marathon to wyjątkowy cykl.

2011.04.28 – wiosenne bujanie

48 km, 2 h 15 min
Rozruch ponaciąganych ścięgien, poobijanych ud i innych sponiewieranych ostatnio części ciała.
Test zestawu wyszedł w porządku przed Złotym Stokiem. Testowano popołudniem na ścieżce do toru kajakowego. W tym momencie wiosna jest najpiękniejsza, słońce zostawia już pierwsze ślady na skórze, a chłodny wiatr przypomina,że to jeszcze koniec kwietnia. No i ta najzieleńsza z zielonych zieleń.
Jestem za bardzo wypoczęty, jutro spróbuję się nieco podmęczyć przed sobotnim startem na MTB Marathon Złoty Stok.

2011.04.26 – Otwarty trening MTB

60 km, 2 h 45 min.

Bartek Janowski, czołowy Polski maratończyk poprowadził trening w Lasku Wolskim w ramach akcji "Polska na rowery". Świetna akcja promująca kolarstwo górskie.
Zdjęcia tutaj
Po dwóch dniach przerwy po upadku wsiadłem na rower. Niestety znów podparłem się jakoś tak głupio, że odnowiło się naciągnięcie więzadła/ścięgna Boli bardziej kiedy się chodzi, niż jeździ. Cholera, nie znoszę być unieruchomiony, mam nadzieję, że to minie.

2011.04.23 – touch down (ubierajcie kaski)

1 h, 24 km

Ten zakręt pokonywałem już z tysiąc razy, bo jest położony tuż obok domu. Najpierw jest ostry asfaltowy zjazd, na szosówce osiągam tu do 75 km/h, później wypłaszczenie i 90 stopni w lewo, lekko pod górkę, tu prędkość wynosi już około 30-35 km/h.
Od kilku dni na tym wypłaszczeniu starałem się nie hamować, nadrabiając złożeniem w zakręt, było z każdym razem co raz lepiej tzn. co raz szybciej i niżej. Liczyłem na to, że uda się z dużą prędkością wyjechać na kolejną zmarszczkę. Ot, taki trening techniki i psychiki.
Przedwczoraj na góralu dostałem ostrzeżenie, że jadę na krawędzi. Zaczęło mi zrywać przyczepność przedniego koła, takie groźne, charakterystyczne wibracje na kierownicy, kiedy puszczają klocki, w końcu wyprostowałem i nie puściło.
Uznałem, że to wina zużytej mieszanki w starych IRC Mythos. No i wczoraj się położyłem na szosówce. Dlaczego zerwało przyczepność? Piasku nie było, ale od kilku dni nie padało i na śliskim asfalcie zalegała warstewka kurzu.
Stłuczone udo i bark, drobny szlif na łokciu. Przywaliłem też głową w asfalt, gdyby nie kask to mógłbym spędzić wieczór na SOR, po wstrząsie mózgu. W każdym razie musiałem się na chwilę położyć w trawie i dojść do siebie. W sumie miałem szczęście, bo energia uderzenia się rozproszyła, najgorsze jest to, że znów będę musiał pracować nad psychiką, bo już tak nisko składałem się w zakrętach 🙂
Na liczniku w tym roku 4023 km.

2011.04.22 – w górę i w dół

3 h, 56 km.
Jazda po zboczach Doliny Prądnika. Po progach, korzeniach, w górę i w dół. Techniczne przetarcie przed maratonem w Złotym Stoku. Pierwsze góry w sezonie potrafią nieźle sponiewierać.
Uwielbiam funkcję "mieszaj" w odtwarzaczu mp3. Spośród 700 utworów co chwilę dostaję jakieś adekwatne tło.
Od uroczej ramotki Astrud Gilberto na tle morza zawilców po Unforgiven na podjazdach.
Wielkopiątkowo odwiedziłem cmentarz choleryczny koło Skały. O tej porze roku jeszcze nie zarośnięty. Grzebano tam ofiary epidemii cholery, którą ktoś przywiózł z Kalkuty pod koniec 19 wieku.
Na wzgórzu 2 km od miasta leżą szczątki 50 osób…

Żydów…

… i Chrześcijan

2011.04.21 – wieczorne dolinki

2 h 10 min, 50 km. Rege.
Mój klasyk, kiedy mam ochotę iść na rower, a nie mam pomysłu gdzie jechać, jadę tam gdzie zawsze jest fajnie: Korzkiew, Ojców, Pieskowa Skała, Skała i z powrotem. Ciepły wiosenny wieczór.

2011.04.20- wiosenne 150

5 h 45 min, 152 km.
Długa trasa w "słonecznych okolicznościach przyrody". Trudno coś napisać o wiośnie i nie popaść w banał i kicz. Ale co tam: zielono na polach, magnolie eksplodowały, jabłonie w komunijnych sukienkach…
Pojechałem bez większego planu, pooglądać Babią Górę z Kalwarii Zebrzydowskiej. Babia na biało, przypominała mi dziewiczą wyprawę skiturową z lutego. Wydaje się, że to tak dawno temu.
Generalnie trasa Zielonki-Kraków-Skawina-Kalwaria Zebrzydowska-Wadowice (sam nie wiem jak tam dojechałem) – Zator – Skawina – Kraków – Zielonki.
Tempo w porządku, tętno przeciętne na prawie 6 h  – 138 bpm. Zapracowałem dzisiaj na podkład kolarskiej opalenizny.
Na ścieżce do toru spotkałem oczywiście łojącego Lesława, za chwilę pojawił się Marcin, który potowarzyszył mi w drodze powrotnej, na szosówkach pomykali też Szaman i Skrzynia. Wiosna 🙂
W Skawinie miałem małe zajście z kierowcą busa, który wyprzedził mnie na żyletkę 10 kilometrów wcześniej. Zapamiętałem jego czerwone tranzytowe rejestracje i dojechałem do niego, kiedy stał w kolejce przed przejazdem. Opieprzyłem, powiedziałem, że metr to obowiązkowa odległość… Okazało się, że to Białorusin (Rosjanin, Ukrainiec?). Nawet nie zauważył, że mnie wyprzedzał. Przepraszał, a mnie się włączyła chęć pouczania go, bo … jest obcokrajowcem.
Wstyd. Zasłużył na normalną zjebkę, a fakt, że był ze Wschodu nie powinien mieć żadnego znaczenia.

2011.04.18 – włóczenie się

1 h 30 min. 29 km. Refleksyjne włóczenie się w ramach regeneracji po polach wokół Zielonek. Wiosna. Ozimina definiuje określenie "kolor zielony", skowronki hałasują, bażanty skrzeczą. Dobry dzień. Nie mogłoby być tak przez cały czas?

2011.04.17 – Daleszyce (ŚLR)

1 h 46 min (?), 37 km
Zawsze mówiłem, że prawdziwe maratony są na dystansie Giga, a w Daleszycach wybrałem dystans Mega (tu nazywany Fan). Przejechałem, wyprułem z siebie flaki, średnie tętno 159. Bolało i podjąłem decyzję – w tym roku jeżdżę tylko na średnich dystansach… ale poglądu nie zmieniam, prawdziwe maratony to dystans Giga. Ale po kolei.

W ubiegłym roku jechałem tu na dłuższym dystansie. Zaskoczył mnie ten maraton trudnością techniczną i wymaganiami kondycyjnymi. W tym roku postanowiłem sprawdzić jak pójdzie na dystansie krótszym.
Na starcie ogromne zamieszanie z rejestracją. Start opóźniony aż o dwie godziny. Szymek „Szbiker” z drużyny jedzie dłuższy dystans więc kręcę się chwilę po boisku oczekując na ustawienie na starcie. Pamiętam, że początek to jest 4 kilometry asfaltu więc żeby cokolwiek zdziałać MUSZĘ być w 4-5 linii… ale zdewirtualizował się Piotrek „BERP”, który jest autorem kilku komentarzy na tym blogu no i … zagadaliśmy się o startach, relacjach z wyścigów, kłopotach zdrowotnych.
Na 10 minut przed startem mogłem więc już tylko liczyć na towarzystwo zawodników w orzechach, na enduro fullach i pedałach platformowych. Musiałem więc zrobić coś, czego nie robię zwykle (przepraszam, przepraszam, przepraszam) zacząłem się przepychać pomiędzy słusznie burczącymi zawodnikami.
Udało się, jestem w 5-6 rzędzie i widzę wycinaków.
Dlaczego to jest takie ważne żeby stać z przodu? Jeśli bym został na końcu sektora, to grupki z którymi mógłbym jechać po asfalcie rozwijałyby na początku prędkość 30-35 km/h, szpica pędzi tu z prędkością 40-45 km/h. Angażując te same siły mogę nadrobić 2-3 minuty, a spodziewam się czasu jazdy poniżej 2 h. To dystans nie do odrobienia samodzielnie, tym bardziej, że także w lasach czekają nas odcinki płaskie, gdzie fakt, czy jedziesz sam, czy w pociągu ma kluczowe znaczenie.
Ruszamy. Uwaga napięta na maksa. Nerwowy początek i ktoś się zakopuje na metrowej skarpie wiodącej z boiska w stronę asfaltu. Padają pierwsze k…, rzeczywiście taka nieuwaga na starcie, żeby nie zredukować biegu. Na szczęście jesteśmy prowadzeni przez pilota więc szpica nie odjeżdża za daleko. Start na asfalcie ma swoją specyficzną melodię. Burczenie setek terenowych opon, szczęk zmienianych biegów i piski tarcz hamulcowych oraz powtarzające się w peletonie okrzyki: Uwaga!!!
Uwaga jest wskazana. Trzeba trzymać koło, nie dać się urwać dalej niż na 20-30 cm, uważać na przepełnionych adrenaliną towarzyszy, nie zahaczyć o jadących o włos innych kolarzy, nie wpaść na zjeżdżające w pośpiechu auta, które zatrzymują się na poboczach chcąc uniknąć zderzenia z 200 osobową grupą.
Tempo wysokie około 40 km/h zaczynają się tworzyć grupy. Mój cel to dojechać do lasu mając szpicę w zasięgu wzroku. Mija kilka minut, a już mamy 5 km za sobą.
Zadanie wykonane. Tętno może już zjechać ze 170 do 165.
Obawiałem się czy moje wczorajsze harce na MiniOdysei nie odbiją się na zmęczeniu, ale nie. Tętno wysokie, nogi w miarę kręcą się świeżo.
Wjeżdżamy w las, robi się piaszczyście, pierwsze osoby spadają z rowerów. Kolejne k… wy. Tym razem najgłośniej pokrzykuje dziewczyna w stroju Krossa z Darłowa. Zapewne jedzie po zwycięstwo więc ma prawo się denerwować, ale też nikt nie zsiada w piachu specjalnie, nie znoszę takiego chamstwa.
Wielcy zawodnicy.
Zdarzyło mi się dostać dubla od ważnych w polskim peletonie MTB. Od Marka Galińskiego („puśćcie chłopaki, dziękuję”), Andrzeja Kaisera („Lewa, prawa, dziękuje bardzo”), Pawła Urbańczyka (zachęta: „hop, hop, hop…dajesz!”) czy Romana Pietruszki, który zawsze zażartuje i pogoni do pracy.
A tu mamy zawodniczkę, która zaczyna od kurw pod adresem ludzi, którzy popełnili błąd.
Miga mi obok przed chwilą poznany Piotrek-Berp, był za moimi plecami i wykorzystał moją ostrożność na zjeździe. Niestety za chwilę widzę go stojącego na boku trasy. Chyba jakaś awaria, mam nadzieję, że nie kłopoty ze zdrowiem.
Las, pagórki, dół. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Wypadamy znów na szeroką leśną drogę. Łapię koło i próbuję odpocząć. Za chwilę dogania nas trójka współpracujących zawodników. Przesiadam się do ich pociągu, cały czas kontrolując tętno. Idzie dobrze więc po około kilometrze wiezienia się ciągnę grupę i daję zmianę, ale poza mną nie ma współpracy. Wszyscy ciągną na kole najmocniejszego zawodnika, który jest na tyle szybki, że zbliżamy się do kolejnych grupek.
Agrafka w prawo i podjazd po ostrym bruku. Idealne środowisko dla tauryny i foxa. Przy takiej amplitudzie nierówności jedzie się jak po równym stole. Wykorzystuję ten fakt i wyprzedzam pod górę jadąc mniej równym torem. Podjazd się niestety kończy… „Nareszcie koniec” słyszę obok, a ja żałuję, że tak krótko, bo udawało się zdobywać kolejne pozycje. Szybki zjazd z dokręcaniem i w las.


Na jednym z nielicznych podjazdów. Zdjęcie z zasobów Michała Jemioło
Znów na przemian piach, miękkie podłoże, trawa. Technicznie jest jednak nietrudno. Nie ma mokrych kamieni i korzeni, kolein wypełnionych rumoszem skalnym, wszystko się da przejechać w siodle. Dwie trzecie trasy za nami. Żel, magneslife (oczywiście uda kłują) i do przodu. Doganiam zawodniczkę z Darłowa i wykorzystuje podjazd na asfalcie do dalszego zmniejszania dystansów. Cały czas mocno. Jadę na maksa swoich możliwości, nie mam kryzysów, ale nie potrafię już pociągnąć nawet ciut, ciut mocniej.
Wyprzedza mnie zawodnik, który musiał mieć awarię, bo podjeżdża 2-3 km/h szybciej niż ja. Za chwilę znów go mam za plecami. Pobłądził.
Jeszcze tylko jeden zjazd z trzema wykrzyknikami, tu z kolei tracę jedną pozycję, którą odzyskuję na kolejnym podjeździe. Leśne szutry i wypadamy na asfalt. 4 km do mety.
Przede mną dwóch zawodników. Pierwszy osłabł wyraźnie, a drugi co chwile się ogląda. Właśnie dostał wiatr w twarz i szuka kogoś, kto go powiezie na kole. Hmm… Jeśli pójdę na to, to nie ma szans na wygranie z nim. Tętno mam na poziomie 165 bpm. Więcej już nie pociągnę nie zakwaszając się gwałtownie. Zbliżam się do niego, na liczniku 30-32 km/h i kombinuję jak mu się nie dać wykorzystać.
Jest plan. Podjadę na kilkanaście metrów, odpocznę za nim przez 30 sekund, a później wyprzedzę go nabierając maksymalnej prędkości, równocześnie odchodząc po skosie na lewą stronę ulicy. Widziałem, że kolarze z peletonów szosowych w ten sposób rozpoczynają ucieczki.
Let`s go! Tętno spadło do 160, oddech wyrównany więc ogień! Rywal rzucił się za mną, ale poprawiłem i kiedy już odstawał na 3 metry wiedziałem, że mu się nie dam. Tętno doszło do 170, ale postanowiłem jeszcze się skulić i pociągnąć kilka metrów.
Dalej już tylko trzymanie się tempa i zerkanie do tyłu. Ostatnie 2 km jadę zupełnie sam, z poczuciem, że to był maks możliwości.
Nie znam jeszcze wyników. Zająłem 41 miejsce open na 216 zawodników, którzy ukończyli. Niestety zepsuł się system rejestracji czasu więc nie potrafię powiedzieć jaką miałem stratę do zwycięzcy, ale pewnie z 15-17 minut.
Na mecie z zazdrością patrzyłem na ucioranych zawodników z giga, ale spodobało mi się na krótkim dystansie i na takim będę jeździł w 2011.

2011.04.16 – MiniOdyseja Miechowska

57 km, 3 h 50 min.
MiniOdyseja Miechowska to impreza MTBO, czyli terenowy wyścig na orientację. Zasada takich zawodów jest prosta. Na 5 minut przed startem wszyscy zawodnicy otrzymują mapy w skali 1:50 tys. (najlepsza skala na rower) z zaznaczonymi punktami. Należy do nich dotrzeć w jak najkrótszym czasie, a swoją obecność potwierdzić specjalnym kasownikiem na karcie zawodów. Ten, kto zaliczy wszystkie punkty najszybciej – wygrywa.
Start potraktowałem towarzysko. Po pierwsze nie jestem wybitnym nawigatorem, choć sobie radzę z mapą; po drugie na niedzielę planowałem start w zawodach Świętokrzyskiej Ligi Rowerowej w Daleszycach koło Kielc.
Z Mariuszem "Versusem" oraz Tomkiem "Michnikiem" z teamu rowerowanie.pl postanowiliśmy, że jedziemy wspólnie. Razem szukamy punktów i wspieramy się w jeździe. Nie osiągnęliśmy mistrzostwa w nawigacji, bo przejechaliśmy 55 km po trasie, której optymalny przebieg liczył około 48-49 km. Nasze tempo też było raczej dostojne, zwrócone w stronę kontemplacji wiosennej aury i konwersacji niż napierania. Dlatego już na ulicy zmierzającej do mety nasz Zielony Pociąg spotkała fala przyjaznych szyderstw ze strony prowadzącego konferansjerkę Szamana. Oznaczało to, niechybnie że nie wygraliśmy tych zawodów. Jednakże przyjęliśmy to z godnością, oddając się konsumpcji grochówki i konwersacji z ze zwycięzcą zawodów Zbyszkiem "Simo", który raczył nas opowieścią o ukończonym co dopiero legendarnym wyścigu Cape Epic.
Obszerniejszą relację z naszych zmagań z przestrzenią Versus zamieścił na stronie "Czerwonych" Bikeholicy.pl. Chłopaki zorganizowali tę imprezę razem z MDK Miechów. Wielkie podziękowania za chęć ponoszenia takiego trudu. Zabawa przednia.