Ten wpis jest po to, aby opowiedzieć o tym jak dużo jest wspinania na świecie. Ustalając cel na długi weekend PePe i jego żona Renia zaproponowali, aby pojechać do doliny sąsiadującej z Arco nad jeziorem Garda tj. nad Lago d`Iseo. (jezioro Iseo). Miał się tam odbyć jakiś festiwal biegowy. Sprawdziłem, że jest tam gdzie się wspinać i gdzie jeździć na rowerze więc zarezerwowaliśmy kwaterę. Ostatecznie z powodów losowych nie pojechali… Pozostaliśmy z Agą, Andym i koleżanką Agi Kasią z opłaconą destynacją, która zdecydowanie nie była naszym pierwszym wyborem. Pojechaliśmy i okazało się – czego można było się domyślać -, że wspinania w tym niepopularnym miejscu jest wbród, a przeciętna trasa na szosę okazywała się kultowym wyjazdem.
Jak ktoś dzielił tereny pomiędzy narody wyłączył sobie tryb „sprawiedliwość”. Zdaje się, że we Włoszech nie można źle trafić.
Andy asekurowany przez Agę w jednym z sektorów skalnych. Zupełny brak ludzi, długie piękne drogi… W Polsce byłby to ważny rejon, tutaj zapomniany skalny ogródPodjazdy, epickie zjazdy… Szosowo bardzo dobry rejon, o którym zero informacji na najpopularniejszych stronach
Dwie lawiny jednego dnia i znów zimowa wspinaczka, która miała być szybkim wypadem zamieniła się w 18 godzinną wyrypę. Ale po kolei. Kuluar Kurtyki to stromy żleb opadający z Mnichowego Tarasu do Nadspadów w Dolinie za Mnichem. Formacja dobrze widoczna ze szlaku Morskie Oko – Szpiglasowa przełecz. Zimą zwykle tworzą się tam lodospady, a co za tym idzie łatwo dostępna, stosunkowo nietrudna (wycena WI III) droga lodowa. Rzadkość w Tatrach po Polskiej stronie, szczególnie w tym zakresie trudności.
Nad Morskim Okiem. Pogoda się jeszcze trzyma. Nasza droga jest gdzieś za choinką po prawej.
Z Filipem mamy wszystko zaplanowane. Ruszamy wcześnie z Krakowa (godz. 3), aby zdążyć przez zapowiadanym na 15-16 załamaniem pogody. Ma mocno wiać. Idziemy na nartach ciągnąć za sobą sanki ze szpejem. Zimowy szpej waży tony: czekany, śruby, haki, techniczne raki no i całe to ustrojstwo. Sanki zostawiamy pod starym schroniskiem i około 8.30 podchodzimy pod ścianę. Śniegu nie jest za dużo, słychać chrzęst raków turystów podchodzących na Próg Mnichowy, wychodzi słońce… Filip zaczyna, ja poprowadzę kluczowy wyciąg. Gęsto się asekurując mogę. Obiektywnie nie jest tam trudno, trzeba pokonać 3-4 metrową lodową ściankę, poza tym lód jest połogi i twardy. Nie jest za zimno, nie ma mniej niż -10 stopni. W takich warunkach śruby lodowe jeszcze wchodzą w miarę łatwo, a już trzymają bardzo dobrze.
Filip kończy pierwszy wyciąg. Pogoda jeszcze stabilna. Nad Filipem kluczowy 2. piękny wyciąg.
Pyk, pyk, pamiętając o tym aby poruszać się w trójkącie, w którym nogi stanowią podstawę, nie unosząc pięt i pewnie wbijać czekany przełażę przez trudności. Stanowisko i oddaję prowadzenie Filipowi. Im bliżej końca drogi nasila się wiatr, pyłówki (lawinki ze śnieżnego pyłu) lecą jedna za drugą, gogle się przydają i czujność, bo obok przelatują duże kawałki lodu – u góry Filip dokopuje się do stabilnej warstwy.
Zaczyna wiać. Typowe przyjemności zimowej wspinaczki.
Pomiędzy godziną 12 a 13 meldujemy się na ostatnim stanowisku. U góry jest spory kocioł śnieżny, który lub być lawinowy, mimo że tego dnia wygląda na stabilny przechodzimy go jeszcze związani. Wieje coraz mocniej, słońce schowało się w tumanach śniegu. Załamanie pogody przyszło dużo wcześniej. Podmuchy wiatru są tak mocne, że trzeba iść stabilnie. Na progu rozwiązujemy się, ale zostajemy w uprzężach… Nie ma powodu do niepokoju. Dobrze wiemy gdzie jesteśmy, oby do szlaku.
Filip dochodzi do 2 stanowiska. Wieje co raz mocniej.
Na rozdrożu szlaków (nad Stawkami Staszica) brodzimy już w śniegu po kolana, momentami po uda, a jeszcze 4 godziny temu wszędzie wystawiały kamienie, a mocno zmrożony śnieg dawał pewne oparcie. Idę przodem. Nie chcę za wysoko podchodzić pod lawinowe zbocza Miedzianego, postanawiam iść od tzw. kotwicy do kolejnej kotwicy. To pojęcie oznacza stały punkt w śniegu, w tym przypadku kotwicą jest kilkumetrowy głaz. Chcę przeciąć duże pole śnieżne po ukosie. Buch! Spod mojej stopy urywa się duża deska śnieżna. Miąższość 40 cm… Całe zbocze zaczyna jechać w dół. Kiedy daje się słyszeć zsuwający się śnieg to znaczy, że nie są to przelewki. Lawina nabiera prędkości i znika w żlebie prowadzącym do tzw. Nadspadów, gdzie przed startem drogi zostawiliśmy nasze narty i część zbędnego ekwipunku.
Co robić? Wszędzie wokół nawiane poduchy śnieżne. Postanawiamy się związać liną i zrobić stanowisko na słupku z oznaczeniem szlaków. Krótka decyzja kto idzie pierwszy. Filip ma małe dzieci, więc idę na wabia. Staram się obejść obryw wyżej, ale to nie jest dobry pomysł. Tu jest jeszcze gorzej, po kilku krokach wycofuję się. Uznajemy, że najlepiej będzie pójść lawiniskiem. Wiążemy dwie liny idę i mam 120 metrów, aby znaleźć coś co nada się do zmontowania kolejnego stanowiska. Krok po kroku… Dochodzę do kosówek, wykopuję grubsze gałęzie, zakładam stanowisko i z półwyblinki ściągam Filipa. Filip nie zatrzymuje się przy mnie tylko idzie dalej, tym razem asekurowany z góry. I kolejna zmiana.
Zapada zmrok. Nadal wieje i sypie. Musimy się dostać do naszych nart. I znów trawers w śniegu po pas, czasami zapadając się na wysokość piersi… Skąd tego wzięło się tyle, w tak krótkim czasie. Umordowani docieramy do nart. Wydaje się, że najtrudniejsze za nami. Przepak i ostrożnie zsuwamy się w dół, na zmianę szorując po lodoszreni i zsuwając się z nawianymi poduszkami. Luźny śnieg na zbetonowanym podłożu jedzie jak miło, razem z narciarzem na nim. Znając ukształtowanie terenu wiemy, że nie ma tutaj podciętych urwisk, wiec potencjalny zsuw byłby tylko męczącą utratą wysokości, raczej nie grozi poważnymi konsekwencjami.
Wreszcie docieramy na ostatnie zbocze nad zamarzniętą taflą Morskiego Oka. Męczymy się na zmiennym podłożu. Jazda z ważącym kilkanaście kilogramów plecakiem nie ma pozytywnego wpływu ani na styl, ani na kontrolę. Pojawiają się pierwsze drzewka… Do tafli mam jeszcze z 50 metrów przewyższenia. Filip zjeżdża na dół, a ja popełniam błąd. Drzewka dają złudne poczucie bezpieczeństwa, wiec wyciągam telefon, aby dać znać Adze, że wszystko jest ok (ostatni kontakt z mojej strony był o 5 rano, kiedy wysłałem SMS, że dojechałem na parking). Dzwonię, odkładam telefon do plecaka, zakładam plecak i nagle jakaś siła podcina mi nogi na wysokości kolan. Nakrywam się nartami i jadę na czole lawiny (zsuwu?). Krzyczę do Filipa aby patrzył na mnie. Zależy mi na tym, żeby zobaczył gdzie pod śniegiem ginie czołówka, bo jestem pewien, że jeśli czoło lawiny się zatrzyma to zasypie mnie jej zasadnicza część. Na szczęście teren się wypłaszcza i masa śniegu zwalnia. Nie wiem ile jechałem, myślę, że z 10 – 15 metrów, ale wydawało mi się, że trwa to wieki.
Zbieram się i zjeżdżam do Filipa. Dochodzimy do schroniska i tu spotyka nas prawdziwe nieszczęście. Jest po 22.00. Bar zamknięty, a więc piwa, o którym mówiliśmy się nie napijemy.
Pod koniec listopada w Klubie Wysokogórskim Kraków organizujemy Andrzejki, tego dnia Schronisko Betlejemka jest pełna klubowiczów. Cele są dwa – po pierwsze rozpocząć sezon zimowego wspinania, po drugie w nocy z soboty na niedzielę się zintegrować.
Z Piotrkiem „PePe” wbiliśmy się w „Środkowe Żebro” Skrajnego Granatu na Hali Gąsienicowej. To kursowa droga taternicka o wycenie V-. Głównie to wspinanie w terenie II/III z trudniejszymi miejscami i …wariantami. Dla mnie to trzecie zimowe przejście tej drogi. Chcieliśmy się zrobić drogę obok „Prawe Żebro”, ale już od wyjścia z Betlejemki niepokoiły mnie warunki. W nocy spadło 10 cm świeżego śniegu, skutecznie zasłaniając rzeźbę skały na płytowych formacjach, jesteśmy za słabymi zimowymi wspinaczami na taki warun. Kiedy podchodziliśmy z Hali pod drogę usłyszeliśmy charakterystyczne drapanie czekana o skałę – ktoś próbował „dodrapać się” struktury na płycie 2. wyciągu. Rozpoznałem, że to Paweł Górka – mocny wspinacz z Klubu. Okej, jeśli Paweł tam ma kłopoty, to dla nas będzie to jak mówią bracia Słowacy: „To není lezení, to bitka o život!”
PePe pod ścianą
Przesuwamy się na drogę obok, właśnie „Środkowe Żebro”, znany przebieg, znane trudności, nie ma na niej urzeźbionych płyt tylko rynny, zacięcia i krótkie ścianki.
Początek drogi jest oczywisty. Spotykamy Sławka i Edytę z klubu na 1. stanowisku, a później idziemy do góry.
Trenowałem trochę na Zakrzówku, więc czuję się w miarę pewnie jak na mnie. Na 3. wyciągu postanawiam wyrównać rachunki z jednym z wariantów.
Zaciątko, które u góry minimalnie się wywiesza. Dwa lata temu nie odważyłem się i obszedłem je po polu śnieżnym (jeden z wariantów). Teraz postanawiam się wbić. Można się porozstawiać, u podstawy hak, w który wpinam jedną żyłę liny, później dokładam zielonego frienda. Kiedy jestem metr nad nim podejmuję decyzję, aby ostatnie dwa ruchy prowadzące na półkę wykonać bez dziab, tylko w rękawiczkach. Tak mi się wydawało łatwiej, a czuję utratę sił. Ponieważ jestem w lekkim przewieszeniu i nad przelotem ewentualny upadek oznaczałby uderzenie w półkę. Chcę jak najszybciej mieć to za sobą. Podejmuję kolejną, ale tym razem bardzo głupią decyzję, zamiast odwiesić czekany na barki, puszczam je swobodnie, aby zawisły na lonży i podciągam się w górę. W tym momencie lonża jednego z czekanów wpina się karabinek ostatniego przelotu. Utknąłem – lekko przewieszony, ręce w przybloku (trochę zgięte w przedramionach, najmniej efektywna pozycja ze względu na utratę sił), gorączkowo myślę co zrobić. Odpaść – duża szansa na połamanie nóg, do góry się nie da. Przedramiona słabną szybkim tempie.
Idziemy…
Ręce już zaczynają mi drżeć… Oddychaj, oddychaj… mówię do siebie i rzężę jak należy. Po przygodach na jednej z dróg, kiedy towarzyszący nam zespół nie mógł się wypiąć z obciążonego stanowiska, noszę zawsze ze sobą nóż wpięty do tylnych pętelek uprzęży. Odetnę te dziaby!!! Udaje się sięgnąć do noża, wypiąć karabinek i tylko jeszcze chwila koncentracji, aby w panice nie przeciąć liny ani łącznika uprzęży, tylko trafić w lonżę. W tym momencie nie interesuje mnie zupełnie czy żegnam się z czekanami na zawsze, byle tylko zrobić te dwa kroki w górę. Ciach… Ulga.
Ostatkiem sił wpełzam na półeczkę wyżej. Leżę chwilę łapiąc oddech i snując scenariusze – co dalej. Wyciągam topo drogi, do najbliższego stanowiska tylko 15 metrów po łatwym śniegu. Spoglądam w dół, gdzie są dziaby. Okazuje się, że nieświadomie odciąłem je w ten sposób, że pozostały połączone i zawisły na przelocie poniżej. Krzyczę do PePego – Weź moje dziaby! I dochodzę do stanowiska. Ściągam PePego, który przynosi mi czekany i pyta z uśmieszkiem – A co tam się nawyrabiało?
Wyjaśniam i proszę, aby wziął wszystkie kolejne wyciągi, przez kilka następnych dni o przygodzie przypomina mi chrypka, której nabyłem się intensywnie się wentylując. Wychodzimy wyżej, po drodze jeszcze widząc, jak zespół na drodze obok zalicza spory lot. Przez chwilę obserwujemy, ale nic się nie stało złego więc idziemy dalej. Okazało się, że ich hak wytrzymał, tylko po drodze stracili połowę sprzętu, gdyż prowadzący zahaczył w trakcie lotu szpejarką i zerwał jej cienką linkę, na której były zawieszone friendy i ekspresy.
Coś ty nawywijał Jakub…
Wspinanie zimą = przygody, nawet na drodze, którą znasz, z pozoru „oswojonej”.
Wieczorny toast grupowy za zdrowie bliskiej mi osoby, u której zdiagnozowano ciężką chorobę. Trudno w to uwierzyć, ale podziałał! Pisze to z perspektywy 5 lat od tego momentu.
Tradycją listopadową jest, że idziemy w góry na spacer z chłopakami (Andy, Lukcio i MisQ), zwykle po to żeby przy wiśniówce pogadać i posnuć plany. To już 7. tzw. rocznicowe wyjście, tym razem wycieczka była na Grań Kościelców. Podeszliśmy od Mylnej Przełęczy aż do Kościelca.
Grań nie jest trudna (III UIAA, w większości I lub II) i kończy się wspaniałym, eksponowanym wejściem na Kościelec z Kościelcowej Przełęczy. Schodzimy szlakiem.
W jednym miejscu trzeba wykonać krótki zjazd„Ósemka” na Kościelcu. W tym roku zabrakło Miśka.Kościelec w zachodzącym, listopadowym słońcu
Druga wizyta w Paklenicy. Wspinałem się Lidką. Październik jest znakomitym miesiącem na wspinanie w tym wąwozie, nie za gorąco, ale też nie za zimno. Bliskie podejścia, stosunkowo łatwe zejścia. Udało się zrobić kilka dróg wielowyciągowych w tym jedną, która jest na liście dróg, która była dla mnie wyzwaniem. Mošoraski.
Gdzieś na stanowisku. Przekazywanie sprzętu (szpeju) i analiza – gdzie i jak wyżej iść
To 11 wyciągowa droga na najbardziej honornym szczycie rejonu Anica Kuk. 400 metrów. Trudniejsze są trzy ostatnie wyciągi, z czego jeden ma wycenę 6a (VI+). To są rejony mojego limitu, a na pewno trudniejsze niż do tego dnia robiłem na wielowyciągowych drogach, ale sądzę, że jestem rozwspinany więc ustalamy z Lidką, że ona poprowadzi wszystkie wyciągi „czwórkowe”, ja wezmę pozostałe. Lidka tego dnia nie czuje się jednak dobrze i pierwszym łatwym wyciągu mówi, że jednak nie. Mamy do wyboru – albo się wycofujemy, albo poprowadzę pozostałe 10 wyciągów.
Pogoda stabilna, a wąwóz to jednak nie góry, więc decyduję, że idziemy – zobaczymy co będzie. Droga jest w dużej mierze ubezpieczona, posiada stałe stanowiska, spity w trudniejszych miejscach. Idzie się dobrze, nawigację ułatwia kilka zespołów przed nami, które odszukują drogę.
Na kluczowym wyciągu oddaję plecak (leciutki, ale psycha każe uwolnić się od ciężarów) Lidce i idę. Najpierw rampa, trochę wilgotna, oby do pierwszego stałego punktu, a dalej niech się dzieje. Wspinam się do załomu i widzę w czym może być problem. Dość słabo urzeźbiona płyta, po lewej stronie ryso zacięcie z odstrzelonymi podchwytami. Stopieńki mega wyślizgane, a nade mną centralnie jedna dziura na (o ile dobrze pamiętam) na jeden lub dwa palce. Ma wyraźnie inny kolor niż otaczająca skałą „Ocho! Jak na drodze jest ten jeden, jedyny punkt i to tak wygładzony to znaczy, że się będzie działo”. Na łatwych drogach kombinacji stopni, klamek, sekwencji przechwytów jest bardzo dużo, im trudniej tym liczba wariantów jest ograniczona. Oczywiście wszystko zależy od poziomu wspinaczkowego. Dla mnie w tych okolicach czyli 6+, 6.1 liczba możliwości zdecydowanie się ogranicza.
Kluczowy wyciąg tuż po ukończeniu. Żmije (wyjaśnienie we wpisie) mają dom po lewej.
Na szczęście są stałe punkty i potencjalny lot nie byłby ani długi, ani niebezpieczny. Odciągami, wbijając stopy w śliskie małe krawądki poruszam się do góry, sapiąc niemiłosiernie. Głównie z respektu dla cyfry (wyceny wyciągu) używam znacznie więcej siły niż to jest potrzebne i dość szybko to nie trudności techniczne, a ubytek sił, stają się moim głównym przeciwnikiem.
Tutaj anegdota. Przygotowując się do drogi zbierałem opisy i informacje. Na portalu „Wspinanie.pl” znalazłem artykuł o żmiji, która zamieszkała w zacięciu po lewej. Ponieważ panicznie boję się gadów to jeszcze w kwaterze postanowiłem, że postaram się uniknąć wsadzania rąk w tę rysę, zwłaszcza jak nie będę widział dokładnie co jest w środku. I pamiętałem o tym postanowieniu, do chwili kiedy starając się nie wylecieć z kiepskich stopni, wciskałem cały bark w czeluść rysy. Wówczas miałem kompletnie wyrąbane, czy w rysie jest żmija, zombie czy obcy. Jedyna myśl – nie wylecieć i nie polecieć.
W połowie płyta stała się łatwiejsza technicznie, ale sił było też co raz mniej. Wówczas powiedziałem sobie „O nie! Nie po to jeszcze w Krakowie siedziałem przed kompem, wyobrażając sobie ten wyciąg, nie po to prowadziłem poprzednie 8 wyciągów, aby zepsuć wszystko tj. złapać się ekspresu, albo obciążyć przelot”. Pomogło, stękając, sapiąc, aż słyszała to asekurująca Lidka (30 metrów niżej i za załomem), udało się dotrzeć do stanowiska. Z perspektywy ostatnich kilku lat, to wydaje mi się fajnym dokonaniem jak na moje marne postępy wspinaczkowe. Jak to we wspinaniu: nie tyle cieszy wyczyn, bo zapewne wiele osób po tym wyciągu biega w butach podejściowych, ale przewalczenie głowy, która na początku wątpiła, czy to rozsądne, aby wbijać się na zmęczeniu w wyciąg w pobliżu własnego limitu.
Lidka dochodzi holując mój plecak. Wyślizgi ją zmogły jednak i zrobiła to w stylu A0, czyli wykorzystując ekspresy. Ewidentnie nie jej dzień.
Pozostałe dwa wyciągi są już trochę łatwiejsze, chociaż też trudniejsze niż poprzednia część drogi nie licząc kluczowego wyciągu.
Na Anicy jesteśmy jeszcze za dnia, schodzimy już o zmroku, ale z całkiem sporym zapasem.
Poprzednia platforma blogowa została zamknięta. I zrobiły się z tego cztery lata przerwy. Od znajomych z gazety.pl udało mi się zdobyć plik, który Lukcio wrzucił mi tutaj. Zacząłem czytać stare wpisy i okazało się, że było to ciekawe doświadczenie. Postanowiłem, że to i owo wrzucę z przeszłości. Będą to bardziej obszerne podpisy do zdjęć, do których miło będzie wrócić za 5 lat. Pamięć ma swoje prawa i zapewne przebiją się te wspomnienia najbardziej wyraziste.
Zimą było krucho było z czasem więc mam tylko trzy drogi zrobione w 2018. Puskas na Tępej na Słowacji, Głogowski i Kliś na Czubie pod Karbem. Jeszcze jesienią zrobiłem z Piotrkiem i Lidką kurs Drytoolingu u Damiana Granowskiego. Nie sądziłem, że będę prowadził drogi DT, ale już drugiego dnia musiałem 🙂 DT nie jest moją ulubiona formą aktywności skałkowej, ale trudno przecenić jego znaczenie jeśli chodzi o technikę operowania rakami i technicznymi czekanami.
Wspinanie w Rudym Dole – kamieniołom pod Częstochową. Fot. Damian Granowski
Lato przebiegało już znacznie lepiej. Przede wszystkim dużo czasu spędziłem w skałach na Jurze, w chorwackiej Paklenicy, w Sokolikach. Rezultatem są zdarte dwie pary butów i w miarę pewne i regularne prowadzenie dróg o wycenie VI, a tym wielu OS. Udało się tez poprowadzić jedną VI.1 dzięki pomocy Darka „Klamy” Żurka, który instruował od dołu. Nie mogę jednak napisać, że „robię” VI.1 bo póki co to był incydent. Wstawiałem się również w inne VI.1, ale bez sukcesu. Od sierpnia z kolei spręż na wspinanie sportowe mi opadł i przeniosłem energię na Tatry i rower.
Największą przyjemność sprawiły mi jednak Sokoliki i Rudawy. Zwłaszcza urlop w Rudawach poświęcony na wspinanie tradowe wspominam szczególnie dobrze. „Cyfra” była marna bo do V, ale klimat tych póki co nieobleganych skał nie do podrobienia. Leniwa atmosfera urlopu, skały dla siebie, śniadanka na topie, polegiwanie w trawie… Znalazłem nowy wymiar wspinania.
Autonova na Ostervie (SK). Kluczowe miejsce (VI/VI+) nie wyobrażam sobie poprowadzenia tej płyty chociaż udało się ją przejść bez obciążania przelotów. Dobrze, że Michał, który wspina się znacznie lepiej wziął to na siebie.
Inne górskie działania w tym roku:
Zamarła Turnia Lewi Wrześniacy V (z Tomkiem, trudniejszym wariantem)
Zamarła Turnia Droga Motyki V (z Lidką, cudowna droga)
Mnich Klasyczna IV (z Basią, na obozie klubowym, padało i nie wyszły nam bardziej ambitne cele)
Mnich Kant Klasyczny V+ (z Basią, trzeba było wracać do Krakowa wiec tylko dwa wyciągi, trudna rysa na starcie i wymagające zacięcie, chciałbym jeszcze tam wrócić)
Osterva Cesta Autonovy VI+ (z Michałem, sportowe obicie na tatrzańskich drogach)
Osterva Pavlín, I.Kráčalík V+ (jw. )
Osterva Julova Cesta V+ (jw.)
Skrajny Granat Prawe Żebro IV (z Agą, jej tatrzański debiut)
Zadni Kościelec Setka IV (z Andym i Piotrkiem, trzy wyciągi w deszczu i chwilowo padającym gradzie – bardzo pouczające)
Kieżmarski Szczyt Prawy Puskas IV (z Basią, wycof po 3 wyciągu – wszystko poszło nie tak)
Świnica Północny Filar IV (z Piotrkiem, rekonesans przed próbą zimowego przejścia)
Do tej chwili mam przewspinane prawie 8 km dróg w górę, 290 dróg. Marne szanse na 10 km, które miałem zaplanowane, ale sezon się jeszcze nie kończy.
Zaniedbałem Cię pamiętniczku. Sporo się dzieje w pionowym świecie, znacznie mniej jeśli chodzi o rower i narty. Na rowerze mam przejechane dopiero 1500 km, sezon narciarski słaby zakończyłem jakąś wredną kontuzją pleców podczas zjazdu w okolicach Popradzkiego Plesa i z naszej dorocznej tury został mi tylko jeden dzień. Zanim rozpocznie się następna zima, krótka relacja z tej z pierwszej połowy 2017.
To już koniec zimowego wspinania. 15 kwiecień z Basia, po drodze Klisia
2017-02-05 – Czuba nad Karbem w Dolinie Gąsienicowej, droga Żebro Potoczka (M3). Z Piotrkiem Pisarkiem i drugim zespołem Basia + Ania. Wspinanie z pewnymi przygodami. Zaliczyliśmy mały zapych i jedno trudne miejsce sprawiło, że z przyjemnej, sprawnej wspinaczki zrobiła nam się górska przygoda. TOPRu nie trzeba było wzywać, wespół zespół poradziliśmy sobie, zjazd do Murowańca i później nocna jazda nartostradą przez las i „już” o 3 rano byliśmy w domach.
2017-02-17/19 – Kurs Lawinowy II stopnia nad Morskim Okiem. Ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć… Fajny, praktyczny kurs pod przewodnictwem Tomka Nodzyńskiego. Ponieważ teorię raczej znam, szukanie z detektorem ćwiczę na własną rękę, to najbardziej wartościowe było terenoznawstwo. Co innego wiedzieć, czego unikać, a gdzie jest bezpieczniej, a co innego zaplanować i zrealizować marszrutę w terenie.
2017-03-04 – Tępa w Dolinie Złomisk, droga Żebro Galfyego (M3) z Piotrkiem. Przyjemne i sprawne zimowe wspinanie. Sprawność to jest coś do czego dążę w letnim i zimowym wspinaniu – o właściwiej porze rozpocząć, trafić pod drogę, nie zapchać się, nie zepsuć za bardzo prowadzenia liny i o właściwiej porze być w bezpiecznym terenie. Tak było tym razem. Przed zmrokiem byliśmy już przygotowani do zejścia łatwym terenem. No i epicki zjazd na dupach z Przełęczy pod Osterwą w stronę Popradzkiego Plesa.
2017-03-09 – Lodospady w Dolinie Białej Wody, Lodospad Mrozekovlas (WI3 – nasz odcinek WI1/2?) z Basią. Uparliśmy się żeby jeszcze w tym roku poprowadzić jakiś wyciąg na lodospadzie. Jak się człowiek uprze to sobie wmówi, że noce jeszcze zimne i kilkudniowe ocieplenie nie powinno „zlizać” lodospadu. Pod lodospad podeszliśmy po trawie, a w porównaniu ze styczniowym wspinaniem z lodu zostały nędzne ogryzki. Pomimo to wbiliśmy się jednak. Poszedłem pierwszy – Basia mówiła, że nie brzmi to dobrze, bo każde uderzenie czekanem w lód dudniło okrutnie. Na prowadzeniu tego nie słyszałem, niepokoił mnie tylko dźwięk potoku pod lodem, bardzo głośno i blisko. Po zrobieniu pierwszego wyciągu zdecydowałem się zjechać z kosówki… kiedy Basia poszła to zrozumiałem, a właściwie usłyszałem o co jej chodziło. Każde uderzenie czekana w lód brzmiało jak walenie pięścią w płytę z kartongipsu. Może i śruby lodowe siadały dobrze, ale to w co były wkręcane mogło się w każdej chwili wybrać w samodzielną podróż na dno doliny. Wycofaliśmy się pokornie.
2017-04-15 – Dolina Gąsienicowa, Kościelec, droga roga Klisia (M5) – wróciliśmy z Basią na tę drogę żeby zrobić ją samodzielnie. Jesienią tu kończyliśmy kurs taternicki, trzeba było zobaczyć czy teraz po nabyciu podstawowych doświadczeń „puści”. Zjechaliśmy na nartach z Kasprowego pod Kościelec, krótkie przeszpejenie się i w górę. Kliś jest dość łatwą drogą, prezentuje trudności M2/M3, „piątkowy” jest jeden fragment – mała przewieszka i zacięcie. Jesienią, idąc na drugiego, nie wyglądało ono strasznie, ale na drugiego, to na drugiego. Padło na mnie, że mam poprowadzić ten fragment. Na prowadzeniu już nie wyglądał tak łatwo, dla nieopierzonego zimowego wspinacza. Wbiłem dodatkowy hak żeby poprawić sobie morale i zahaczyłem rakami i dziabami dziurki i krawądki. Rozstawić się, ściągnąć z ręki i uff, uff… poszło. Nawet to było wspinanie. Frajda, której nie byłoby gdyby nie to, że w marcu byłem kilka razy na Zakrzówku potrenować drytooling. Proste drogi na dziabach, na wędkę ale buduje zaufanie, że atakujacy ząb raka umieszczony w małej dziurce (hakodziurce) to pewne stanie. Drytool to aktywność, którą planuję wdrożyć od późniejszej jesieni.
Z Moniką i Szymkiem nad Zmarzłym Stawem.
Dodatkowo narciarsko: W lutym byłem też na ciekawej turze: Palenica-Piątka-Szpiglasowa Przełęcz-Wrota Chałubińskiego-Szpiglasowa Przełęcz-Palenica z mocną ekipą. I traumatyczne doświadczenie – zapomniałem jedzenia. Po Wrotach tak opadłem z sił, że i podejściowo było ciężko i zjazdowo. Tomek podzielił się ze mną kanapką.Udało się też odbyć dwie zimowe wycieczki w Tatry z dziećmi. Maciek na nartach wszedł na Kasprowy Wierch i zjechał w trudnych warunkach, a z Szymkiem i Moniką zaliczyliśmy Zmarzły Staw.
Z cyklu pierwszy raz. Zimowy biwak. Okazją było krótkie zgrupowanie Klubu Wysokogórskiego Kraków. Marszruta następująca: Łysa Polana – Tabor w Dolnie Białej Wody – Nocleg – Lodospad w Dolinie Ciężkiej, a dalej się zobaczy. Ugadałem się z Michałem i Grześkiem na wspólną podróż i wspólne działanie. Sam kompletowałem jeszcze zimowy sprzęt więc połączenie sił miało głęboki sens. Wieczorem ruszamy z parkingu na Łysej Polanie. W porównaniu z moim ostatnim pobytem jest prawie ciepło, może z – 8 st. C. Po ostatnich opadach prawie wszyscy poruszają się na nartach, niektórzy ciągną sprzęt biwakowy na sankach. Ma to sens zwłaszcza, że przed nami około 3 godzin przeważająco płaskim terenie.
Kawalkada porusza się w stronę taboru. Fot. Michał Natkaniec
Torujemy drogę. Na miejscu trzeba sobie odkopać podest pod namiot. Okazuje się, że Michał… zapomniał rurek do namiotu. Decydujemy, że Michał będzie spał pod wiatą, ja z Grześkiem zmieścimy się do jednej dwójki. Po północy udaje się wreszcie wgramolić do wewnątrz. Jest trochę ciasno, ale dość ciepło. Wkładki do butów skiturowych wkładam do śpiwora, ciuchy pod głowę i spać. Nad ranem okazuje się, że mój śpiwór z rekomendowanym zakresem spania do – 15 st. C nie daje rady. To było do przewidzenia, kupiłem go kilka lat temu z myślą o spaniu najwyżej w okolicach 0 st. C. Syntetyczne ocieplenie nie wystarcza. Rano wokół pełno wilgoci, dwóch facetów potrafi nachuchać. Nie wiem czy Michał śpiący na dworze nie wygrał.
Nasz namiot o poranku. Trochę przysypało. Fot. Michał Natkaniec
Wyjście z namiotu to wyzwanie. Śniadanko to opatentowane już w zimie wrapy z nutellą i dżemem i duuuuże ilości herbaty. Idziemy się wspinać większą grupą. Mikołaj rekomenduje wodospad Ciężki, prosty (WI 3) i ładny. Podejście pod ścianę na nartach. Nie decyduję się prowadzić pierwszego wyciagu (WI2). To była dobra okazja, ale wolę podziałać jeszcze w nieco spokojniejszych warunkach. U nas pierwszy wyciąg prowadzi Michał, drugi Grzesiek. Marzniemy solidarnie, pierwszy wyciąg nie za trudny, właściwie trochę żałuję, że nie prowadziłem, za to pod dojściu do stanowiska widok zapiera dech w piersiach. Cyrk lodowy, wylany lodem o przeróżnych kolorach od żółtego, przez szary do ultramarynu. Warto było spędzić tę noc w tej mokrej szmacie.
Drugi wyciąg Lodospadu Ciężkiego. Fot. Michał Semow
Drugi wyciąg zdecydowanie poza moim zasięgiem. Mimo, że idziemy łatwiejszym wariantem to nie do przejścia na prowadzeniu byłby dla mnie lodowy kominek. Brakuje techniki. Próbuję się rozpierać, rozstawiać, ale ani przez chwilę nie czuję, że kontroluję tę wspinaczkę. Może w następnym sezonie się uda.
Mikołaj prowadzi trudniejszy wariant (WI5?). Fot. Michał Semow
W końcu dochodzimy do drugiego stanowiska. Jest jeszcze trzeci wyciąg, krótki i łatwy, ale nie decydujemy się. Zapada zmrok i zespół po zespole zjeżdżamy w dół. Później jeszcze tylko nocny zjazd najpierw spod skały, a później lasem i można się suszyć po wiatą.
Wieczorna biesiada, suszenie się i grzanie przy ognisku.
Następnego dnia wstajemy dość późno, bo integracja się mocno przeciągnęła. Tym razem dodatkowo przykryłem się płachtą biwakową. Było trochę cieplej. Decydujemy się przejść na wycieczkę skiturową na próg Doliny Kaczej. Piękna pogoda i ten wszechobecny puch.
Zjazd do lasu, krótkie odcinki nirwany. Fot. Michał Semow.
Kończymy wypad pakowaniem, a ja się bardzo cieszę, że kolejnej nocy nie spędzę w mokrym namiocie. Bardzo dobrze sprawdził się materac termaresta, słabo moja kurtka puchowa i śpiwór. Słowo puch jest kluczem.
Wczesna jesienią rozmawialiśmy z Baśką o planach. Zgodnie uznaliśmy, że wspinanie w lodzie to może tak, ale na pewno nie w tym sezonie. No więc jak się rzekło już w styczniu byliśmy na Kursie Lodowym w Dolinie Białej Wody. Kurs z Robertem, oprócz nas był drugi zespół z Klubu: Ania i Lidka.
Wisimy na własnoręcznie wywierconych stanowiskach Abałakowa. Trzyma. Inna sprawa to zjeżdżać z wykorzystaniem tego patentu. Za pierwszym razem pewnie zdubluję.
Przeraźliwe zimno da się znieść. Temperatura w nocy blisko – 30 st., w Dolinie około – 25 st. Kurczowe ściskanie uchwytu dziaby kończy się nieprzyjemnie dla paluszków. Nie należy też poprawiać bezmyślnie technologii. Wydawało mi się, że mam za duże buty wspinaczkowe, włożyłem wkładkę – cieniuśką. Tak mi się wydawało. Każde kopnięcie w lód lekko zdzierało paznokieć u stopy. Leciutko, a że kopnięć były setki, to wieczorem miałem problem z dojściem na odległą o 200 metrów stację benzynową.
W ramach kursu zaliczyliśmy kilka dróg na wędkę. Prowadzenie w lodzie jest bardzo psychiczne. We wszystkich dziedzinach prowadzenie wymaga dużo większej wiary w swoje możliwości niż chodzenie na wędkę, ale jak to słusznie zauważył kolega, w lodzie ta różnica jest największa. Po pierwsze wkręcanie śrub, kiedy stoisz na zębach raków wbitych w lód już jest wymagające, po drugie musisz zaufać sobie, że to co wkręciłeś jest godne zaufania. Mówi się, że w „lodzie się nie lata”. Coś w tym jest. Po pierwsze pytanie o pewność przelotu, po drugie odpadnięcia z tym całym ostrym szpejem jest bardzo groźne. Mniej z tego powodu, że sobie można wbić własny czekan w ciało, bardziej z tego, że raki brutalnie zatrzymują lot. Wydawało mi się, że pod koniec drugiego dnia kursu będę gotowy żeby poprowadzić jakieś WI2, ale nie wystarczyło czasu, sformułował się tym samym cel na ten sezon. Poprowadzić.
Basia na Kaskadach. Każdy marzył żeby już przestać się trząść z zimna na stanowisku asekuracyjnym i zacząć wspinać.
Kurs jednak pożyteczny. Dostałem sporo istotnych wskazówek, głównie dotyczących techniki wspinania, ułożenia stóp, rozkładania ciężaru, kręcenia śrub, rozpoznawania rodzajów lodu etc.