2016-02-13 Rakoń

Tym razem operowaliśmy w Tatrach Zachodnich. Zima w Tatrach jest jaka jest. Patrzymy na filmy z Kolorado albo Alaski, a w naszych pięknych górach mamy nawiany ciężki śnieg, betony i generalnie mizerię. Żeby trafić jednak na tzw. „warun sezonu” trzeba próbować. Ja zresztą w ogóle jestem dziwny, bo podoba mi się w zimie zawsze: czy pada śnieg i są chmury, czy jest lampa.

No w każdym razie pomimo lawinowej trójki wyszliśmy (Andy, Lukcio, MisQ i ja) ponad granicę lasu, a tam śniegu zdecydowanie nie „trójkowe”. Szreń i nawiane, w lesie więcej świeżego śniegu, ale bez podkładu. To wszystko nie przeszkodziło wykonać kilku fajnych skrętów.

Andy wśród choinek. Zdjęcie MisQ.

2016-01-23 Wrota Chałubińskiego

Śniegu w Tatrach ciągle niewiele. Ruch skiturowy skupia się w okolicach Kasprowego Wierchu. Tydzień wcześniej oglądnąłem sobie Wrota Chałubińskiego, wyglądały na dobrze przykryte. Pytaniem było, czy możliwy jest zjazd do Nadspadów (dolinka nad Morskim Okiem), a później na taflę Morskiego Oka.

Postanowiliśmy to sprawdzić z Marcusem (Piotrkiem). Od rana ziiiimno. W Nowym Targu o poranku – 22 st., w Dolinie Białki (od Palenicy Białczeńskiej) na szczęście nieco lepiej – 16 st. Za to od rana lampa, od różowej poświaty o świcie, po ultramarynę koło południa. Da się iść w nartach od parkingu, cieszymy się perspektywą przebycia „za darmo” 9 kilometrowego odcinka nudnego asfaltu w drodze powrotnej. 

Trochę rozważamy zagrożenie lawinowe. Wiatr, temperatura i opad były w ubiegłym tygodniu umiarkowanie „lawinotwórcze”, ale w Tatrach obowiązuje lawinowa dwójka. Werner Munter zaleca trzy poziomy oceny: regionalny, lokalny i miejscowy. Ten pierwszy dotyczył w ogóle warunków Tatrach, lokalny dotyczy doliny gdzie się zamierza działać, a miejscowy konkretnego stoku, żlebu etc. Regionalny wypadł ok, temperatury były ujemne, suma opadów w tym obszarze to 10 cm w stosunku do ubiegłego tygodnia, wiatr umiarkowany. 

Wspinamy się „ceprostradą” do Dolinki za Mnichem, da się iść na fokach, podchodzimy pod żleb na Wrota. Kopię profil żeby sprawdzić warstwy. Wygląda to dość dobrze. Warstwy związane, co miękkie to na górze.

Marcus na podejściu i apetyczne, dziewicze pole, będzie można założyć ślad

Jakaś ekipa idzie przed nami wybijając stopnie, jest trochę łatwiej. W dół od połowy stoku zjeżdżają na tyłkach i to jest ok, w ten sposób szybko i łatwo. Na Wrotach spotykamy zespół, który powiązany liną próbował przejść grań w stronę Szpiglasowego Wierchu. Wycofali się – za późno, za dużo śniegu na obejściu. Miny słabe. Dobry wycof jest lepszy niż jego brak – żartuję. Fajna ekipa z Kalwarii Zebrzydowskiej. Proszę ich żeby poczekali aż zjedziemy żeby im czegoś na głowę nie spuścić. Jeśli coś mnie niepokoi to pierwszy fragment żlebu – nietknięty stopą, stromy i pełen nawianego ciężkiego śniegu. Tak wygląda lawinowa dwójka właśnie. Te kilkadziesiąt metrów niepewnego, na przestrzeni wielu kilometrów.

Kije skrócone na podejście teraz muszą wrócić do swoich 120 cm.

Czekamy jeszcze aż kolejny zespół podchodzący żlebem osiągnie bezpieczne miejsce. Plecak, buty, czekan do kija. Łapie mnie lekki dygot przed ruszeniem w dół, pierwszy żleb w sezonie, kilka głębszych oddechów i przypomnienie trudniejszych sytuacji pomaga. I tak najważniejszy jest pierwszy skręt, jeśli poczuję kontrolę to dalej będzie lepiej. No to jedziemy. Jest dobrze, śnieg trzyma. Zakładam ślad na nietkniętym śniegu. Nagroda za to żeby się nie przejmować ogólną opinią – nie ma warunków na skitury w Tatrach Wysokich. 

Kilkanaście skrętów i jesteśmy na dole, dalej ruszamy z progu Dolinki za Mnichem w stronę Nadspadów. Jeszcze kilka fajnych fragmentów zjazdu, niestety tu już czasami narta zahacza o wystające kamienie. W końcu po dyskusji decydujemy się nie pchać w stronę Morskiego Oka tylko wrócić szlakiem. O swobodnej jeździe i śmigu hamującym przy tej ilości śniegu nie ma mowy. Szlak ma szerokość 50 cm, po prawej urwisko, po lewej skały. Zakładamy więc foki korzystamy z ich naturalnego oporu. Jedna z moich fok szybko odmawia posłuszeństwa i spada raz po raz. Srebrna taśma na zjeździe nie daje rady. Decyduję się na zjazd z foką na jednej narcie…, a ostatnie kilkadziesiąt metrów znoszę narty. 

Kanapka w schronisku i obstawianie czasu w jakim przebędziemy czekające nas 9 km po asfalcie. Piechotą to normą szybkiego marszu jest 1 h 40 min. Szacuję – 30 minut. No rzeczywiście sama przyjemność jazdy w dół, zwłaszcza, że odprowadzani jesteśmy zazdrosnymi okrzykami idących w dół turystów. Sam bym krzyczał, bo powroty tym asfaltem orzą psychę.

2016-01-15 Morskie Oko – kurs lawinowy

W ramach uzupełniania kompetencji górskich i ochrony integralności tyłka swojego i moich kolegów zapisałem się na kurs lawinowy. Kurs organizowany przez Klub Wysokogórski Kraków, a dokładniej Fundację im. Anny Pasek, a prowadzony przez Szkołę Górską Morskie Oko.

Łażę po górach pieszo i na nartach dość intensywnie od 6 lat. Jak to w procesie uczenia zacząłem od nieświadomej niekompetencji w sprawach lawinowych. Coś przeczytałem, a głównym źródłem informacji o tym czy może wyjechać, czy nie był komunikat lawinowy TOPR. Krok po kroku dowiadywałem się co raz więcej. Książka „Kochaj śnieg, unikaj lawin” Marcina Kacperka, „Góry, Wolność i Przygoda” (aut. Graydon Don, Hanson Kurt), „Lawiny. Poradnik dla narciarzy i turystów” (Holger Feist, Tobias Kurzeder) niezliczone publikacje w sieci, filmy, artykuły. I dalej analiza wypadków prowadzona przez TOPR i HZS, analiza komunikatów śniegowych IMGW (szkoda, że już ich nie ma)…  i wreszcie weryfikacja teorii z praktyką. Wizyty w górach od wczesnej zimy do późnej wiosny, o różnych porach roku i pogodzie, od deszczu po trzeszczące mrozy, na stokach o różnej wystawie i nachyleniu. Po tych terrabajtach informacji osiągnąłem pozom … bardzo świadomej niekompetencji.

Czas był to zmienić i przejść na wyższy stopień, bo chociaż „lawina nie wie, że jesteś ekspertem”, to jakoś łatwiej jest nie wpakować się w g… z przygotowaniem.

P60116125148

Zgrupowanie na tafli Czarnego Stawu pod Rysami

Wybraliśmy się z MisQ i Patrycją. 3 dni, 19 osób, kilku instruktorów. Wiedza w większości (tak z 95 % mi znana), ale wieczorne i poranne wykłady były nieźle sformatowane. Istotna jednak była praktyka. Nic tak dobrze nie robi jak znalezienie kilku zakopanych dektorów we mgle, przenikliwym mrozie i padającym śniegu. Z chłopakami od dwóch lat chodzimy w góry z lawinowym ABC (detektor, sonda, łopata), jednak kilka dobrych porad od strony fachowców otwiera oczy, tak samo z sondowaniem i kopaniem śniegu. Z MisQ zgłosiliśmy się też na ochotników żeby dać się zasypać w jamie śnieżnej. Szu, szu, szu… Chłopaki działają łopatami a jama zamienia się śnieżny grobowiec. I to nic, że wiesz, że to tylko ćwiczenia i zaraz Cię odkopią. Instynkt każe Ci uciekać. Byłem zasypany może z minutę zanim zaczęli odkopywać, jednak miałem wrażenie, że leżę tam już 5 minut. No i jeszcze jedno – zasypanego prawie zupełnie nie słychać pomimo, że drze się wniebogłosy. Okrutne jest to, że dla odmiany zasypany słyszy wszystko doskonale, ale nic z tym nie może zrobić.

12540082_995700500498010_264415669_n

Profil należy obciążyć… Statycznie nie wystarczyło (było dość stabilnie), więc czas na mocniejsze argumenty – obciążenie dynamiczne

Ostatniego, trzeciego dnia kopanie profili śnieżnych i praktyczne zajęcia terenowe. Na szczęście dla kursu sypało mocno przez dwa dni i umiejętność wyboru drogi była nie tylko ćwiczeniem teoretycznym. Na Hali pod Mnichem u stóp Miedzianego było dość czujnie. Tomek Nodzyński zarządził torowanie w głębokim śniegu. Tomek jest uznanym w środowisku fachowcem i razem z prezentującym praktyczne podejście do zagrożeń Michałem Trzebunią stanowili niezły miks. Od unikania ryzyka po świadome nim zarządzanie. To drugie podejście umożliwia jakiekolwiek akcje górskie.

12570938_995701817164545_774133777_n

No i na koniec pozorowany alarm na lawinisku… O matko jaki tam był burdel. Jedni mają detektory na search inni jeszcze na send, hałas i pikanie. Udało się w końcu znaleźć detektor imitujący zasypanego… ale po tym bałaganie :

– jak ogarnąć role

– jak szukać

– jak kopać

No i oczywiście co dalej, ale to już lepiej znane z kursów pomocy przedmedycznej.

2016-01-03_Kozia Przełęcz zimowo

Okres świąteczno-noworoczny to był czas, w którym kostucha po obu stronach Tatr jakby chciała nadrobić czarne statystyki 2015. Scenariusz śmiertelnych wypadków był dość zbliżony – poślizgnięcie, zsuw po zmrożonym śniegu i uderzenie o skały lub upadek z wysokości.

Przyznam, że zawsze z uwagą śledzę wszelkie doniesienia o wypadkach w Tatrach, tych letnich – taternickich oraz wszystkich zimowych. Informacje o wypadkach po polskiej stronie zwykle trzeba gromadzić z wielu źródeł, bo kroniki TOPR są przekazywane z opóźnieniem. HZS (Słowacki TOPR) podaje szybkie i dokładne analizy przyczyn oraz przebiegu wypadków, to dobre źródło informacji – jest szansa w swojej praktyce uniknąć błędów, czasami też z tej analizy wynika tylko wniosek – shit happens.

Bywa, że o wypadki uczestnicy się proszą, innym ulegają osoby dobrze przygotowane, posiadające wiedzę, sprzęt i umiejętności. Te pierwsza grupa ciągle potrafi wzbudzić niedowierzanie, że można aż tak głupio. Tragedia jest jednak tragedią i lepiej powstrzymać się z oceną. Druga grupa zdarzeń, tych, które dotykają doświadczonych, nierzadko profesjonalistów górskich, jest źródłem doświadczeń i odpowiedzi na pytania: w jaki sposób zmienić swoje działanie w górach, żeby uniknąć dramatycznych sytuacji.

Na podejściu do Doliny Pięciu Stawów. Słońce, mróz i maleńko śniegu

Akcja TOPR. Tego dnia, o tej porze, kiedy Andy zrobił to zdjęcie, w tym miejscu (okolice przełęczy Krzyżne, za kosówką) 19 letnia turystka zsunęła się w stronę Doliny Pańszczycy, niestety wypadek śmiertelny.

Więc gdy Andy zaproponował wyjście w góry od razu miałem ochotę sprawdzić, czy warunki w Tatrach są trudniejsze rzeczywiście od tych, które znam z naszych wielu zimowych eskapad? Idziemy tylko we dwóch. To, że jest twardo i mało śniegu to wiadomo. Kozia Przełęcz zdobywana od Pustej Dolinki to był cel w sam raz. Umówiliśmy, że dodatkowo zabierzemy liny i cały szpej, bo choć podejście jest tam oczywiste, warto nie stać się bohaterami kolejnych doniesień.

Zimno. Kiedy wychodziliśmy z parkingu w Palenicy było – 16 st., za to sucho (jak to przy takiej temperaturze) dlatego śnieg dobrze trzymał, trzeba było uważać tylko na lodowe jęzory na podejściu. Decydujemy przejść przez Siklawę żeby pooglądać zamarzający wodospad i dalej bez posiadu w schronisku w stronę Pustej Dolinki. 

W Dolinie Roztoki spotykamy pojedynczych turystów. Widocznie medialne informacje i apele TOPR o niewychodzenie w wysokie góry trafiają tam gdzie trzeba.

Andy, a za nim Zamarła Turnia

Pusta Dolinka to jedno moich ulubionych miejsc w polskich Tatrach, tajemnicza i osłonięta. Po prawej urwisty Kozi Wierch na wprost moje marzenie (plan) wspinaczkowy Zamarła Turnia. Chciałbym poprowadzić kiedyś tam drogę… No ale na razie sza – ścianka, skałki, trening i doszkalanie! Może w październiku się uda. Pod Zamarłą operuje jakiś zespół wspinaczkowy.

Lodoszreń zalegała w Pustej Dolince. W żlebie było nieco lepiej.


Na podejściu w Pustej Dolince

Żleb Koziej wygląda dobrze. Jest twardo, ale bez przesady. Lodoszreń, o której TOPRowcy mówią obrazowo w komunikatach „Szklane Góry”, spotykamy tylko na wypłaszczeniach. Przypominam sobie co najmniej dziesięć innych wyjść w których lodoszreń lub szreń łamliwa pokrywała całe góry. Dodatkowo jeszcze są wybite stopnie. Szybko oceniamy. Nie jest źle, mogłoby być wcześniej, ale  damy radę. Hamowanie czekanem jest możliwe pod warunkiem, że zareaguje się błyskawicznie. Jeśli jednak po kilku metrach to się nie uda, to nie uda się w ogóle. Pod wrażeniem doniesień i zgodnie ze szkoleniowym celem tej wycieczki postanawiamy iść z pełną asekuracją, tj. ze stanowiskami etc. Do góry wystarczy jedna lina połówkowa (nasz sterling fusion ma atest na linę pojedynczą, więc zgodne ze sztuką). 

Pierwsze stanowisko jest wygodne oparte o taśmy i kość. Przeloty zamierzam dawać rzadko, bo tu nie ma mowy o locie co najwyżej o zsuwie. Idzie mi się bardzo swobodnie. Raki i czekan dają dobre oparcie, więc kolejne wpinki są robione w poczuciu przyzwoitości, bardziej niż z poczucia zagrożenia. 

Drugie stanowisko, szukam rys i szczelin do osadzenia kości.

Drugie stanowisko to jednak większy problem. W przysypanym śniegiem żlebie znaleźć takie miejsce, które pozwala na umieszczenie dwóch przyzwoitych punktów zajmuje czas. Opieram się pokusie zrobienia tego na odpiernicz, więc cierpliwość Andy`ego jest wystawiana na próbę czasu. Dobrze, że mamy słoneczko w plecy, więc tkwienie na stanowisku oraz motanie nowego nie jest okupione przemarznięciem. Wszystkie operacje udaje się realizować w cienkich polarowych rękawiczkach. 

Jakaś ekipa pojawia się na przełęczy z zamiarem zejścia drogą naszego podejścia. Weszli tu od tej nieco łatwiejszej strony – od Koziej Dolinki, po drugiej stronie grani. Śniegu mało więc mogli korzystać z odsłoniętych łańcuchów. Ktoś rozpoczyna zejście, ale po kilku krokach rezygnuje – zbyt stromo i zbyt twardo. Wracają drogą swojego podejścia. Żleb jest wiec tylko dla nas.

 

Idzie Andy. Szybko się porusza w górę trudno nadążyć w wybieraniem liny.

Wreszcie mogę dać komendę „Chodź”. Andy szybko znajduje się przy stanowisku w połowie żlebu. Mam nadzieję, że 60 metrów liny wystarczy do przełęczy i tam będzie można skorzystać z kolucha łańcuchów, bez konieczności budowania stanowiska. Niestety… zabrakło nam z 8 metrów. Zasada, która mówi, żeby szukać miejsca do budowania stanowiska na 10 metrów przed końcem liny. Miotam się góra-dół w końcu udaje się osadzić dwie kości i połączyć je taśmami. „Siadły” dobrze. 

Trzecie stanowisko. Słońce chowa się już za grań. Ruchy, ruchy…

Proszę Andy`ego żeby przeszedł obok i poszedł ponad stanowisko, a tam wpiął się do kolucha. Kilka zdjęć i telefonów, że wszystko jest ok (wreszcie jest sieć) i zjeżdżamy na dół.

Przygotowania do zjazdu. Cień coraz wyżej.

Pierwsze 60 metrów na dwóch żyłach i tzw. „górnym przyrządzie”, najpierw Andy, później ja. Swój zjazd kończę już po zmroku. Kolejne zjazdy będziemy trochę improwizować. Teren jest na tyle łatwy, że asekurujemy z półwyblinki na karabinku (HMS) przypiętym do czekana wbitego do śniegu, na którym stoi asekurujący. Na zsuw powinno wystarczyć, najlepiej jednak się nie zsuwać dlatego warto jest utrzymać koncentrację   – lewa noga wbita, prawa noga, czekan, lewa… itd.

Dość sprawnie poruszamy się w dół i około 18 jesteśmy już w bezpiecznym terenie. Teraz znaleźć w mroku drogę do schroniska. Początkowo widać ślady, które jednak gubimy na twardej skorupie. Gdzie dalej… Gasimy czołówki. Gwiazd miliony, brak księżyca więc i na podstawie kształtów konturów szczytów orientujemy swoje położenie… Miedziane, Szpiglas, Kostury… Już wiadomo gdzie iść. Raki chrzęszczą o lód, ekspresy pobrzękują radośnie. Jest miło, a jeszcze bardziej, kiedy pojawaia się wizja herbaty, piwa i kanapek w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. 

Około 19.30 wreszcie światła schroniska. Tu popas, porządkowanie szpeju i ruszamy na dół do Doliny Roztoki. Warto być czujnym, bo lód pod śniegiem czyha na beztroski krok. Zaliczamy po kilka gleb i około 22 jesteśmy na parkingu w Palenicy.

No i po drodze spotyka nas najbardziej niepokojący moment tej wycieczki… Lekko przymarznięta ropa co rusz przytyka silnik samochodu. Las, – 16 stopni, godzina 22… My lekko zmarznięci i zmęczeni. Nie mam ochoty na takie przygody. W końcu dławiąc się i prychając ford dowozi nas do stacji w Białce. Kupujemy samochodzikowi dopalacz (uszlachetniacz) i możemy wracać do Krakowa.

Podsumowując. Zdarzało się bywać w znacznie trudniejszych warunkach. Z wypadków warto jednak wyciągnąć nauczkę, że w takich warunkach lina pomaga i trzeba ją właściwie zastosować. To jednak wpływa na tempo poruszania się zespołu, a to trzeba uwzględnić przy planowaniu.

2015-12-12 Kasprowy Wierch

Wystające kamienie, trawa i kosówka, 15 cm śniegu tu i ówdzie ułożonego w wąskie pasy. Warunki na skitury dla koneserów. Skoro jednak ostatnie turowanie to były czerwcowe Rysy ciśnienie było spore wiec z Lukciem i Andym poszliśmy.

20151212_14.01.26

Pod szczytem śniegu znośnie, na samej grani przepadająca szreń.

P51212142830

Pierwsze tury w sezonie 2015/2016 zasługują na selfie. Zjazd fajny i co ważne aż do Kuźnic.

2015-11-21_Pod Załupą H

Iść czy nie iść? Wycofać się czy nie?

Najczęściej idzie się jeśli prognoza pogody jest dobra, to znaczy nie ma zapowiedzi huraganowego wiatru, masywnych opadów lub chmur zakrywających wszystko. Przed tym wyjściem prognozy a wraz z nimi pogoda psuły się systematycznie. I tak też było tego dnia. Miałem ogromne parcie aby wejść w Załupę H, ucieszyłem się, że pójdziemy razem z PePe, który operował wspinaczkowo w różnych górach, co prawda głównie latem, ale przy odrobinie ogarnięcia da się połączyć doświadczenie wspinaczkowe, górskie i zimowe.

PePe nad Czarnym Stawem Gąsienicowym. Chmura skrywa Kościelec, to nie wróży dobrze. Stąd idziemy na Przełęcz Karb. Ślisko, wiec czujnie.

Załupa H to łatwa wspinaczkowa droga, wyceniana na II i III. Biegnie na Zadni Kościelec, stamtąd można albo wrócić z przełęczy między Kościelcami do podstawy albo próbować dołożyć Drogę Gnojka i z Kościelca zejść już bezpośrednio szlakiem turystycznym.

Po zejściu z turystycznego szlaku po raz enty okazało się, że nie mam stuptutów. Tak to jest kiedy w zimie głównie chodzi się butach narciarskich i śnieg nie ma jak dostać się do butów, więc branie ochraniaczy nie jest dla mnie odruchem. Na początku to po prostu niemiłe kiedy śnieg topi się i woda spływa po kostkach, po kilku godzinach może to być problem stopy marzną, buty nie mają szans wyschnąć.

Trzeba sobie jakoś radzić. Srebrna taśma, która służyła już jako pasek, sznurówka, zaczep do fok, zestaw remontowy dla kija tym razem zastąpiła stuptut. Nie działała idealnie, ale było lepiej niż bez.

Andy jednak zdążył zmarznąć w stopy. Na dodatek w chmurze i po świeżym śniegu mamy spore wątpliwości, czy dobrze idziemy. Trochę marszu na orientację i po 40 minutach podchodzimy pod ścianę. Załupa to czy nie Załupa. Porównujemy z topo i zdjęciami. Załupa. Jest już jednak późno, a na dodatek wygląda na to, że bez sprzętu do wspinaczki lodowej (dziaby, inny rodzaj raków) wchodzenie. Radzą żeby w przypadku verglasu (warstewka lodu) po prostu odpuścić.

Załupa H. Tego dnia góra powiedziała nam NIE DZISIAJ PANOWIE. Grzecznie się ukłoniliśmy, przeprosiliśmy za niepokojenie i wróciliśmy na przełęcz.

Pogoda jednak rządzi. Brak widoczności, świeży opad śniegu i późna pora Odpuszczamy, nawet bez żalu, lepszy jest dobry wycof niż głupie pchanie się w kłopoty.

Odwrót, pogoda jednak się nie poprawia. Andy szuka drogi.

Kuźnice pożegnały nas pięknym zimowym wieczorem w parku

2015-11-07_Szpiglasowy Wierch

Jak co roku na początku listopada tradycyjna wycieczka na Szpiglasowy Wierch. Listopad w górach to jeden z fajniejszych miesięcy. Mało ludzi, jesienne słońce. Brać jak dają za darmo. To jedno listopadowe wyjście na Szpiglas jest przeznaczone na luz, odpoczynek i lenistwo oraz wygłupy.

P51108112306

Kozi Wierch, tam nie idziemy, ale ładnie wygląda przykryty czapką z chmury.

P51108125255

Dłuugi popas w pustej dolinie Pięciu Stawów Polskich. Wieje, ale i świeci jak trzeba.

P511081410121

Próba skoczności Andyego i MisQ zakończona dość miękkim lądowaniem. Muszę przyznać, że i Lukcio i ja braliśmy udział w jesiennych lotach. Jeśli jest miękki dywanik – warto spróbować.

P51108160227

No i nostalgicznie. Lukcio na jednym z bocznych wierzchołków Szpiglasowego Wierchu. Z tyłu ładnie widać Świnicę (ta najwyższa) po prawej Niebieska Turnia a grzbiet po lewej bliżej to Walentkowa.

 

2015-10-25_Mnich

Mnich, Drogą Robakiewicza i Drogą przez Płytę

Dawno nie bylismy w komplecie. Od ostatniego wpisu byłem na kilku wycieczkach w Tatrach. Kościelec, Kopa Kondracka, Kozi… 
Ale głównie rower i skały zajmowały mi sportowy czas. Mnich w rozmowach Grupy przewijał się od kilku lat. W ubiegłym roku w listopadzie chłopaki próbowali się przymierzyć, ale odpuścili (słusznie) ostatni fragment. Bez asekuracji konsekwencje błędu byłyby ostateczne. Wróciliśmy więc ze sznurkiem.

Niedziela, nieliczni turyści, piękna pogoda, super ekipa. Takie Tatry mieć dla siebie to trzeba przeczekać okres od czerwca do września. Mnich to ta rekinia płetwa po prawej. Foty Lukcio i MisQ

Podążamy ceprostradą w stronę Dolinki za Mnichem. Mam w głowie podejście Drogą Robakiewicza i po krótkiej deliberacji u podstawy Mnicha udaje się ustalić stanowiska – idziemy w górę właśnie tą drogą. Mamy dwie liny połówkowe, które mają atest na linę pojedynczą. Ważą więcej, ale dają sporo możliwości. Atest na linę pojedynczą oznacza, że możemy iść w dwóch dwuosobowych zespołach powiązani sznurkami, które wytrzymują taką asekurację. Bez kompromisów, a zasada jest taka, że dwa dwuosobowe zespoły idą znacznie szybciej niż jeden czteroosobowy.

Mnich od strony północnej. Po prawej jest nasza droga, Droga Robakiewicza.

Motanie przed pierwszym wyciągiem. Idę, Lukcio asekuruje, Andy rozważa jak „szła ta ósemka” 😉

Z MisQ zostawiamy plecaki pod skałą. Jakoś tak się składa, że prowadzę. Zakładamy więc raki, a czekan jest jak zwykle moim najlepszym przyjacielem. Trawki, rysy, czy śnieg – wszystko z nim współpracuje. Jest pewien problem z zakładaniem punktów asekuracyjnych, bo wszystko przysypane śniegiem. Na szczęście idzie się łatwo i głównie po śniegu i lodzie, więc błąd kosztowałby nie tyle lot, co zsuw. To też nauka wspinania tradowego. Szukanie szczelin, dobieranie odpowiedniej wielkości kości, sprawdzanie czy „siadła”. Tam gdzie można zakładam pętle. 

Po pierwszym wyciągu w Drodze Robakiewicza. Lukcio gotowy do asekuracji, a MisQ asekuruje z góry Andy`ego.

Na podejściu na Mnich towarzyszy grupa prowadzona przez TOPRowca, który wciąga na szczyt swoich klientów, a poza tym żywej duszy. Taki luz tutaj to rzadkość i komfort, bo w szczycie sezonu czasami trzeba nawet godzinę czekać w kolejce na tzw. „atak szczytowy :)”.

Sprzętu mamy ograniczoną ilość więc po dwóch wyciagach trzeba się wymienić kośćmi i taśmami. Raz robi mi się cieplej, na pierwszym wyciągu, w stosunkowo łatwym terenie stoję na czubkach zębów raków i próbuję osadzić kość w którą trzeba wpiąć ekspres i linę. W tym momencie raki puszczają. Dobry odruch uchronił mnie przed dość długim lotem/zsuwem. Mocno zaciśnięta lonża na nadgarstku oraz dobrze osadzony czekan zanim pozwoliłem sobie na puszczenie chwytu. To już trzeci raz zimą w górach ratuję się przed kłopotami z powodu tego dobrego zwyczaju. 

Kiedy wchodzimy na balkon pod szczytem przestaje iść dobrze. Kompletnie głupio zostawiamy z Lukciem tam raki i czekany. Rzeczywiście przeszkadzały, ale żaden z nas nie pomyślał, że zjazd będzie inną drogą. Brawo!

Krzyczymy do Andyego i MisQ żeby zabrali szpej. Niestety nadmiernie obciążony Andy rozstaje się z jednym z czekanów, który wpada do szczeliny. W normalnej sytuacji to nie problem, ale tu tak. Ponieważ zmieniliśmy sposób asekuracji – poza Lukciem – asekuruję tez drugi zespół z górnego stanowiska (super bezpieczne) to MisQ musi sam się asekurować ze swojego stanowiska, a ja muszę mu wydawać linę żeby dotarł do Andyego. Ech… to wszystko trwa.


W końcu hurrra… Gramolę się, a później krok po kroku cała ekipa.


Powierzchnia jak dwóch stołów kuchennych, ale są spity i stanowisko do zjazdu, więc jest gdzie się wpiąć pewnie i wygodnie posiedzieć. 

Niestety robi się późno  i ziiiimno. Wlazłem tu ponad godzinę temu. Trzeba spadać.

Motamy stanowisko do zjazdu i w dół. Tu już warto wykorzystać dwie liny. Jeden po drugim, ja po drodze muszę jeszcze złożyć kurtkę pożyczoną od MisQ oraz wymienić bloker na grubszy (repsznur zawiązny na linie) bo ten, który dobrze działa na linie pojedynczej, na podwójnej nie chce współpracować. 


Zjeżdża Andy. Miał pecha, bo jego HMS (zakręcany karabinek) został na górze… Nie dał się odkręcić. Musiał odciąć pętlę żeby się wyzwolić. To nie koniec strat. Wykorzystując jakiegoś firenda (kość mechaniczna) zrobiłem przelot wykorzystując kość… To była tak dziwna konstrukcja, że nikt nie zauważył, że trzeba ją wziąć 🙁 Kolejna nauczka.

Po pierwszym wyciągu chwila zastanowienia czy da się zjechać niżej, ale zwycięża głos rozsądku, schodzimy ścieżką turystyczną bo nie ma pewności, czy wystarczy liny. Pewnie tak, ale głupio się o tym przekonywać nocą. Na dodatek niestety okazuje się, że swoją czołówkę zostawiłem w plecaku, a tu już noc. MisQ i Andy świecą z przodu i z tyłu. Czołówka znajduje się w plecaku. Schodzimy do schroniska, tam wpis do książki wyjść taternickich, wiśniówka i fetowanie wyjścia.

PS. Tworzę ten wpis oglądając kątem oka finał Pucharu Świata w Rugby pomiedzy Nową Zelandią a Australią i utwierdzam się w swojej odwiecznej niechęci do piłki noznej. Nie do końca wiem o co chodzi w tej dyscyplinie, ale jest ogień, emocje. Nowa Zelandia rulez, a Haka w ich wykonaniu tylko uświadamia jak niedawno wyszliśmy z tej jaskini.

2015-08-29_Grań Fajek

Wierch pod Grań Fajek kusił swoją ekspozycją. Technicznie (no… droga) trasa nietrudna, konkretna lufa po jednej (Dolina Gąsienicowa) i drugiej (Dolina Pańszczycy) stronie sprawia, że cykor toczy ożywiony dialog z wiarą w możliwości.

Nawet sprawnie trafiliśmy na początek ścieżki podejściowej, która biegnie od szlaku na Granaty.

Trzeba być czujnym, bo rumoszu skalnego ogrom, a człowiek ma jakiś taki głupi zwyczaj żeby iść jeden za drugim, a w tym przypadku jeden pod drugim. Zdjęcia MisQ i Andy.

Jakaś ekipa operowała w Żebrze Czecha. Wyglądało na do przejścia, ale z dołu to często tak wygląda. 

Zdecydowaliśmy się na asekurację lotną, ze względu na brak trudności… no dużych trudności. Jeszcze nie mamy liny połówkowej, musiała więc wystarczyć złożona zwykła lina. Tu na zdjęciu początek tych bardziej eksponowanych momentów, próbuję przejść kominek nad wiecznością, Lukcio wspiera psychicznie, Andy zerka a MisQ fotografuje. Świadomość sporego luzu liny nad sobą. Trening mentalny 🙂 Skup się na chwytach i stopniach nie lufie…

Prowadziłem, później Lukcio i Andy, oraz MisQ, który miał zbierać taśmy i ekspresy oraz nieliczne kości. Wystrzępiona grań daje dużo możliwości asekuracji.

A tu jak dalej?

W trzech miejscach zainstalowałem stanowiska i asekurowałem przy pomocy węzła, tzw. półwyblinki. Trzeba było ważyć między czasem wszystkich operacji sprzętowych, a rzeczywistą potrzebą. Najpewniejszy był ostatni fragment, gdzie w trakcie trawersu ja ściągałem linę do przyrządu asekuracyjnego a MiaQ ją wydawał. Pierwszemu i ostatniemu to niewiele pomagało, ale środek miał backup jak marzenie.

Sprawnie, ale wolno (4 osobowy zespół) dotarliśmy do stanowiska zjazdowego. Uff… Ta niepewność dręczyła mnie od rana – z czego będziemy zjeżdżać, czy będzie trzeba coś motać, czy zastaniemy jakiś gotowy pomysł. Był kamień i kilka taśm, dołożyliśmy swoją i juhuuu na dół.

No to w dół. Koniec Grani Fajek. Pozostało strome, ale łatwe podejście na Skrajny Granat i w dół szlakiem.

Ok, Tatrzańskie koty za płoty zaliczone. No… i wypatrzyliśmy kilka fajnych żlebów do zjazdu zimą.

2015-08-09_MichałowiceMTB

Ha. Nie startowałem już dawno, ale zapisałem się ponieważ… 

a) Michałowice to fajny ogór

b) Przejechałem od początku kwietnia 4000 km 

c) Dobrze znoszę upały.

d) Chciałem sobie przypomnieć jazdę z numerkiem.

Zwłaszcza punkt C miał znaczenie. 37 stopni, niektóre odcinki to były odcinki specjalne wokół pieców hutniczych. Miałem zamiar pojechać na giga (coś koło 90 km). Maraton jak maraton pod miastem, dużo asfaltów, brak trudności technicznych, dwa sztywne podjazdy. Fajne było to, że mieszkańcy w kilku miejscach polewali wodą zawodników. Na pierwszym kółku odpuściłem i jechałem powoli. Nie trenowałem w tym roku, tylko jeździłem, więc nie miałem prawa oczekiwać, że będzie siła, zdolność do wysiłku w strefach mieszanych, beztlenowych etc… Mogłem tylko liczyć na wytrzymałość. Na sztywnym podjeździe w lesie próbowałem przyspieszyć, bo czułem, że mogę… ale organizm zaprotestował. Myślałem, że wybuchnę, postanowiłem się nie spierać z własnym serduchem i jechać w tempie, do którego było przygotowane (o jaka prawda życiowa wyszła 🙂

O jak sztywno było na tym podjeździe. 2 x podjechałem, ale w połowie 3 spadłem z roweru. Zdjęcie Magda Pi

Na trzecim kółku byłem sam… można byłoby napisać, że sam z myślami, ale tak naprawdę sam z pragnieniem, bo na przedostatnim bufecie dostałem do bidonu nierozcieńczony izotonik, drugi bidon zginął na zjazdach i przyplątała się hiperglikemia, marzyłem o wodzie. Nie było już kurtyn wodnych, bo na trzecie kółko pojechali nieliczni, więc zatrzymałem się przy wozie strażackim. Niezawodne chłopaki jak zwykle poratowali.

Wjechałem na metę po 5 godzinach z ogonkiem, nie sądziłem, że będzie podium. Andy, który na szosówce towarzyszył mi w kilku miejscach powiedział, że nie zapesza. Miło było dostać SMSa, że mam 3 miejsce w kategorii. Na giga wjechało 16 osób, w mojej kategorii 5.

Ale miałem radochę. Raczej na tej zasadzie, że udało się znaleźć pięć dych na ulicy, niż że na nie ciężko zapracowałem. Oczywiście kilometry, doświadczenie i determinacja, no i że w takim piekarniku nie odpuściłem i takie tam bla, bla… Umówmy się kolega na 2 miejscu był około 40 minut przede mną. Na tym poziomie można byłoby mówić o ściganiu.