2016-03-25/26 Grześ i Wołowiec

No… wreszcie się udało. Zaczęło się od rzuconego przeze mnie pytania do Maćka – A może byś poszedł ze mną na skitury? I syn poszedł 🙂 Okazało się, że uzbierało się w domu sprzętu dla drugiego narciarza, Andy pożyczył ABC. 

Wybrałem Chochołowską z zamiarem zrobienia pierwszego dnia zjazdu z Rakonia, a drugi dzień miał zależeć od tego jak nam pójdzie w piątek Maciek dobrze jeździł na nartach, ale ostatni raz byliśmy razem na stoku z 10 lat temu, więc nie wiedziałem jak sobie poradzi w warunkach pozatrasowych. Pogodę zapowiadano tatrzańską czyli umiarkowana ilość śniegu, za to chmur pod dostatkiem. Nieco nam zeszło na przygotowaniach i wybieraniu się w piątek wiec w Schronisku w Dolinie Chochołowskiej zameldowaliśmy się koło 12. Cała dolina z buta z nartami na plecach. Tak sobie pomyślałem, że jeśli teraz się nie zniechęci mając 20 kilogramowy majdan na plecach i dymając 9 km to da radę. Dał i to spokojnie… ech te 23 lata.

P60325141252

Na podejściu. Skitury są ok

Foczyć się dało niemal od schroniska i około 14 byliśmy na Grzesiu. Maćkowi się podobało i podchodzenie i wiatr i zima. Super, tym bardziej, że na szczycie się odsłoniło i zobaczyliśmy Ornak, Rakoń, Wołowiec i dalej pasma Zachodnich i wyłaniające się Wysokie. Łał… Przynajmniej się Tatry przedstawiły jak należy gościowi, który debiutował na skiturach. Ciekaw byłem jak sobie poradzi na wąskim zjeździe i w lesie, po płatach śniegu. Czym skorupka za młodu… Skorupka więc dawała sobie radę nadzwyczaj dobrze. Szurnęliśmy na dół. 

P60325150421

Selfie na Grzesiu

Zjawiskowy prażony syr, jakieś piwo i w kimono dość wcześnie. Rano około 6 Maciek obudził mnie żartując „powder day”, rzeczywiście dopadało trochę śniegu. No więc poszliśmy. Szło się zdecydowanie lepiej niż wczoraj (jedna nie wstawanie o godz. 4 pomaga), za to na Grzesiu okazało się, że Tatry ktoś schował. Padał marznący deszcz, a widać było tyle co nic. Maciek odbywał szybki kurs nt. uroków skiturowania. Krótkie zjazdy na fokach z odpiętymi tyłami, chodzenie po lodzie etc. Z minuty na minutę wiało coraz bardziej i zacinało czymś mokrym co oblepiało twarze, kurtki i spodnie. Na Rakoniu zdecydowaliśmy – idzemy dalej na Wołowiec. Zależało mi żeby się wdrapać nieco powyżej 2000. Grań to było spore wyzwanie. Dość wąsko i nawis, którego przebieg wprowadzał w błąd. Dobrze, że jakaś ekipa przed nami robiła ślady i dało się iść. 

 P60326114512

Grzanie rąk na Wołowcu

Na Wołowcu zjedliśmy, ja się dowiedziałem, że wojskowe żelazne racje, które miał ze sobą Maciek nie nadają się za bardzo w góry, a gulasz instant, który się wysypał z żelaznej porcji śmierdzi okrutnie. Dość szybko ruszyliśmy w dół. Grzbiet nie był ulubionym miejscem do zjazdu Maćka. Rzeczywiście. Dość stromo, wąsko, lód okleja google… Spore wyzwanie jak na pierwszy raz. Jednak dotarliśmy do Rakonia. Spojrzałem na zielony szlak – nawis i brak widoczności. Jeśli coś miałoby się urwać to nawet bym tego nie zauważył, nie zdecydowałem się więc na zjazd szlakiem, tylko poszliśmy na Rakoń skąd chciałem odbić w lewo i nawiązać linią zjazdu do marcowych zawodów Strzeleckiego. 

Pod drodze spotkaliśmy trochę zagubionych freeridowców, którzy również chcieli uderzyć w dół zielonym szlakiem, ale kiedy usłyszeli, że są tam niepewne warunki postanowili się do nas przyłączyć. Znów nieoceniony okazał się mój stary, ale niezawodny garmin 60 csx. Ustaliśmy, że będziemy zjeżdżać starając się zachować kontakt wzrokowy. Och… na zjeździe okazało się, że warunki są idealne. Świeży śnieg spadł na twarde podłoże i pozwalał na absolutnie każdą ewolucję. Skręt szybki – bez problemu, długie esy floresy – jak najbardziej, skakanie przez hopki – nawet mnie się udawało. Z bananami na twarzy zjechaliśmy do zielonego szlaku i dalej do schroniska ciesząc się każdym metrem zjazdu. Tam narty na plecy i do samochodu. 

Fajne to skiturowanie – rzekł syn… No! I o to chodzi 🙂 Mam nadzieję, że będą następne razy.

2016-03-19 Świstowy Szczyt

Ciężko dogonić daty w tych wpisach. Więc skrótowo: z Lukciem, Marcusem, PePe i Tomkiem oraz kolegą Marcusa Jankiem uderzyliśmy do doliny Staroleśnej na Słowacji. Cele były dwa – Rohatka i Świstowy Szczyt (2383 m.n.p.m).

Tu jeszcze mieliśmy obawy czy w ogóle da się działać tego dnia w górach. Spotkaliśmy kilku Słowaków, którzy wyglądali na takich, którzy z niejednego pieca śnieg jedli i mówili, że wieje mocno. Zdjęcia Piotr Markowski (Marcus)


Na szczęście się uspokoiło i z minuty na minutę wiatr słabł. Słowackie Tatry Wysokie zawsze robią na mnie wrażenie swoim rozmachem, niby to tylko kilka kilometrów na południe, ale jest tu wyżej, szerzej i bardziej świetliście. 

Rohatka z dołu wyglądała na betonową więc odpuściliśmy na rzecz dwukrotnego wejścia na Świstowy. U góry nieco wiało, ale śnieg był całkiem fajny do zjazdu, więc pohasaliśmy. Nie mogłem się napatrzeć na Marcusa, który testował nowy sprzęt skiturowy (wcześniej używał zabytkowego). Jego technika zjazdu, płynność i ogólne wrażenia artystyczne poszybowały w kosmos. To był ten przypadek (jeden z nielicznych), kiedy sprzęt ograniczał narciarza.

W stronę Świstowego zmierzały poza nami dwie ekipy. Po lewej Lukcio.


 Na sam szczyt udało się wdrapać bez zdejmowania nart.

Przyjemny był również zjazd żlebem z progu od Zbójnickiej Chaty, pocżątek budził szacunek, ale później było sporo miękkiego. Na nartach dotarliśmy znaną ścieżką przez las aż do górnej stacji kolejki na Hrebenok. Później trzeba niestety było przebyć kilka kilometrów w butach narciarskich. Wiosna wisiała już w powietrzu.

2016-03-11/13 Tatry Zachodnie – Memoriał Jana Strzeleckiego

Tym razem spędziłem 3 dni w górach jako wolontariusz organizujący zawody skialpinistyczne – Memoriał Jana Strzeleckiego. To najstarsze w Polsce zawody rozgrywane w Polskich Tatrach. Pierwsza edycja to 1989 rok! Zawody skialpinistyczne przypominają mi maratony MTB na dystansie mega. Jeden, dwa trudne podjazdy i kilka wymagających zjazdów. Wszystko na zapieku, czołówce cała zabawa zajmuje około 2 godzin, amatorzy potrzebują jeszcze jednej-dwóch godzin.

Sam nie trenuję obecnie. Bieganie i rower traktuję jako zajęcia, które utrzymują mnie w formie pozwalającej łazić na nartach po górach i zjeżdżać, poza tym skitury traktuję jako przygodę i turystykę i jakoś (na razie) jedno z drugim mi się mentalnie nie łączy. Zdecydowanie nie jestem przeciwnikiem takiej aktywności jednak. 

Zaangażowałem się w organizację ponieważ to inicjatywa Klubu Wysokogórskiego Kraków, a ta szacowna instytucja działa jeśli każdy coś dorzuci do wspólnego worka.

Zawody mają fajną formułę. Przede wszystkim startują pary, to dobrze odzwierciedla charakter działalności w górach i jej partnerskość. Nie można się oddalić od partnera zanadto na podbiegu ani na zjeździe (powyżej 100 metrów i 5 sekund o ile dobrze pamiętam).  Po drugie i trzecie czas podbiegu i czas zjazdu są liczone osobno i ważą na wyniku końcowym. W tradycyjnych zawodach im szybciej tym lepiej (czas brutto jest ważny) co sprawia, że decydujący jest czas podbiegu, bo i na nartach i na rowerze w górach ktoś kto wolno zdobywa wysokość nie ma szans odrobić strat zjeżdżając. Po czwarte oprócz trasy „na czas” jest tzw. „fakultatywa” czyli wycieczka dla zawodników. Nie musisz jej przejść, ale za jej zaliczenie otrzymujesz dodatkowe punkty.

P6031110440801

Ekipa gotowa rozstawiać tyczki na trasie.

W piątek ruszyliśmy ze schroniska w Chochołowskiej rozstawiać tyczki. Szedłem w ekipie przez Grześ na Rakoń. Kolejne zespoły zmierzały bezpośrednio na Rakoń i wytyczały zjazd z Grzesia. Bambusowe chorągiewki wystawały mocno nad głowę i trzeba było uważać w lesie. Koniec końców mam podejrzenie, że gałęzie zebrały mi kilka szmatek, bo w trakcie ustawiania okazało się, że osiem chorągiewek to puste kije bambusowe.

P60311104753

Obowiązkowy „group check”, czyli sprawdzanie detektorów.

W moim zespole przewodził nie byle kto, bo Karol Życzkowski. Naukowiec, a przede wszystkim legenda narciarstwa wysokogórskiego. Autor (razem z Józefem Walą) przewodnika „Polskie Tatry Wysokie. Narciarstwo wysokogórskie”. Karol poza tym, że jest świetnym i doświadczonym narciarzem, okazał się być znakomitym kompanem wycieczki. 

P6031112245602

Na szczycie Rakonia z Karolem Życzkowskim

Niestety pogoda nie sprzyjała zawodom. Śniegu ograniczona ilość za to chmur i mgły pod dostatkiem. Tyczenie po grani było proste za to trudno było znaleźć metę startu we mgle. Ostatecznie Sebastian, który organizował zawody, podjął decyzję o tym, że meta podbiegu i start zjazdu będą w miejscu charakterystycznym – na szczycie Rakonia. 

Nie wiem jak to się stało, ale we mgle i wietrze usłyszeliśmy głosy drugiej ekipy, która tyczyła podbieg Doliną Wyżnią Chochołowską. Idealnie co do minuty spotkanie na szczycie. Oni poszli na Wołowiec, gdzie miała biec trasa odcinka faktulatywnego, mój zespół znaczył zjazd. Mgła, mgła, mgła – wszędzie mgła. Nie wiadomo czy jeszcze się jedzie czy już się stoi, a do sprawdzenia w którym kierunku biegnie linia spadku trzeba rzucić bryłę lodu. Karol jechał w dół i nasłuchiwał przez radiotelefon sygnału „stop”, ja miałem drugi radiotelefon i w momencie, kiedy przestawałem go widzieć dawałem sygnał. Momentami widoczność to było 20-30 metrów. Nie bardzo sobie wyobrażałem zjazd na czas w takich warunkach. No ale dla mnie to były pierwsze zawody, a dla Karola 28. Śnieg był trudny, na zmianę twardo, nawiane i najgorszy śnieg tzw. przepadający, w którym narta wybija sobie twardy tor i trudno ją zmusić do ześlizgu, a więc skręcać i hamować. Co przeszkadzało wszystkim… poza jednym wyjątkiem, oczywiście Karola. 

W dniu zawodów zgłosiłem się do sędziowania i zgłosiłem chęć pójścia dalej. Dostałem do obstawienia najdalszy punkt – Wołowiec. Ponieważ poprzedniego dnia dołączyli do nas Misiek i Patrycja to jako drugiego zaproponowałem Miśka. Sebastian z Karolem poprosili jeszcze o jedno – żeby w trakcie podejścia zdecydować czy są warunki do rozegrania tej części zawodów. Po zakończeniu mieliśmy zebrać chorągiewki z odcinka na Wołowiec oraz trasy podbiegu.

Tuż przed wyjściem o 7.30 okazało się, że mamy jeszcze do zabrania ciężkie i nieporęczne sanie ratownicze SKED, które włożył nam na plecy obstawiający zawody TOPR. Tu przy okazji miałem do czynienia z drugą legendą narciarstwa wysokogórskiego – Piotrem Konopką, autorem dziesiątek trudnych zjazdów w Polskich Tatrach. 

Lekko nie było. Podzieliliśmy się z MisQ 30 minutowymi okresami noszenia, ostatnie minuty dłużyły się niemłosiernie, ale to dobry treningu.

P60312095309

MisQ ze SKEDem na szczycie Rakonia, wreszcie można zrzucić to cholerstwo

Co innego było jednak ważne – warunki były nieco gorsze od wczorajszych. Wiało mocniej, widać było mniej, trochę sypało. Sam lubię trudne warunki, więc mi to nie przeszkadzało, ale 62 osoby, bo tyle wystartowało na wąskiej grani – jedni podchodzą inni zjeżdżają, więc kiedy w radiotelefonie usłyszałem „Kuba, Kuba… Czy są warunki do puszczenia zawodników na Wołowiec?” odparłem, że nie.

P60312112526

MisQ robi porządki w TPN, dawno tu nikt nie odśnieżał.

No… i tym samym mieliśmy sporo wolnego czasu. Leniwie podeszliśmy na Wołowiec. O ile na przełęczy był mocny wiatr, który miał tę siłę, że żeby iść prosto należało się lekko na nim oprzeć, to na Wołowcu, górze bądź co bądź wybitnej nastała cisza.

P60312114115

Trochę trochę posiedzieliśmy i powygłupialiśmy się. MisQ w poszukiwaniu sikorki (o niej piszę niżej)

Na Wołowcu spotkała nas przedziwna przygoda. Trzeba sobie wyobrazić. Góry, zima, ponada 2000 m.n.p.m., mróz, mgła i wiatr, a tu nagle przylatuje piękna kolorowa sikorka. Co ją tu przyniosło? Lekko nieprzytomna siada na bucie narciarskim Miśka, później daje się złapać. Deliberujemy, czy należy ją zwieźć na dół, ale tego mogłaby nie przeżyć dlatego wypuszczamy ptaszka wolno. Siada mi na głowie a później ucieka do szczeliny w śniegu. 

My z MiśQ zjeżdżamy na dół zagarniając chorągiewki oraz zawracamy jedną, ostatnią parę z trasy – nie trafili na metę i na polecenie sędziego zawodów dajemy im sygnał – wracać. Zjeżdżamy na dół. Zawody się skończyły szczęśliwie. Wyniki i oficjalne komunikaty na stronie Memoriału (mjs.kw.krakow.pl).

Wieczorem jeszcze przyjemna impreza przy winie, w niedzielę krótka wycieczka z ekipą KW na Grzesia, zjazd po lesie i wracamy do Krakowa.

2016-02-27 Zawarat i Kasprowy Wierch

Kto chodzi ten ma. Trzeba było dwóch dni działalności w słabych warunkach żeby trafić na ten dzień. Słońce, – 3 st. Andy nie mógł jechać, za to dołączyli koledzy Łukasza, z którymi już kiedyś skiturowaliśmy Tomek i Mateusz. W planie mieliśmy klasyk klasyków: o Zawracie mówi się, że jeśli chcesz być uznany za skiturowca, to powinieneś zjechać z tej przełęczy.

W dobrych warunkach śniegowych to nic trudnego, ale w ubiegłym roku raz już dostałem nauczkę. No ale nie uprzedzajmy faktów…

Podejście przez Polanę Jaworzynki (foto Lukcio). Bajeczka. Śniegu ciągle w Tatrach niewiele (liczę na marcowe opady), ale idziemy i michy się cieszą.

Na tafli Czarnego Stawu Gąsienicowego Mateusz i Lukcio.

Powyżej Czarnego Stawu jest taki próg. Podejście na niego na nartach jest dla mnie wyznacznikiem techniki podejścia, siły i warunków śniegowych. Tego dnia nikt z nas nie podszedł. Załóżmy, że wszyscy z powodu nikłej pokrywy.

Na progu Zmarzłego Stawu (jest tam pod śniegiem). No a przed nami droga na Zawrat. Na nartach da się podejść do połowy widocznego po środku fotografii żlebu. Nadludzie wchodzą na przełęcz bez ściągania nart, ja w wolę w połowie zamienić kij na czekan.


MisQ w żlebie. 

Śnieg w żlebie wygląda na fajny, nie jest ani za miękko ani za twardo, nie przepada, nie pęka. Widzimy tylko jeden ślad zjazdu, za chwilę (po naszym zjeździe) będzie tu wyglądać jakby stado wygłodniałych dzików wpadło w kartoflisko. Zawsze mam trochę wyrzutów sumienia zawalając śniegiem wybite przez piechurów stopnie. Niestety nie zawsze da się tego nie zrobić, bo zwykle droga podejścia idzie środkiem żlebu (lawinowo słusznie) lub trawersuje. Pocieszam się, że wiatr uporządkuje sprawy w kilkanaście minut.

Selfie by MisQ. Wbrew pozorom chłopaki cieszyli się z tego, że są na Zawracie 😉

I już w komplecie (selfie by Lukcio)

Przepak, zapinanie butów, ściaganie fok i spojrzenie w dół. Łapię tradycyjny dygot przed stromym zjazdem. Liczę sobie do 10 i przypominam jak tędy wielokrotnie zjeżdżałem. Jest to coś niesamowitego – odważyć się na pierwszy skręt i wszystko magicznie mija. Znowu potrafię jechać na nartach, tym bardziej, że śnieg jest znakomity i można jechać płynnymi skrętami. Zjazd nie jest długi, ale warto jest się wspinać cały dzień. Czeka nas jeszcze próg ze Zmarzłego Stawu. Przypominam sobie jakie to było wyzwanie jeszcze kilka lat temu. Wąsko, kamienie i lód. Dzisiaj robimy to w dość sprawnie.

Popas już w Gąsienicowej. Nie ma warunków do zjazdu starą nartostradą. MisQ robi selfie, Mateusz i Tomek oceniają jak daleko na ten Kasprowy.

Zapada decyzja – jeszcze jedno podejście na Kasprowy Wierch i zjazd przez Dolinę Goryczkową, jest dość wcześnie i poza tym, że jestem dość konkretnie wyrypany to nie mam argumentów przeciw. Idziemy więc. Na górze jest już mało ludzi i wieje. Na szczęście już tylko łatwy zjazd po stoku. Zjeżdżamy najpierw po trasie na chwilę zbaczając tylko na nieubity teren. Dobra decyzja. Cudowne 500 metrów. Później bez problemów docieramy na nartach do Kuźnic i dalej aż do zaparkowanych samochodów.

2016-02-20 W stronę Gładkiej

Na stronie KW Kraków ktoś napisał, że czekanie na puch w Tatrach jest jak oczekiwanie surfera na wielką falę na …brzegu Bałtyku. Ten rok jest szczególnie dla wytrwałych i zdeterminowanych. 3 stopień zagrożenia (a o taki był tego dnia) sugeruje, że w śniegu w górach tony… I tak jest, ale tylko tu i ówdzie. Nie ma podkładu. Kosówka dziarsko pręży się ponad śnieg, kamienie czyhają tylko na ślizgi i krawędzie. 

Ponieważ MisQ był od piątku w Dolinie 5 Stawów to postanowiliśmy podziałać tutaj, a dokładniej wejść do Doliny 5 Stawów i zobaczyć co dalej. Od Palenicy asfalt ledwo liźnięty białym, szlak wzdłuż Roztoki biały i kamienisty. Śniegu naprawdę niewiele, dlatego zdecydowaliśmy się iść przez Siklawę. Szlak zdecydowanie w zimie nie zalecany, ma na koncie kilka ofiar, ale tak po prawdzie przy tej ilości śniegu czujny jest tam tylko jeden 50 metrowy odcinek. Śnieg jednak padał i na dodatek wiało w ciągu ostatnich dwóch dób.

W D5SP wyjaśniło się niewiele więcej, zrezygnowaliśmy z Koziego Wierchu, okazałe zsuwy w Szerokim Żlebie ostudziły entuzjazm, tym bardziej, ze wyglądało, że górna warstwa pojechała bez ingerencji człowieka. Zsuw to taka lawina o ograniczonym rozmiarze. Zasypać nie zasypie, ale może nieźle sponiewierać jeśli po drodze trafi się na skały lub drzewa. 

Wybraliśmy drugi obiekt – Gładką Przełęcz. Z daleka było widać nawisy na grani, ale ruszyliśmy w tamtą stronę z zamiarem zdecydowania u podnóża. Kiedy zbliżyliśmy się na 200 – 300 metrów zeszła chmura. Jedynym rozsądnym wyjściem przy takim stanie śniegu był odwrót. Lepszy dobry odwrót niż jego brak kiedy trzeba.

A tak to wyglądało z perspektywy MisQ, który przez chwilę nas obserwował spod szczytu Koziego (zawrócił, zapewne rozsądnie). Gładka Przełęcz to ta najbardziej po prawej. Za nią czai się chmura, która powiedziała nam w „dowidzenia” w imieniu bardziej ambitnych celów tatrzańskich tego dnia.

Posiadówa w Schronisku, pogaduchy z Patrycją, która uczestniczyła w kursie skiturowym i jedziemy w dół. Wybraliśmy litworowy żleb, a właściwie kluczenie pomiędzy kosówką. Nie było to zbyt spektakularne zdarzenie narciarskie. Mieliśmy się zatrzymać przy szałasach, ale lenistwo kazało pojechać dalej szlakiem. 

Moje amaruqi zapłaciły za to sporą wyrwą, ucierpiały też atomiki Andy`ego. Nasz stały serwisant, starszy Pan i szczególarz bardzo się ucieszył. 

Ech skitury w polskich pięknych Tatrach. Nie dało się nigdzie wejść, a pod wieczór było tak.

 

2016-02-13 Rakoń

Tym razem operowaliśmy w Tatrach Zachodnich. Zima w Tatrach jest jaka jest. Patrzymy na filmy z Kolorado albo Alaski, a w naszych pięknych górach mamy nawiany ciężki śnieg, betony i generalnie mizerię. Żeby trafić jednak na tzw. „warun sezonu” trzeba próbować. Ja zresztą w ogóle jestem dziwny, bo podoba mi się w zimie zawsze: czy pada śnieg i są chmury, czy jest lampa.

No w każdym razie pomimo lawinowej trójki wyszliśmy (Andy, Lukcio, MisQ i ja) ponad granicę lasu, a tam śniegu zdecydowanie nie „trójkowe”. Szreń i nawiane, w lesie więcej świeżego śniegu, ale bez podkładu. To wszystko nie przeszkodziło wykonać kilku fajnych skrętów.

Andy wśród choinek. Zdjęcie MisQ.

2016-01-23 Wrota Chałubińskiego

Śniegu w Tatrach ciągle niewiele. Ruch skiturowy skupia się w okolicach Kasprowego Wierchu. Tydzień wcześniej oglądnąłem sobie Wrota Chałubińskiego, wyglądały na dobrze przykryte. Pytaniem było, czy możliwy jest zjazd do Nadspadów (dolinka nad Morskim Okiem), a później na taflę Morskiego Oka.

Postanowiliśmy to sprawdzić z Marcusem (Piotrkiem). Od rana ziiiimno. W Nowym Targu o poranku – 22 st., w Dolinie Białki (od Palenicy Białczeńskiej) na szczęście nieco lepiej – 16 st. Za to od rana lampa, od różowej poświaty o świcie, po ultramarynę koło południa. Da się iść w nartach od parkingu, cieszymy się perspektywą przebycia „za darmo” 9 kilometrowego odcinka nudnego asfaltu w drodze powrotnej. 

Trochę rozważamy zagrożenie lawinowe. Wiatr, temperatura i opad były w ubiegłym tygodniu umiarkowanie „lawinotwórcze”, ale w Tatrach obowiązuje lawinowa dwójka. Werner Munter zaleca trzy poziomy oceny: regionalny, lokalny i miejscowy. Ten pierwszy dotyczył w ogóle warunków Tatrach, lokalny dotyczy doliny gdzie się zamierza działać, a miejscowy konkretnego stoku, żlebu etc. Regionalny wypadł ok, temperatury były ujemne, suma opadów w tym obszarze to 10 cm w stosunku do ubiegłego tygodnia, wiatr umiarkowany. 

Wspinamy się „ceprostradą” do Dolinki za Mnichem, da się iść na fokach, podchodzimy pod żleb na Wrota. Kopię profil żeby sprawdzić warstwy. Wygląda to dość dobrze. Warstwy związane, co miękkie to na górze.

Marcus na podejściu i apetyczne, dziewicze pole, będzie można założyć ślad

Jakaś ekipa idzie przed nami wybijając stopnie, jest trochę łatwiej. W dół od połowy stoku zjeżdżają na tyłkach i to jest ok, w ten sposób szybko i łatwo. Na Wrotach spotykamy zespół, który powiązany liną próbował przejść grań w stronę Szpiglasowego Wierchu. Wycofali się – za późno, za dużo śniegu na obejściu. Miny słabe. Dobry wycof jest lepszy niż jego brak – żartuję. Fajna ekipa z Kalwarii Zebrzydowskiej. Proszę ich żeby poczekali aż zjedziemy żeby im czegoś na głowę nie spuścić. Jeśli coś mnie niepokoi to pierwszy fragment żlebu – nietknięty stopą, stromy i pełen nawianego ciężkiego śniegu. Tak wygląda lawinowa dwójka właśnie. Te kilkadziesiąt metrów niepewnego, na przestrzeni wielu kilometrów.

Kije skrócone na podejście teraz muszą wrócić do swoich 120 cm.

Czekamy jeszcze aż kolejny zespół podchodzący żlebem osiągnie bezpieczne miejsce. Plecak, buty, czekan do kija. Łapie mnie lekki dygot przed ruszeniem w dół, pierwszy żleb w sezonie, kilka głębszych oddechów i przypomnienie trudniejszych sytuacji pomaga. I tak najważniejszy jest pierwszy skręt, jeśli poczuję kontrolę to dalej będzie lepiej. No to jedziemy. Jest dobrze, śnieg trzyma. Zakładam ślad na nietkniętym śniegu. Nagroda za to żeby się nie przejmować ogólną opinią – nie ma warunków na skitury w Tatrach Wysokich. 

Kilkanaście skrętów i jesteśmy na dole, dalej ruszamy z progu Dolinki za Mnichem w stronę Nadspadów. Jeszcze kilka fajnych fragmentów zjazdu, niestety tu już czasami narta zahacza o wystające kamienie. W końcu po dyskusji decydujemy się nie pchać w stronę Morskiego Oka tylko wrócić szlakiem. O swobodnej jeździe i śmigu hamującym przy tej ilości śniegu nie ma mowy. Szlak ma szerokość 50 cm, po prawej urwisko, po lewej skały. Zakładamy więc foki korzystamy z ich naturalnego oporu. Jedna z moich fok szybko odmawia posłuszeństwa i spada raz po raz. Srebrna taśma na zjeździe nie daje rady. Decyduję się na zjazd z foką na jednej narcie…, a ostatnie kilkadziesiąt metrów znoszę narty. 

Kanapka w schronisku i obstawianie czasu w jakim przebędziemy czekające nas 9 km po asfalcie. Piechotą to normą szybkiego marszu jest 1 h 40 min. Szacuję – 30 minut. No rzeczywiście sama przyjemność jazdy w dół, zwłaszcza, że odprowadzani jesteśmy zazdrosnymi okrzykami idących w dół turystów. Sam bym krzyczał, bo powroty tym asfaltem orzą psychę.

2016-01-15 Morskie Oko – kurs lawinowy

W ramach uzupełniania kompetencji górskich i ochrony integralności tyłka swojego i moich kolegów zapisałem się na kurs lawinowy. Kurs organizowany przez Klub Wysokogórski Kraków, a dokładniej Fundację im. Anny Pasek, a prowadzony przez Szkołę Górską Morskie Oko.

Łażę po górach pieszo i na nartach dość intensywnie od 6 lat. Jak to w procesie uczenia zacząłem od nieświadomej niekompetencji w sprawach lawinowych. Coś przeczytałem, a głównym źródłem informacji o tym czy może wyjechać, czy nie był komunikat lawinowy TOPR. Krok po kroku dowiadywałem się co raz więcej. Książka „Kochaj śnieg, unikaj lawin” Marcina Kacperka, „Góry, Wolność i Przygoda” (aut. Graydon Don, Hanson Kurt), „Lawiny. Poradnik dla narciarzy i turystów” (Holger Feist, Tobias Kurzeder) niezliczone publikacje w sieci, filmy, artykuły. I dalej analiza wypadków prowadzona przez TOPR i HZS, analiza komunikatów śniegowych IMGW (szkoda, że już ich nie ma)…  i wreszcie weryfikacja teorii z praktyką. Wizyty w górach od wczesnej zimy do późnej wiosny, o różnych porach roku i pogodzie, od deszczu po trzeszczące mrozy, na stokach o różnej wystawie i nachyleniu. Po tych terrabajtach informacji osiągnąłem pozom … bardzo świadomej niekompetencji.

Czas był to zmienić i przejść na wyższy stopień, bo chociaż „lawina nie wie, że jesteś ekspertem”, to jakoś łatwiej jest nie wpakować się w g… z przygotowaniem.

P60116125148

Zgrupowanie na tafli Czarnego Stawu pod Rysami

Wybraliśmy się z MisQ i Patrycją. 3 dni, 19 osób, kilku instruktorów. Wiedza w większości (tak z 95 % mi znana), ale wieczorne i poranne wykłady były nieźle sformatowane. Istotna jednak była praktyka. Nic tak dobrze nie robi jak znalezienie kilku zakopanych dektorów we mgle, przenikliwym mrozie i padającym śniegu. Z chłopakami od dwóch lat chodzimy w góry z lawinowym ABC (detektor, sonda, łopata), jednak kilka dobrych porad od strony fachowców otwiera oczy, tak samo z sondowaniem i kopaniem śniegu. Z MisQ zgłosiliśmy się też na ochotników żeby dać się zasypać w jamie śnieżnej. Szu, szu, szu… Chłopaki działają łopatami a jama zamienia się śnieżny grobowiec. I to nic, że wiesz, że to tylko ćwiczenia i zaraz Cię odkopią. Instynkt każe Ci uciekać. Byłem zasypany może z minutę zanim zaczęli odkopywać, jednak miałem wrażenie, że leżę tam już 5 minut. No i jeszcze jedno – zasypanego prawie zupełnie nie słychać pomimo, że drze się wniebogłosy. Okrutne jest to, że dla odmiany zasypany słyszy wszystko doskonale, ale nic z tym nie może zrobić.

12540082_995700500498010_264415669_n

Profil należy obciążyć… Statycznie nie wystarczyło (było dość stabilnie), więc czas na mocniejsze argumenty – obciążenie dynamiczne

Ostatniego, trzeciego dnia kopanie profili śnieżnych i praktyczne zajęcia terenowe. Na szczęście dla kursu sypało mocno przez dwa dni i umiejętność wyboru drogi była nie tylko ćwiczeniem teoretycznym. Na Hali pod Mnichem u stóp Miedzianego było dość czujnie. Tomek Nodzyński zarządził torowanie w głębokim śniegu. Tomek jest uznanym w środowisku fachowcem i razem z prezentującym praktyczne podejście do zagrożeń Michałem Trzebunią stanowili niezły miks. Od unikania ryzyka po świadome nim zarządzanie. To drugie podejście umożliwia jakiekolwiek akcje górskie.

12570938_995701817164545_774133777_n

No i na koniec pozorowany alarm na lawinisku… O matko jaki tam był burdel. Jedni mają detektory na search inni jeszcze na send, hałas i pikanie. Udało się w końcu znaleźć detektor imitujący zasypanego… ale po tym bałaganie :

– jak ogarnąć role

– jak szukać

– jak kopać

No i oczywiście co dalej, ale to już lepiej znane z kursów pomocy przedmedycznej.

2016-01-03_Kozia Przełęcz zimowo

Okres świąteczno-noworoczny to był czas, w którym kostucha po obu stronach Tatr jakby chciała nadrobić czarne statystyki 2015. Scenariusz śmiertelnych wypadków był dość zbliżony – poślizgnięcie, zsuw po zmrożonym śniegu i uderzenie o skały lub upadek z wysokości.

Przyznam, że zawsze z uwagą śledzę wszelkie doniesienia o wypadkach w Tatrach, tych letnich – taternickich oraz wszystkich zimowych. Informacje o wypadkach po polskiej stronie zwykle trzeba gromadzić z wielu źródeł, bo kroniki TOPR są przekazywane z opóźnieniem. HZS (Słowacki TOPR) podaje szybkie i dokładne analizy przyczyn oraz przebiegu wypadków, to dobre źródło informacji – jest szansa w swojej praktyce uniknąć błędów, czasami też z tej analizy wynika tylko wniosek – shit happens.

Bywa, że o wypadki uczestnicy się proszą, innym ulegają osoby dobrze przygotowane, posiadające wiedzę, sprzęt i umiejętności. Te pierwsza grupa ciągle potrafi wzbudzić niedowierzanie, że można aż tak głupio. Tragedia jest jednak tragedią i lepiej powstrzymać się z oceną. Druga grupa zdarzeń, tych, które dotykają doświadczonych, nierzadko profesjonalistów górskich, jest źródłem doświadczeń i odpowiedzi na pytania: w jaki sposób zmienić swoje działanie w górach, żeby uniknąć dramatycznych sytuacji.

Na podejściu do Doliny Pięciu Stawów. Słońce, mróz i maleńko śniegu

Akcja TOPR. Tego dnia, o tej porze, kiedy Andy zrobił to zdjęcie, w tym miejscu (okolice przełęczy Krzyżne, za kosówką) 19 letnia turystka zsunęła się w stronę Doliny Pańszczycy, niestety wypadek śmiertelny.

Więc gdy Andy zaproponował wyjście w góry od razu miałem ochotę sprawdzić, czy warunki w Tatrach są trudniejsze rzeczywiście od tych, które znam z naszych wielu zimowych eskapad? Idziemy tylko we dwóch. To, że jest twardo i mało śniegu to wiadomo. Kozia Przełęcz zdobywana od Pustej Dolinki to był cel w sam raz. Umówiliśmy, że dodatkowo zabierzemy liny i cały szpej, bo choć podejście jest tam oczywiste, warto nie stać się bohaterami kolejnych doniesień.

Zimno. Kiedy wychodziliśmy z parkingu w Palenicy było – 16 st., za to sucho (jak to przy takiej temperaturze) dlatego śnieg dobrze trzymał, trzeba było uważać tylko na lodowe jęzory na podejściu. Decydujemy przejść przez Siklawę żeby pooglądać zamarzający wodospad i dalej bez posiadu w schronisku w stronę Pustej Dolinki. 

W Dolinie Roztoki spotykamy pojedynczych turystów. Widocznie medialne informacje i apele TOPR o niewychodzenie w wysokie góry trafiają tam gdzie trzeba.

Andy, a za nim Zamarła Turnia

Pusta Dolinka to jedno moich ulubionych miejsc w polskich Tatrach, tajemnicza i osłonięta. Po prawej urwisty Kozi Wierch na wprost moje marzenie (plan) wspinaczkowy Zamarła Turnia. Chciałbym poprowadzić kiedyś tam drogę… No ale na razie sza – ścianka, skałki, trening i doszkalanie! Może w październiku się uda. Pod Zamarłą operuje jakiś zespół wspinaczkowy.

Lodoszreń zalegała w Pustej Dolince. W żlebie było nieco lepiej.


Na podejściu w Pustej Dolince

Żleb Koziej wygląda dobrze. Jest twardo, ale bez przesady. Lodoszreń, o której TOPRowcy mówią obrazowo w komunikatach „Szklane Góry”, spotykamy tylko na wypłaszczeniach. Przypominam sobie co najmniej dziesięć innych wyjść w których lodoszreń lub szreń łamliwa pokrywała całe góry. Dodatkowo jeszcze są wybite stopnie. Szybko oceniamy. Nie jest źle, mogłoby być wcześniej, ale  damy radę. Hamowanie czekanem jest możliwe pod warunkiem, że zareaguje się błyskawicznie. Jeśli jednak po kilku metrach to się nie uda, to nie uda się w ogóle. Pod wrażeniem doniesień i zgodnie ze szkoleniowym celem tej wycieczki postanawiamy iść z pełną asekuracją, tj. ze stanowiskami etc. Do góry wystarczy jedna lina połówkowa (nasz sterling fusion ma atest na linę pojedynczą, więc zgodne ze sztuką). 

Pierwsze stanowisko jest wygodne oparte o taśmy i kość. Przeloty zamierzam dawać rzadko, bo tu nie ma mowy o locie co najwyżej o zsuwie. Idzie mi się bardzo swobodnie. Raki i czekan dają dobre oparcie, więc kolejne wpinki są robione w poczuciu przyzwoitości, bardziej niż z poczucia zagrożenia. 

Drugie stanowisko, szukam rys i szczelin do osadzenia kości.

Drugie stanowisko to jednak większy problem. W przysypanym śniegiem żlebie znaleźć takie miejsce, które pozwala na umieszczenie dwóch przyzwoitych punktów zajmuje czas. Opieram się pokusie zrobienia tego na odpiernicz, więc cierpliwość Andy`ego jest wystawiana na próbę czasu. Dobrze, że mamy słoneczko w plecy, więc tkwienie na stanowisku oraz motanie nowego nie jest okupione przemarznięciem. Wszystkie operacje udaje się realizować w cienkich polarowych rękawiczkach. 

Jakaś ekipa pojawia się na przełęczy z zamiarem zejścia drogą naszego podejścia. Weszli tu od tej nieco łatwiejszej strony – od Koziej Dolinki, po drugiej stronie grani. Śniegu mało więc mogli korzystać z odsłoniętych łańcuchów. Ktoś rozpoczyna zejście, ale po kilku krokach rezygnuje – zbyt stromo i zbyt twardo. Wracają drogą swojego podejścia. Żleb jest wiec tylko dla nas.

 

Idzie Andy. Szybko się porusza w górę trudno nadążyć w wybieraniem liny.

Wreszcie mogę dać komendę „Chodź”. Andy szybko znajduje się przy stanowisku w połowie żlebu. Mam nadzieję, że 60 metrów liny wystarczy do przełęczy i tam będzie można skorzystać z kolucha łańcuchów, bez konieczności budowania stanowiska. Niestety… zabrakło nam z 8 metrów. Zasada, która mówi, żeby szukać miejsca do budowania stanowiska na 10 metrów przed końcem liny. Miotam się góra-dół w końcu udaje się osadzić dwie kości i połączyć je taśmami. „Siadły” dobrze. 

Trzecie stanowisko. Słońce chowa się już za grań. Ruchy, ruchy…

Proszę Andy`ego żeby przeszedł obok i poszedł ponad stanowisko, a tam wpiął się do kolucha. Kilka zdjęć i telefonów, że wszystko jest ok (wreszcie jest sieć) i zjeżdżamy na dół.

Przygotowania do zjazdu. Cień coraz wyżej.

Pierwsze 60 metrów na dwóch żyłach i tzw. „górnym przyrządzie”, najpierw Andy, później ja. Swój zjazd kończę już po zmroku. Kolejne zjazdy będziemy trochę improwizować. Teren jest na tyle łatwy, że asekurujemy z półwyblinki na karabinku (HMS) przypiętym do czekana wbitego do śniegu, na którym stoi asekurujący. Na zsuw powinno wystarczyć, najlepiej jednak się nie zsuwać dlatego warto jest utrzymać koncentrację   – lewa noga wbita, prawa noga, czekan, lewa… itd.

Dość sprawnie poruszamy się w dół i około 18 jesteśmy już w bezpiecznym terenie. Teraz znaleźć w mroku drogę do schroniska. Początkowo widać ślady, które jednak gubimy na twardej skorupie. Gdzie dalej… Gasimy czołówki. Gwiazd miliony, brak księżyca więc i na podstawie kształtów konturów szczytów orientujemy swoje położenie… Miedziane, Szpiglas, Kostury… Już wiadomo gdzie iść. Raki chrzęszczą o lód, ekspresy pobrzękują radośnie. Jest miło, a jeszcze bardziej, kiedy pojawaia się wizja herbaty, piwa i kanapek w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. 

Około 19.30 wreszcie światła schroniska. Tu popas, porządkowanie szpeju i ruszamy na dół do Doliny Roztoki. Warto być czujnym, bo lód pod śniegiem czyha na beztroski krok. Zaliczamy po kilka gleb i około 22 jesteśmy na parkingu w Palenicy.

No i po drodze spotyka nas najbardziej niepokojący moment tej wycieczki… Lekko przymarznięta ropa co rusz przytyka silnik samochodu. Las, – 16 stopni, godzina 22… My lekko zmarznięci i zmęczeni. Nie mam ochoty na takie przygody. W końcu dławiąc się i prychając ford dowozi nas do stacji w Białce. Kupujemy samochodzikowi dopalacz (uszlachetniacz) i możemy wracać do Krakowa.

Podsumowując. Zdarzało się bywać w znacznie trudniejszych warunkach. Z wypadków warto jednak wyciągnąć nauczkę, że w takich warunkach lina pomaga i trzeba ją właściwie zastosować. To jednak wpływa na tempo poruszania się zespołu, a to trzeba uwzględnić przy planowaniu.

2015-12-12 Kasprowy Wierch

Wystające kamienie, trawa i kosówka, 15 cm śniegu tu i ówdzie ułożonego w wąskie pasy. Warunki na skitury dla koneserów. Skoro jednak ostatnie turowanie to były czerwcowe Rysy ciśnienie było spore wiec z Lukciem i Andym poszliśmy.

20151212_14.01.26

Pod szczytem śniegu znośnie, na samej grani przepadająca szreń.

P51212142830

Pierwsze tury w sezonie 2015/2016 zasługują na selfie. Zjazd fajny i co ważne aż do Kuźnic.