2015-11-21_Pod Załupą H

Iść czy nie iść? Wycofać się czy nie?

Najczęściej idzie się jeśli prognoza pogody jest dobra, to znaczy nie ma zapowiedzi huraganowego wiatru, masywnych opadów lub chmur zakrywających wszystko. Przed tym wyjściem prognozy a wraz z nimi pogoda psuły się systematycznie. I tak też było tego dnia. Miałem ogromne parcie aby wejść w Załupę H, ucieszyłem się, że pójdziemy razem z PePe, który operował wspinaczkowo w różnych górach, co prawda głównie latem, ale przy odrobinie ogarnięcia da się połączyć doświadczenie wspinaczkowe, górskie i zimowe.

PePe nad Czarnym Stawem Gąsienicowym. Chmura skrywa Kościelec, to nie wróży dobrze. Stąd idziemy na Przełęcz Karb. Ślisko, wiec czujnie.

Załupa H to łatwa wspinaczkowa droga, wyceniana na II i III. Biegnie na Zadni Kościelec, stamtąd można albo wrócić z przełęczy między Kościelcami do podstawy albo próbować dołożyć Drogę Gnojka i z Kościelca zejść już bezpośrednio szlakiem turystycznym.

Po zejściu z turystycznego szlaku po raz enty okazało się, że nie mam stuptutów. Tak to jest kiedy w zimie głównie chodzi się butach narciarskich i śnieg nie ma jak dostać się do butów, więc branie ochraniaczy nie jest dla mnie odruchem. Na początku to po prostu niemiłe kiedy śnieg topi się i woda spływa po kostkach, po kilku godzinach może to być problem stopy marzną, buty nie mają szans wyschnąć.

Trzeba sobie jakoś radzić. Srebrna taśma, która służyła już jako pasek, sznurówka, zaczep do fok, zestaw remontowy dla kija tym razem zastąpiła stuptut. Nie działała idealnie, ale było lepiej niż bez.

Andy jednak zdążył zmarznąć w stopy. Na dodatek w chmurze i po świeżym śniegu mamy spore wątpliwości, czy dobrze idziemy. Trochę marszu na orientację i po 40 minutach podchodzimy pod ścianę. Załupa to czy nie Załupa. Porównujemy z topo i zdjęciami. Załupa. Jest już jednak późno, a na dodatek wygląda na to, że bez sprzętu do wspinaczki lodowej (dziaby, inny rodzaj raków) wchodzenie. Radzą żeby w przypadku verglasu (warstewka lodu) po prostu odpuścić.

Załupa H. Tego dnia góra powiedziała nam NIE DZISIAJ PANOWIE. Grzecznie się ukłoniliśmy, przeprosiliśmy za niepokojenie i wróciliśmy na przełęcz.

Pogoda jednak rządzi. Brak widoczności, świeży opad śniegu i późna pora Odpuszczamy, nawet bez żalu, lepszy jest dobry wycof niż głupie pchanie się w kłopoty.

Odwrót, pogoda jednak się nie poprawia. Andy szuka drogi.

Kuźnice pożegnały nas pięknym zimowym wieczorem w parku

2015-11-07_Szpiglasowy Wierch

Jak co roku na początku listopada tradycyjna wycieczka na Szpiglasowy Wierch. Listopad w górach to jeden z fajniejszych miesięcy. Mało ludzi, jesienne słońce. Brać jak dają za darmo. To jedno listopadowe wyjście na Szpiglas jest przeznaczone na luz, odpoczynek i lenistwo oraz wygłupy.

P51108112306

Kozi Wierch, tam nie idziemy, ale ładnie wygląda przykryty czapką z chmury.

P51108125255

Dłuugi popas w pustej dolinie Pięciu Stawów Polskich. Wieje, ale i świeci jak trzeba.

P511081410121

Próba skoczności Andyego i MisQ zakończona dość miękkim lądowaniem. Muszę przyznać, że i Lukcio i ja braliśmy udział w jesiennych lotach. Jeśli jest miękki dywanik – warto spróbować.

P51108160227

No i nostalgicznie. Lukcio na jednym z bocznych wierzchołków Szpiglasowego Wierchu. Z tyłu ładnie widać Świnicę (ta najwyższa) po prawej Niebieska Turnia a grzbiet po lewej bliżej to Walentkowa.

 

2015-10-25_Mnich

Mnich, Drogą Robakiewicza i Drogą przez Płytę

Dawno nie bylismy w komplecie. Od ostatniego wpisu byłem na kilku wycieczkach w Tatrach. Kościelec, Kopa Kondracka, Kozi… 
Ale głównie rower i skały zajmowały mi sportowy czas. Mnich w rozmowach Grupy przewijał się od kilku lat. W ubiegłym roku w listopadzie chłopaki próbowali się przymierzyć, ale odpuścili (słusznie) ostatni fragment. Bez asekuracji konsekwencje błędu byłyby ostateczne. Wróciliśmy więc ze sznurkiem.

Niedziela, nieliczni turyści, piękna pogoda, super ekipa. Takie Tatry mieć dla siebie to trzeba przeczekać okres od czerwca do września. Mnich to ta rekinia płetwa po prawej. Foty Lukcio i MisQ

Podążamy ceprostradą w stronę Dolinki za Mnichem. Mam w głowie podejście Drogą Robakiewicza i po krótkiej deliberacji u podstawy Mnicha udaje się ustalić stanowiska – idziemy w górę właśnie tą drogą. Mamy dwie liny połówkowe, które mają atest na linę pojedynczą. Ważą więcej, ale dają sporo możliwości. Atest na linę pojedynczą oznacza, że możemy iść w dwóch dwuosobowych zespołach powiązani sznurkami, które wytrzymują taką asekurację. Bez kompromisów, a zasada jest taka, że dwa dwuosobowe zespoły idą znacznie szybciej niż jeden czteroosobowy.

Mnich od strony północnej. Po prawej jest nasza droga, Droga Robakiewicza.

Motanie przed pierwszym wyciągiem. Idę, Lukcio asekuruje, Andy rozważa jak „szła ta ósemka” 😉

Z MisQ zostawiamy plecaki pod skałą. Jakoś tak się składa, że prowadzę. Zakładamy więc raki, a czekan jest jak zwykle moim najlepszym przyjacielem. Trawki, rysy, czy śnieg – wszystko z nim współpracuje. Jest pewien problem z zakładaniem punktów asekuracyjnych, bo wszystko przysypane śniegiem. Na szczęście idzie się łatwo i głównie po śniegu i lodzie, więc błąd kosztowałby nie tyle lot, co zsuw. To też nauka wspinania tradowego. Szukanie szczelin, dobieranie odpowiedniej wielkości kości, sprawdzanie czy „siadła”. Tam gdzie można zakładam pętle. 

Po pierwszym wyciągu w Drodze Robakiewicza. Lukcio gotowy do asekuracji, a MisQ asekuruje z góry Andy`ego.

Na podejściu na Mnich towarzyszy grupa prowadzona przez TOPRowca, który wciąga na szczyt swoich klientów, a poza tym żywej duszy. Taki luz tutaj to rzadkość i komfort, bo w szczycie sezonu czasami trzeba nawet godzinę czekać w kolejce na tzw. „atak szczytowy :)”.

Sprzętu mamy ograniczoną ilość więc po dwóch wyciagach trzeba się wymienić kośćmi i taśmami. Raz robi mi się cieplej, na pierwszym wyciągu, w stosunkowo łatwym terenie stoję na czubkach zębów raków i próbuję osadzić kość w którą trzeba wpiąć ekspres i linę. W tym momencie raki puszczają. Dobry odruch uchronił mnie przed dość długim lotem/zsuwem. Mocno zaciśnięta lonża na nadgarstku oraz dobrze osadzony czekan zanim pozwoliłem sobie na puszczenie chwytu. To już trzeci raz zimą w górach ratuję się przed kłopotami z powodu tego dobrego zwyczaju. 

Kiedy wchodzimy na balkon pod szczytem przestaje iść dobrze. Kompletnie głupio zostawiamy z Lukciem tam raki i czekany. Rzeczywiście przeszkadzały, ale żaden z nas nie pomyślał, że zjazd będzie inną drogą. Brawo!

Krzyczymy do Andyego i MisQ żeby zabrali szpej. Niestety nadmiernie obciążony Andy rozstaje się z jednym z czekanów, który wpada do szczeliny. W normalnej sytuacji to nie problem, ale tu tak. Ponieważ zmieniliśmy sposób asekuracji – poza Lukciem – asekuruję tez drugi zespół z górnego stanowiska (super bezpieczne) to MisQ musi sam się asekurować ze swojego stanowiska, a ja muszę mu wydawać linę żeby dotarł do Andyego. Ech… to wszystko trwa.


W końcu hurrra… Gramolę się, a później krok po kroku cała ekipa.


Powierzchnia jak dwóch stołów kuchennych, ale są spity i stanowisko do zjazdu, więc jest gdzie się wpiąć pewnie i wygodnie posiedzieć. 

Niestety robi się późno  i ziiiimno. Wlazłem tu ponad godzinę temu. Trzeba spadać.

Motamy stanowisko do zjazdu i w dół. Tu już warto wykorzystać dwie liny. Jeden po drugim, ja po drodze muszę jeszcze złożyć kurtkę pożyczoną od MisQ oraz wymienić bloker na grubszy (repsznur zawiązny na linie) bo ten, który dobrze działa na linie pojedynczej, na podwójnej nie chce współpracować. 


Zjeżdża Andy. Miał pecha, bo jego HMS (zakręcany karabinek) został na górze… Nie dał się odkręcić. Musiał odciąć pętlę żeby się wyzwolić. To nie koniec strat. Wykorzystując jakiegoś firenda (kość mechaniczna) zrobiłem przelot wykorzystując kość… To była tak dziwna konstrukcja, że nikt nie zauważył, że trzeba ją wziąć 🙁 Kolejna nauczka.

Po pierwszym wyciągu chwila zastanowienia czy da się zjechać niżej, ale zwycięża głos rozsądku, schodzimy ścieżką turystyczną bo nie ma pewności, czy wystarczy liny. Pewnie tak, ale głupio się o tym przekonywać nocą. Na dodatek niestety okazuje się, że swoją czołówkę zostawiłem w plecaku, a tu już noc. MisQ i Andy świecą z przodu i z tyłu. Czołówka znajduje się w plecaku. Schodzimy do schroniska, tam wpis do książki wyjść taternickich, wiśniówka i fetowanie wyjścia.

PS. Tworzę ten wpis oglądając kątem oka finał Pucharu Świata w Rugby pomiedzy Nową Zelandią a Australią i utwierdzam się w swojej odwiecznej niechęci do piłki noznej. Nie do końca wiem o co chodzi w tej dyscyplinie, ale jest ogień, emocje. Nowa Zelandia rulez, a Haka w ich wykonaniu tylko uświadamia jak niedawno wyszliśmy z tej jaskini.

2015-08-29_Grań Fajek

Wierch pod Grań Fajek kusił swoją ekspozycją. Technicznie (no… droga) trasa nietrudna, konkretna lufa po jednej (Dolina Gąsienicowa) i drugiej (Dolina Pańszczycy) stronie sprawia, że cykor toczy ożywiony dialog z wiarą w możliwości.

Nawet sprawnie trafiliśmy na początek ścieżki podejściowej, która biegnie od szlaku na Granaty.

Trzeba być czujnym, bo rumoszu skalnego ogrom, a człowiek ma jakiś taki głupi zwyczaj żeby iść jeden za drugim, a w tym przypadku jeden pod drugim. Zdjęcia MisQ i Andy.

Jakaś ekipa operowała w Żebrze Czecha. Wyglądało na do przejścia, ale z dołu to często tak wygląda. 

Zdecydowaliśmy się na asekurację lotną, ze względu na brak trudności… no dużych trudności. Jeszcze nie mamy liny połówkowej, musiała więc wystarczyć złożona zwykła lina. Tu na zdjęciu początek tych bardziej eksponowanych momentów, próbuję przejść kominek nad wiecznością, Lukcio wspiera psychicznie, Andy zerka a MisQ fotografuje. Świadomość sporego luzu liny nad sobą. Trening mentalny 🙂 Skup się na chwytach i stopniach nie lufie…

Prowadziłem, później Lukcio i Andy, oraz MisQ, który miał zbierać taśmy i ekspresy oraz nieliczne kości. Wystrzępiona grań daje dużo możliwości asekuracji.

A tu jak dalej?

W trzech miejscach zainstalowałem stanowiska i asekurowałem przy pomocy węzła, tzw. półwyblinki. Trzeba było ważyć między czasem wszystkich operacji sprzętowych, a rzeczywistą potrzebą. Najpewniejszy był ostatni fragment, gdzie w trakcie trawersu ja ściągałem linę do przyrządu asekuracyjnego a MiaQ ją wydawał. Pierwszemu i ostatniemu to niewiele pomagało, ale środek miał backup jak marzenie.

Sprawnie, ale wolno (4 osobowy zespół) dotarliśmy do stanowiska zjazdowego. Uff… Ta niepewność dręczyła mnie od rana – z czego będziemy zjeżdżać, czy będzie trzeba coś motać, czy zastaniemy jakiś gotowy pomysł. Był kamień i kilka taśm, dołożyliśmy swoją i juhuuu na dół.

No to w dół. Koniec Grani Fajek. Pozostało strome, ale łatwe podejście na Skrajny Granat i w dół szlakiem.

Ok, Tatrzańskie koty za płoty zaliczone. No… i wypatrzyliśmy kilka fajnych żlebów do zjazdu zimą.

2015-08-09_MichałowiceMTB

Ha. Nie startowałem już dawno, ale zapisałem się ponieważ… 

a) Michałowice to fajny ogór

b) Przejechałem od początku kwietnia 4000 km 

c) Dobrze znoszę upały.

d) Chciałem sobie przypomnieć jazdę z numerkiem.

Zwłaszcza punkt C miał znaczenie. 37 stopni, niektóre odcinki to były odcinki specjalne wokół pieców hutniczych. Miałem zamiar pojechać na giga (coś koło 90 km). Maraton jak maraton pod miastem, dużo asfaltów, brak trudności technicznych, dwa sztywne podjazdy. Fajne było to, że mieszkańcy w kilku miejscach polewali wodą zawodników. Na pierwszym kółku odpuściłem i jechałem powoli. Nie trenowałem w tym roku, tylko jeździłem, więc nie miałem prawa oczekiwać, że będzie siła, zdolność do wysiłku w strefach mieszanych, beztlenowych etc… Mogłem tylko liczyć na wytrzymałość. Na sztywnym podjeździe w lesie próbowałem przyspieszyć, bo czułem, że mogę… ale organizm zaprotestował. Myślałem, że wybuchnę, postanowiłem się nie spierać z własnym serduchem i jechać w tempie, do którego było przygotowane (o jaka prawda życiowa wyszła 🙂

O jak sztywno było na tym podjeździe. 2 x podjechałem, ale w połowie 3 spadłem z roweru. Zdjęcie Magda Pi

Na trzecim kółku byłem sam… można byłoby napisać, że sam z myślami, ale tak naprawdę sam z pragnieniem, bo na przedostatnim bufecie dostałem do bidonu nierozcieńczony izotonik, drugi bidon zginął na zjazdach i przyplątała się hiperglikemia, marzyłem o wodzie. Nie było już kurtyn wodnych, bo na trzecie kółko pojechali nieliczni, więc zatrzymałem się przy wozie strażackim. Niezawodne chłopaki jak zwykle poratowali.

Wjechałem na metę po 5 godzinach z ogonkiem, nie sądziłem, że będzie podium. Andy, który na szosówce towarzyszył mi w kilku miejscach powiedział, że nie zapesza. Miło było dostać SMSa, że mam 3 miejsce w kategorii. Na giga wjechało 16 osób, w mojej kategorii 5.

Ale miałem radochę. Raczej na tej zasadzie, że udało się znaleźć pięć dych na ulicy, niż że na nie ciężko zapracowałem. Oczywiście kilometry, doświadczenie i determinacja, no i że w takim piekarniku nie odpuściłem i takie tam bla, bla… Umówmy się kolega na 2 miejscu był około 40 minut przede mną. Na tym poziomie można byłoby mówić o ściganiu.

2015-07. Dolinki Podkrakowskie

Chyba mam swoje modus operandi na trudne sytuacje, takie progowe. Po prostu Trzeba to zrobić. Zawsze z jakimś zaufaniem, że dam sobie radę i oceną ryzyka. Cykor wcale nie jest mniejszy, ale posuwa się sprawy do przodu. Tak było z narciarstwem wysokogórskim i tak było ze związaniem się sznurkiem. Najpierw wycieczka z Klaudią na Żabią Lalkę i olśnienie, że to łeb (poza techniką i siłą) ogranicza. Technikę i siłę można trenować. Czas na łeb – stąd pomysł kursu. Miał mi powiedzieć: tak się to robi, takie są dobre praktyki, a takie błędy.

Alleluja! Na kilka dni przed kursem zapisał więc oprócz wspinania będziemy mogli pracować nad procedurami górskimi. 

Żeby z długiego zrobić krótkie. Urlop. 6 dni w skałach. Po pierwszych dwóch zwątpienie czy dam radę, poobijanie, stany zapalne zaczepów mięśni, ibuprom, mętlik w głowie na temat wyblinki, flagowego, kierunków asekurowania… Po trzecim dniu euforia – sam zjechałem na tym co zmotałem i żyję. Po czwartym i piątym dniu obawa, czy dostaniemy kwalifikację na kurs taternicki, po szóstym dniu zakup liny i reszty gratów. 

Otwiera się nowy świat.

To zdjęcie dobrze obrazuje dzień I. Mam na sznurku człowieka, a człowiek wlazł wysoko. Czujność milion. Droga Rysa Łazików w Dolnie Bolechowickej. Wędka.

Następne dni to oprócz kursu nieustanne spory z Miśkiem o kolejność, dokładność, pewność… Mając nasze doświadczenie w górach latem i zimą gdzieś z tyłu było takie myślenie… Wisisz nad jakąś lufą, pada zimna mżawka lub marznący deszcz, odpadają Ci palce, zmierzch, zmęczenie… musisz zbudować stanowisko, a pod Tobą idą kumple, a pod Tobą ja… rób żesz to kurwa dokładnie. 

Dlatego po zajęciach siedzieliśmy w samochodzie przez dwie (sic) godziny i gadaliśmy: lina od ściany, zamek od ściany, węzeł taśmy z tyłu, zamki przeciwlegle, HMS w pętli, do HMSa drugi HMS…. i tak do znudzenia. Rozstawaliśmy się szczerze się nie znosząc, ale dopiero wtedy, kiedy każdemu w głowie ułożyła się jasna ścieżka procedur, które dopiero przećwiczyliśmy. W nocy śniły się stanowiska. Następnego dnia rano byliśmy znowu zgranym zespołem.

20150727_144524

A to już trzeciego dnia. Montujemy stanowisko – ćwiczymy włażenie na dwa wyciągi. Zaczyna się otwierać perspektywa na użycie tych technik w w wyższych górach. Jest radość. Z nami na stanowisku z a j e b i s t y facet i instruktor. Wojtek Szymandera „Szymon”. Dobrze jest się uczyć gór od takich ludzi. Dobrze jest w życiu spotykać takich ludzi.

Dalej poszło. Wspinanie na własnej asekuracji, świat kości, friendów, heksów, tricamów i innych. Dużo nauki, jeszcze więcej możliwości

2015-07-12_Tatry Tour

Doroczna wycieczka dookoła Tatr. Jeden dzień, 201 km, ponad 7 h jazdy, prędkość przeciętna 27 km/h, maksymalna 72 km/h. Obrazy Tatr z ciemnej i jasnej strony i mocny peleton: Lukcio (Łukasz) MisQ (Michał), Miki (Mikołaj), PePe (Piotrek), Spotnick (Michał) oraz Andy (Andrzej), który w tym roku mniej jeździ na rowerze więc zapewnił nam… motocyklową eskortę. Można było wrzucić do jego kufra nadmiarowe banany i batoniki. 

Peleton, a przed peletonem Andy na motocyklu.

Pogoda ideał. Słoneczko, ale dość chłodno. Przygotowywałem się do tego wyjazdu od początku kwietnia, w tym czasie przejechałem prawie 3 500 km i udało się. Do 70 km było dobrze, była moc i choć kumple harpagany podjeżdżali szybciej nie musieli na mnie długo czekać. Później na chwilę mnie odcięło i posiadówa oraz posiłek za Liptowskim Mikulaszem był niezbędny. Najdłuższy, bo prawie 20 km podjazd do Strbskiego Plesa udało mi się przejechać równym tempem. W Strbskim tradycyjne dla tej wycieczki Brynzowe Halouski smakują wyśmienicie kiedy ma się w nogach 110 km po górach. Kiedyś próbowałem ich na wycieczce pieszej – nic specjalnego, kluski z sosem serowym.

Po kluskach deser – 30 kilometrów zjazdu, no i perspektywa najtrudniejszych kilometrów. Najpierw podjazd na Zdziar, a później na Łysą Polanę. Ten pierwszy mnie sponiewierał, jednak zbyt długa przerwa w treningach i baza tlenowa nie jest wystarczająco mocna. Chłopaki na szczęście poczekali przy Rondzie przed Polaną Poroniec, a później przy Brzezinach i dzięki temu miałem koło aż do Chochołowa. 

Sprytny film z objazdu zmontował Lukcio. Materiały Andy, Lukcio i MisQ.

2015-06-13_Żabia Lalka, Żabi Mnich

Tydzień temu zakończyliśmy sezon zimowy, a z letnim sezonem od pewnego czasu mam problem. Szlaki turystyczne po polskiej stronie schodzone, zostało jeszcze kilka wariantów po stronie słowackiej. Chciałoby się coś więcej i wyżej. Alpy – dobre rozwiązanie, ale daleko, Tatry pozaszlakowe – ok. Jest wiele dróg jeszcze nie typowo taternickich, a już nie turystycznych. Parę razy zboczyliśmy w takie rejony i okazało się, że technicznie jest do opanowania, tylko skutki błędu ostateczne. Trzeba się więc powiązać, jakby to mogło wyglądać docelowo? Najlepiej spróbować, dlatego na początku czerwca odezwałem się do Klaudii Tasz, przewodnika poleconego przez Jędrka.

Żabi Koń, Lalka, Mnich… takie cele uzgodniliśmy z chłopakami. Klaudia nie powiedziała nie. No i się działo, ale o tym więcej pod zdjęciami. Tak trudno było zrezygnować z wielu z nich (zrobiliśmy jak sądzę z 1000 fotek).

Żabia Lalka to… no właśnie. Nietrudno zgadnąć, że to ten dziwoląg po prawej. Z drogi do Morskiego Oka jakoś trudno sobie wyobrazić czterech facetów i jedną (nawet szczupłą) kobitkę stojąca na szczycie. W trakcie dnia moja wyobraźnia w tej sprawie się jakoś nadzwyczajnie nie poszerzyła, ale o tym za chwilę.

Klaudia w trakcie instruktażu. Nie było wątpliwości kto rządzi. Za to zarządzanie na najwyższym poziomie – tak zarządzała, że każdy z nas miał przekonanie, że ma na coś wpływ i coś od niego zależy. Mistrzostwo.

Schodzimy ze szlaku. Kurde, trzeba wiedzieć gdzie. Śniadanko w kolibie , kaski włóż i zasuwamy wyżej.

Chwilę później Tatry pokazują swoją kamienistość, już w pierwszym żlebiku, komuś spod nogi ucieka całkiem spory kawałek rumoszu. Ten poniżej komentuje za jakie uszczypliwości i złośliwości to zemsta i tak przez najbliższe 20 minut. Niezależnie od tego czujność na luźno leżące kamienie rośnie.

„Kamyk!!!” ostrzega spokojnie Klaudia. Kamyk na oko waży z 10 kg i mknie sobie znaną trajektorią w dół. Zasada to nie zwiewać przed nim na wszelki wypadek, bo drań potrafi skręcić. Trzeba poczekać do ostatniej chwili i wiać wtedy, kiedy znane są jego zamiary. Łatwo powiedzieć, prawie tak łatwo jak przy 50 km/h na górskiej serpentynie jadąc na rowerze szosowym zaczyna Cię wynosić na przeciwległy pas. Jedynym ratunkiem jest puścić hamulce. Łatwo powiedzieć. Instynkt drze się wówczas: „Hamuj!!!”, a głowa „puść te heble”. No to z kamykiem jest tak samo, Ci, którzy jeżdżą na rowerze trochę szybciej, wiedzą o co chodzi. 

 

No to podążamy w górę. Po sprawnym przejściu przez wilgotną płytę Klaudia nabiera do nas odrobiny (ograniczonego) zaufania. 


Niezawodny Misiek fotografuje szczegóły. Ten oto osobnik – jak się dowiadujemy – rośnie wysoko, do 1900 metrów i pożera owady. Drapieżcy od razu zainteresowani gościem. Poznajcie: tłustosz alpejski. 

Oczy boga, tak o tych stawach (Morskie Oko i Czarny Staw pod Rysami) mówiła zaprzyjaźniona graficzka. W Tatrach późna wiosna, zieleń najzieleńsza, a stawy szafirowe… rany facet o kolorach.


 Poręczówka. Misiek sprawnie porusza się w skałach. Dostał więc urządzenie do wyciągania kości i friendów tzw. „jebadełko” i zamykał peleton.

Klaudia daje się zmęczyć. Z jednej strony full profeska – każde stanowisko, węzeł posprawdzane, ale w skale radź sobie sam, bez niańczenia.

Powiązani idziemy kominkiem w górę. Pierwszy wyciąg. Trudności do 2 i fragmentami 3. Mnie już 2 dostarcza emocji, 3 jest na granicy umiejętności technicznych. Trochę ćwiczeń na ściance oraz nieustanne łażenie po Tatrach pomaga. Z nóg, trzy punkty etc… Klaudia prowadzi, Andy za nią, kolej na mnie, później Lukcio i MisQ… z „jebadełkiem”. 

Lukcio.

Lala gdzieś tam u góry, a tu ładny czerwony sznurek.

Jest niezwykła różnica w tym jakie trudności można pokonać mając asekurację. To zjawisko nazywa się kompensacją ryzyka, czyli – podobnie jak suma nałogów – suma ryzyk, które dopuszczasz w danym momencie jest stała. Masz kask – jedziesz szybciej, masz czekan – strome i twarde jest mniej strome i twarde i tak dalej. 

Po pierwszym wyciągu. Przypięliśmy się do tzw. „pancernego” stanowiska, zerkaliśmy w górę, gdzie jest Klaudia. Przyszły mi do głowy pisklaki mamy sępa, które czekają aż wróci i nakarmi. Ta nisza zawieszona nad doliną uprawniała do takiego porównania. „kra, kra, kra…” Wyobrażenie rozwartych dziobów i oczekiwanie na matkę z ochłapem. Dopadła nas głupawka.

Gramolimy się z Andym. Wyciąg drugi. A tak to wyglądało z perspektywy Klaudii, która poruszała się po tym terenie jak Kozica. Czasami miałem wrażenie, że własną asekurację podczas prowadzenia stosuje tylko z powodów edukacyjnych.

Na szczycie. Powierzchnia większego (takiego na 6 osób) kuchennego stołu i na niej 5 osób. Jedna wyluzowana (widać która), a pozostałe próbują jakoś się przytrzymać tego co stałe. To nota bene bardzo życiowa postawa 😉 Lewa noga Andy`ego zwisa nad wiecznością, a MisQ przeczy prawom fizyki bo ma środek ciężkości poza podstawą, czyli czupryną Żabiej Lalki.

No i zjazd, ale było fajnie. Najpierw do sępiego gniazda, a później na przełęcz. Mnie się udało nie trafić i nagle zobaczyłem, że jeszcze kilka metrów i będę na litej ścianie. Na pewno tędy nie właziłem. No to krzyczę do szefowej.  Klaudia spokojnie: Nie wiem gdzie jesteś, nie widzę Cię. Dasz radę się wspiąć? Dałem, i przelazłem do kominka gdzie czekały pozostałe pisklęta. 

Fajnie jest w końcu dotknąć w miarę pewnej półki.

Andy walczy z ósemką.  

Gdzieś tam wyżej jest Żabi Mnich. W porównaniu z Lalką nie stwarza większych problemów. Na jednym progu wiążemy się profilaktycznie.

I believe I can fly. Wersja Miska. Reszta nie miała tzw. ochoty tam leźć. U stóp Czarny Staw i Morskie Oko

No i jazda w dół. Tym razem czysta radocha, po krótkiej dyskusji na temat grubości taśmy, w oparciu o którą zostało zbudowane stanowisko zjazdowe. Sznur do wieszania bielizny w porównaniu z nią wyglądał dość solidnie. Profesjonalizm Klaudii był jednak znacznie mocniejszym punktem niż ta asekuracja i nie była to kapitanoza (patrz źródła)

Bohaterem tego zjazdu jest Andy… Nie można się opędzić od fotoreporterów. Za chłopakami niezwykła Dolina Żabia Białczańska… Kusi.

Kto jest słodszy…. no kto.

Już późne popołudnie. Schodzimy w dół. Ścieżka niby jest ale mocno osuwista i niepewna. Warto zachować czujność.

I znów lekcja z topografii w górach. To jest niezwykłe tyle lat chodzę i ciągle mnie to zaskakuje. Pozornie już blisko Czarnego Stawu a tu takie podcięcie, które wymaga czegoś w formie poręczówki.

Po to się chodzi. Wiśniówka na brzegu Czarnego Stawu smakuje jak nigdy… i jak zawsze.

2015-06-04_Rysy

Od ładnych kilku lat się do tego przymierzałem, a później przymierzaliśmy. Były już próby. Jeden rekonesans skończył się na Niżnych Rysach, a drugi zetknięciem ze strażnikiem parku, z którym wynegocjowaliśmy zjazd poniżej Rysy (żleb biegnący z miejsca „prawie” na Rysach, czyli Przełączki pod Rysami”). Zjazd tym żlebem był na moim rozkładzie już wcześniej, ale ostudził mnie wypadek, w trakcie którego dobrze jeżdżący narciarz zleciał Rysą, pociągając za sobą dwie turystki. I on, i jedna z jego ofiar nie przeżyły. Więc na pewno nie chciałem jechać tu, kiedy będą tzw. betony. Na pewno warto było poczekać na dobre warunki, miękki śnieg, brak zagrożenia lawinowego. Niestety kiedy tak czekaliśmy na te dobre warunki TPN zdecydował, że zamyka szlaki dla turystyki narciarskiej.  Pech…

Wieczorem 5.06 dotarliśmy jednak do Schroniska w Roztoce z zamiarem noclegu i wczesnoporannego ataku. Trochę się jednak miło zasiedzieliśmy i wstaliśmy o poranku, a słowo „wczesnym” było określeniem umownym.

Nad Morskim Okiem szarawo, trzeba będzie się przebić przez chmury. Podobno jednak powyżej Buli się przeciera, jest więc szansa na dobrą widoczność podczas zjazdu.

Narty na plecach w temperaturze + 20 stopni budzą zainteresowanie, jak się później okazało, nie tylko turystów, ale i rozlicznych służb i życzliwych. No nic na razie podchodzimy. Pokrywa śniegu w zasadzie ciągła od Czarnego Stawu pod Rysami. Nie ma więc wyrzutów sumienia, że robimy krzywdę przyrodzie. Ten wczesny zakaz to niestety raczej przejaw zmieniających się trendów, nowy dyrektor TPN nie sprzyja skiturowcom. Powody nie są znane, na pewno znane są podwójne standardy tej organizacji: dowożenie swoich gości do Morskiego Oka, turystyka narciarska strażnika na zakazanych terenach na Słowacji.

Andy i MisQ w Rysie. Nie udało nam się dotrzeć do samej Przełączki. Powyżej tego miejsca nie było już śniegu. No cóż, to znaczy, że ten żleb jest do poprawki…

Idzie mi się świetnie. Wreszcie. Ponad 2000 km przejechane od początku kwietnia na rowerze zaczyna przynosić rezultaty. Jest mnie stanowczo mniej i pomimo, że plecaki ważą po 22 kg (plecak, narty, szpej zimowy, buty) szybko zdobywamy wysokość. Wreszcie jesteśmy na górze (prawie, do przełączki zabrakło ze 100 metrów). Spóźniliśmy się z 2 tygodnie i śnieg zdążył stopnieć powyżej odkrywając nieprzejezdne głazy.

Wychodzimy jednak ponad chmury, które raz po raz zakrywają jednak żleb. Trzeba się będzie wstrzelić w przerwę. Lukcio.

Selfie przed zjazdem. Śniadanko, klejenie czekanów do kijków i ruszamy w dół.

Cholera stromo. Zjazd wyceniony na 3, a więc o 1 więcej niż nasz standard. Śnieg wygląda za to obiecująco i tak jest. Bywa momentami wąsko, momentami kamienie, ale wszystkim idzie dobrze. U podstawy Rysy chwila odpoczynku, nad nami jakiś desperat w adidasach wykonuje zjazd po kamienistej łasze… Ludzie bez raków, czekanów, w dżinsach… Już na mnie nie robi to wrażenia, kiedy wychodzę wiosną w góry to dziwię się, że wypadków jest tak mało.

Wjeżdżamy w chmurę, nad którą udało się wyjść i stąd już nieprzerwany, przyjemny zjazd firnem do Czarnego Stawu. Czeka nas jeszcze średnio miłe spotkanie ze strażnikami parku. Podobno urządzili na nas obławę. Co za bzdura. To był niestety jeden ze scenariuszy, który braliśmy pod uwagę i niestety się zrealizował. Dyskusje nie mają sensu.

Radochy ze zjazdu jednak znacznie więcej niż wkurzenia na biurokrację, dlatego popas nad Czarnym Stawem się przeciąga.


Z lżejszymi portfelami schodzimy w dół.

Znad MOKa obserwujemy akcję TOPR, o której czytałem dwa dni później w kronice. Jak zwykle ktoś w adidasach się poślizgnął, trzeba było angażować śmigłowiec, uruchamiać ratowników… Chłopaki wkurzeni na akcję TPN, drażnię ich mówiąc, że na coś muszą iść pieniądze z naszych mandatów. I tak było warto, to jak mandat za przekroczenie prędkości na autostradzie, kiedy się jedzie sportowym samochodem. Czasami warto, tym razem na pewno.

2015-05-01_Krzyżne

Tak jak podobny jest scenariusz wycieczek, tak inna jest każda z nich. To chyba jeden z głównych motorów, który każe ruszyć cztery litery z łóżka o godz. 4 rano. Owszem benefitów jest sporo: góry, frajda z wysiłku, ryzyko, satysfakcja z tego, że się dało radę. To prawda, jednak równie pociągające jest to, że za powtarzalny scenariusz za każdym razem realizowany jest inaczej. Raz się komuś chce bardziej, komuś mniej, ktoś ma głupawkę, a ktoś kryzys za kryzysem.

Tą wycieczkę zapamiętam ciąg śmiesznych sytuacji, a zdobywanie wysokości, zjazd coś co wyszło przy okazji.

Start z Brzezin. Pokrywa śnieżna na tej wysokości … bywa. Lukcio przeprawia się przez potok. Po prawej dwóch dzielnych chłopaków podąża za tatą w stronę Doliny Gąsienicowej, my za chwilę nieco zbaczamy.

Poszukiwania śniegu trwają. Obejście złamanego drzewa bez ściągania nart nie do końca się udało. Musiałem się wygrzebać z gałęzi.

Krzyżne, krzyżowanie nart itd… Po lewej Andy, u góry MisQ, po prawej Lukcio. Moja pantera, tygrys lub lampart na dole. Jak widać biały jest umownym kolorem śniegu. 

Wspomniałem, że nieco zboczyliśmy? Wspomniałem, więc zasadnicze pytanie: gdzie do cholery jesteśmy i jak dotrzeć do zielonego szlaku.

Wbrew pozorom nie doszło do przemocy. Andy nieco wysunął… środek ciężkości za podstawę i ku uciesze Lukcia i Miśka rąbnął na śnieg. Swoją drogą to ciekawe jak dużo radości dają takie proste gagi, np. kiedy kolega spadnie z gałęzi.

Dolina Pańszczycy. Zaczyna wiać i padać, pałatki się przydają. Czerwony Staw już się wyłonił spod śniegu. Maj.

Nie pamiętam co w tej chwili ubawiło Lukcia, ale na to wyjście to ciąg głupawki.

Misiek też nie trzyma pokerowej twarzy.

Na przełęczy czas na hasanie. Wieje, ale już nie pada i wyłania się słońce. Udało się w całości podejść na nartach. Nie było za stromo, a dobrze trzymający śnieg dawał wsparcie.

Tu kończy się Orla Perć. My nie wybieramy się do D5SP, tylko w druga stronę.

Juhuuuu… Słoneczko, trochę świeżego śniegu i cała dolina dla nas. Nie warto się czasami przejmować prognozami. 

Sunie Misiek, Lukcio obserwuje.

W końcu docieramy do czerwonego szlaku. Walka w kosówce i zejście z przyjemnym, wieczornym popasem nad Pańszczyckim Potokiem.