2015-07. Dolinki Podkrakowskie

Chyba mam swoje modus operandi na trudne sytuacje, takie progowe. Po prostu Trzeba to zrobić. Zawsze z jakimś zaufaniem, że dam sobie radę i oceną ryzyka. Cykor wcale nie jest mniejszy, ale posuwa się sprawy do przodu. Tak było z narciarstwem wysokogórskim i tak było ze związaniem się sznurkiem. Najpierw wycieczka z Klaudią na Żabią Lalkę i olśnienie, że to łeb (poza techniką i siłą) ogranicza. Technikę i siłę można trenować. Czas na łeb – stąd pomysł kursu. Miał mi powiedzieć: tak się to robi, takie są dobre praktyki, a takie błędy.

Alleluja! Na kilka dni przed kursem zapisał więc oprócz wspinania będziemy mogli pracować nad procedurami górskimi. 

Żeby z długiego zrobić krótkie. Urlop. 6 dni w skałach. Po pierwszych dwóch zwątpienie czy dam radę, poobijanie, stany zapalne zaczepów mięśni, ibuprom, mętlik w głowie na temat wyblinki, flagowego, kierunków asekurowania… Po trzecim dniu euforia – sam zjechałem na tym co zmotałem i żyję. Po czwartym i piątym dniu obawa, czy dostaniemy kwalifikację na kurs taternicki, po szóstym dniu zakup liny i reszty gratów. 

Otwiera się nowy świat.

To zdjęcie dobrze obrazuje dzień I. Mam na sznurku człowieka, a człowiek wlazł wysoko. Czujność milion. Droga Rysa Łazików w Dolnie Bolechowickej. Wędka.

Następne dni to oprócz kursu nieustanne spory z Miśkiem o kolejność, dokładność, pewność… Mając nasze doświadczenie w górach latem i zimą gdzieś z tyłu było takie myślenie… Wisisz nad jakąś lufą, pada zimna mżawka lub marznący deszcz, odpadają Ci palce, zmierzch, zmęczenie… musisz zbudować stanowisko, a pod Tobą idą kumple, a pod Tobą ja… rób żesz to kurwa dokładnie. 

Dlatego po zajęciach siedzieliśmy w samochodzie przez dwie (sic) godziny i gadaliśmy: lina od ściany, zamek od ściany, węzeł taśmy z tyłu, zamki przeciwlegle, HMS w pętli, do HMSa drugi HMS…. i tak do znudzenia. Rozstawaliśmy się szczerze się nie znosząc, ale dopiero wtedy, kiedy każdemu w głowie ułożyła się jasna ścieżka procedur, które dopiero przećwiczyliśmy. W nocy śniły się stanowiska. Następnego dnia rano byliśmy znowu zgranym zespołem.

20150727_144524

A to już trzeciego dnia. Montujemy stanowisko – ćwiczymy włażenie na dwa wyciągi. Zaczyna się otwierać perspektywa na użycie tych technik w w wyższych górach. Jest radość. Z nami na stanowisku z a j e b i s t y facet i instruktor. Wojtek Szymandera „Szymon”. Dobrze jest się uczyć gór od takich ludzi. Dobrze jest w życiu spotykać takich ludzi.

Dalej poszło. Wspinanie na własnej asekuracji, świat kości, friendów, heksów, tricamów i innych. Dużo nauki, jeszcze więcej możliwości

2015-07-12_Tatry Tour

Doroczna wycieczka dookoła Tatr. Jeden dzień, 201 km, ponad 7 h jazdy, prędkość przeciętna 27 km/h, maksymalna 72 km/h. Obrazy Tatr z ciemnej i jasnej strony i mocny peleton: Lukcio (Łukasz) MisQ (Michał), Miki (Mikołaj), PePe (Piotrek), Spotnick (Michał) oraz Andy (Andrzej), który w tym roku mniej jeździ na rowerze więc zapewnił nam… motocyklową eskortę. Można było wrzucić do jego kufra nadmiarowe banany i batoniki. 

Peleton, a przed peletonem Andy na motocyklu.

Pogoda ideał. Słoneczko, ale dość chłodno. Przygotowywałem się do tego wyjazdu od początku kwietnia, w tym czasie przejechałem prawie 3 500 km i udało się. Do 70 km było dobrze, była moc i choć kumple harpagany podjeżdżali szybciej nie musieli na mnie długo czekać. Później na chwilę mnie odcięło i posiadówa oraz posiłek za Liptowskim Mikulaszem był niezbędny. Najdłuższy, bo prawie 20 km podjazd do Strbskiego Plesa udało mi się przejechać równym tempem. W Strbskim tradycyjne dla tej wycieczki Brynzowe Halouski smakują wyśmienicie kiedy ma się w nogach 110 km po górach. Kiedyś próbowałem ich na wycieczce pieszej – nic specjalnego, kluski z sosem serowym.

Po kluskach deser – 30 kilometrów zjazdu, no i perspektywa najtrudniejszych kilometrów. Najpierw podjazd na Zdziar, a później na Łysą Polanę. Ten pierwszy mnie sponiewierał, jednak zbyt długa przerwa w treningach i baza tlenowa nie jest wystarczająco mocna. Chłopaki na szczęście poczekali przy Rondzie przed Polaną Poroniec, a później przy Brzezinach i dzięki temu miałem koło aż do Chochołowa. 

Sprytny film z objazdu zmontował Lukcio. Materiały Andy, Lukcio i MisQ.

2015-06-13_Żabia Lalka, Żabi Mnich

Tydzień temu zakończyliśmy sezon zimowy, a z letnim sezonem od pewnego czasu mam problem. Szlaki turystyczne po polskiej stronie schodzone, zostało jeszcze kilka wariantów po stronie słowackiej. Chciałoby się coś więcej i wyżej. Alpy – dobre rozwiązanie, ale daleko, Tatry pozaszlakowe – ok. Jest wiele dróg jeszcze nie typowo taternickich, a już nie turystycznych. Parę razy zboczyliśmy w takie rejony i okazało się, że technicznie jest do opanowania, tylko skutki błędu ostateczne. Trzeba się więc powiązać, jakby to mogło wyglądać docelowo? Najlepiej spróbować, dlatego na początku czerwca odezwałem się do Klaudii Tasz, przewodnika poleconego przez Jędrka.

Żabi Koń, Lalka, Mnich… takie cele uzgodniliśmy z chłopakami. Klaudia nie powiedziała nie. No i się działo, ale o tym więcej pod zdjęciami. Tak trudno było zrezygnować z wielu z nich (zrobiliśmy jak sądzę z 1000 fotek).

Żabia Lalka to… no właśnie. Nietrudno zgadnąć, że to ten dziwoląg po prawej. Z drogi do Morskiego Oka jakoś trudno sobie wyobrazić czterech facetów i jedną (nawet szczupłą) kobitkę stojąca na szczycie. W trakcie dnia moja wyobraźnia w tej sprawie się jakoś nadzwyczajnie nie poszerzyła, ale o tym za chwilę.

Klaudia w trakcie instruktażu. Nie było wątpliwości kto rządzi. Za to zarządzanie na najwyższym poziomie – tak zarządzała, że każdy z nas miał przekonanie, że ma na coś wpływ i coś od niego zależy. Mistrzostwo.

Schodzimy ze szlaku. Kurde, trzeba wiedzieć gdzie. Śniadanko w kolibie , kaski włóż i zasuwamy wyżej.

Chwilę później Tatry pokazują swoją kamienistość, już w pierwszym żlebiku, komuś spod nogi ucieka całkiem spory kawałek rumoszu. Ten poniżej komentuje za jakie uszczypliwości i złośliwości to zemsta i tak przez najbliższe 20 minut. Niezależnie od tego czujność na luźno leżące kamienie rośnie.

„Kamyk!!!” ostrzega spokojnie Klaudia. Kamyk na oko waży z 10 kg i mknie sobie znaną trajektorią w dół. Zasada to nie zwiewać przed nim na wszelki wypadek, bo drań potrafi skręcić. Trzeba poczekać do ostatniej chwili i wiać wtedy, kiedy znane są jego zamiary. Łatwo powiedzieć, prawie tak łatwo jak przy 50 km/h na górskiej serpentynie jadąc na rowerze szosowym zaczyna Cię wynosić na przeciwległy pas. Jedynym ratunkiem jest puścić hamulce. Łatwo powiedzieć. Instynkt drze się wówczas: „Hamuj!!!”, a głowa „puść te heble”. No to z kamykiem jest tak samo, Ci, którzy jeżdżą na rowerze trochę szybciej, wiedzą o co chodzi. 

 

No to podążamy w górę. Po sprawnym przejściu przez wilgotną płytę Klaudia nabiera do nas odrobiny (ograniczonego) zaufania. 


Niezawodny Misiek fotografuje szczegóły. Ten oto osobnik – jak się dowiadujemy – rośnie wysoko, do 1900 metrów i pożera owady. Drapieżcy od razu zainteresowani gościem. Poznajcie: tłustosz alpejski. 

Oczy boga, tak o tych stawach (Morskie Oko i Czarny Staw pod Rysami) mówiła zaprzyjaźniona graficzka. W Tatrach późna wiosna, zieleń najzieleńsza, a stawy szafirowe… rany facet o kolorach.


 Poręczówka. Misiek sprawnie porusza się w skałach. Dostał więc urządzenie do wyciągania kości i friendów tzw. „jebadełko” i zamykał peleton.

Klaudia daje się zmęczyć. Z jednej strony full profeska – każde stanowisko, węzeł posprawdzane, ale w skale radź sobie sam, bez niańczenia.

Powiązani idziemy kominkiem w górę. Pierwszy wyciąg. Trudności do 2 i fragmentami 3. Mnie już 2 dostarcza emocji, 3 jest na granicy umiejętności technicznych. Trochę ćwiczeń na ściance oraz nieustanne łażenie po Tatrach pomaga. Z nóg, trzy punkty etc… Klaudia prowadzi, Andy za nią, kolej na mnie, później Lukcio i MisQ… z „jebadełkiem”. 

Lukcio.

Lala gdzieś tam u góry, a tu ładny czerwony sznurek.

Jest niezwykła różnica w tym jakie trudności można pokonać mając asekurację. To zjawisko nazywa się kompensacją ryzyka, czyli – podobnie jak suma nałogów – suma ryzyk, które dopuszczasz w danym momencie jest stała. Masz kask – jedziesz szybciej, masz czekan – strome i twarde jest mniej strome i twarde i tak dalej. 

Po pierwszym wyciągu. Przypięliśmy się do tzw. „pancernego” stanowiska, zerkaliśmy w górę, gdzie jest Klaudia. Przyszły mi do głowy pisklaki mamy sępa, które czekają aż wróci i nakarmi. Ta nisza zawieszona nad doliną uprawniała do takiego porównania. „kra, kra, kra…” Wyobrażenie rozwartych dziobów i oczekiwanie na matkę z ochłapem. Dopadła nas głupawka.

Gramolimy się z Andym. Wyciąg drugi. A tak to wyglądało z perspektywy Klaudii, która poruszała się po tym terenie jak Kozica. Czasami miałem wrażenie, że własną asekurację podczas prowadzenia stosuje tylko z powodów edukacyjnych.

Na szczycie. Powierzchnia większego (takiego na 6 osób) kuchennego stołu i na niej 5 osób. Jedna wyluzowana (widać która), a pozostałe próbują jakoś się przytrzymać tego co stałe. To nota bene bardzo życiowa postawa 😉 Lewa noga Andy`ego zwisa nad wiecznością, a MisQ przeczy prawom fizyki bo ma środek ciężkości poza podstawą, czyli czupryną Żabiej Lalki.

No i zjazd, ale było fajnie. Najpierw do sępiego gniazda, a później na przełęcz. Mnie się udało nie trafić i nagle zobaczyłem, że jeszcze kilka metrów i będę na litej ścianie. Na pewno tędy nie właziłem. No to krzyczę do szefowej.  Klaudia spokojnie: Nie wiem gdzie jesteś, nie widzę Cię. Dasz radę się wspiąć? Dałem, i przelazłem do kominka gdzie czekały pozostałe pisklęta. 

Fajnie jest w końcu dotknąć w miarę pewnej półki.

Andy walczy z ósemką.  

Gdzieś tam wyżej jest Żabi Mnich. W porównaniu z Lalką nie stwarza większych problemów. Na jednym progu wiążemy się profilaktycznie.

I believe I can fly. Wersja Miska. Reszta nie miała tzw. ochoty tam leźć. U stóp Czarny Staw i Morskie Oko

No i jazda w dół. Tym razem czysta radocha, po krótkiej dyskusji na temat grubości taśmy, w oparciu o którą zostało zbudowane stanowisko zjazdowe. Sznur do wieszania bielizny w porównaniu z nią wyglądał dość solidnie. Profesjonalizm Klaudii był jednak znacznie mocniejszym punktem niż ta asekuracja i nie była to kapitanoza (patrz źródła)

Bohaterem tego zjazdu jest Andy… Nie można się opędzić od fotoreporterów. Za chłopakami niezwykła Dolina Żabia Białczańska… Kusi.

Kto jest słodszy…. no kto.

Już późne popołudnie. Schodzimy w dół. Ścieżka niby jest ale mocno osuwista i niepewna. Warto zachować czujność.

I znów lekcja z topografii w górach. To jest niezwykłe tyle lat chodzę i ciągle mnie to zaskakuje. Pozornie już blisko Czarnego Stawu a tu takie podcięcie, które wymaga czegoś w formie poręczówki.

Po to się chodzi. Wiśniówka na brzegu Czarnego Stawu smakuje jak nigdy… i jak zawsze.

2015-06-04_Rysy

Od ładnych kilku lat się do tego przymierzałem, a później przymierzaliśmy. Były już próby. Jeden rekonesans skończył się na Niżnych Rysach, a drugi zetknięciem ze strażnikiem parku, z którym wynegocjowaliśmy zjazd poniżej Rysy (żleb biegnący z miejsca „prawie” na Rysach, czyli Przełączki pod Rysami”). Zjazd tym żlebem był na moim rozkładzie już wcześniej, ale ostudził mnie wypadek, w trakcie którego dobrze jeżdżący narciarz zleciał Rysą, pociągając za sobą dwie turystki. I on, i jedna z jego ofiar nie przeżyły. Więc na pewno nie chciałem jechać tu, kiedy będą tzw. betony. Na pewno warto było poczekać na dobre warunki, miękki śnieg, brak zagrożenia lawinowego. Niestety kiedy tak czekaliśmy na te dobre warunki TPN zdecydował, że zamyka szlaki dla turystyki narciarskiej.  Pech…

Wieczorem 5.06 dotarliśmy jednak do Schroniska w Roztoce z zamiarem noclegu i wczesnoporannego ataku. Trochę się jednak miło zasiedzieliśmy i wstaliśmy o poranku, a słowo „wczesnym” było określeniem umownym.

Nad Morskim Okiem szarawo, trzeba będzie się przebić przez chmury. Podobno jednak powyżej Buli się przeciera, jest więc szansa na dobrą widoczność podczas zjazdu.

Narty na plecach w temperaturze + 20 stopni budzą zainteresowanie, jak się później okazało, nie tylko turystów, ale i rozlicznych służb i życzliwych. No nic na razie podchodzimy. Pokrywa śniegu w zasadzie ciągła od Czarnego Stawu pod Rysami. Nie ma więc wyrzutów sumienia, że robimy krzywdę przyrodzie. Ten wczesny zakaz to niestety raczej przejaw zmieniających się trendów, nowy dyrektor TPN nie sprzyja skiturowcom. Powody nie są znane, na pewno znane są podwójne standardy tej organizacji: dowożenie swoich gości do Morskiego Oka, turystyka narciarska strażnika na zakazanych terenach na Słowacji.

Andy i MisQ w Rysie. Nie udało nam się dotrzeć do samej Przełączki. Powyżej tego miejsca nie było już śniegu. No cóż, to znaczy, że ten żleb jest do poprawki…

Idzie mi się świetnie. Wreszcie. Ponad 2000 km przejechane od początku kwietnia na rowerze zaczyna przynosić rezultaty. Jest mnie stanowczo mniej i pomimo, że plecaki ważą po 22 kg (plecak, narty, szpej zimowy, buty) szybko zdobywamy wysokość. Wreszcie jesteśmy na górze (prawie, do przełączki zabrakło ze 100 metrów). Spóźniliśmy się z 2 tygodnie i śnieg zdążył stopnieć powyżej odkrywając nieprzejezdne głazy.

Wychodzimy jednak ponad chmury, które raz po raz zakrywają jednak żleb. Trzeba się będzie wstrzelić w przerwę. Lukcio.

Selfie przed zjazdem. Śniadanko, klejenie czekanów do kijków i ruszamy w dół.

Cholera stromo. Zjazd wyceniony na 3, a więc o 1 więcej niż nasz standard. Śnieg wygląda za to obiecująco i tak jest. Bywa momentami wąsko, momentami kamienie, ale wszystkim idzie dobrze. U podstawy Rysy chwila odpoczynku, nad nami jakiś desperat w adidasach wykonuje zjazd po kamienistej łasze… Ludzie bez raków, czekanów, w dżinsach… Już na mnie nie robi to wrażenia, kiedy wychodzę wiosną w góry to dziwię się, że wypadków jest tak mało.

Wjeżdżamy w chmurę, nad którą udało się wyjść i stąd już nieprzerwany, przyjemny zjazd firnem do Czarnego Stawu. Czeka nas jeszcze średnio miłe spotkanie ze strażnikami parku. Podobno urządzili na nas obławę. Co za bzdura. To był niestety jeden ze scenariuszy, który braliśmy pod uwagę i niestety się zrealizował. Dyskusje nie mają sensu.

Radochy ze zjazdu jednak znacznie więcej niż wkurzenia na biurokrację, dlatego popas nad Czarnym Stawem się przeciąga.


Z lżejszymi portfelami schodzimy w dół.

Znad MOKa obserwujemy akcję TOPR, o której czytałem dwa dni później w kronice. Jak zwykle ktoś w adidasach się poślizgnął, trzeba było angażować śmigłowiec, uruchamiać ratowników… Chłopaki wkurzeni na akcję TPN, drażnię ich mówiąc, że na coś muszą iść pieniądze z naszych mandatów. I tak było warto, to jak mandat za przekroczenie prędkości na autostradzie, kiedy się jedzie sportowym samochodem. Czasami warto, tym razem na pewno.

2015-05-01_Krzyżne

Tak jak podobny jest scenariusz wycieczek, tak inna jest każda z nich. To chyba jeden z głównych motorów, który każe ruszyć cztery litery z łóżka o godz. 4 rano. Owszem benefitów jest sporo: góry, frajda z wysiłku, ryzyko, satysfakcja z tego, że się dało radę. To prawda, jednak równie pociągające jest to, że za powtarzalny scenariusz za każdym razem realizowany jest inaczej. Raz się komuś chce bardziej, komuś mniej, ktoś ma głupawkę, a ktoś kryzys za kryzysem.

Tą wycieczkę zapamiętam ciąg śmiesznych sytuacji, a zdobywanie wysokości, zjazd coś co wyszło przy okazji.

Start z Brzezin. Pokrywa śnieżna na tej wysokości … bywa. Lukcio przeprawia się przez potok. Po prawej dwóch dzielnych chłopaków podąża za tatą w stronę Doliny Gąsienicowej, my za chwilę nieco zbaczamy.

Poszukiwania śniegu trwają. Obejście złamanego drzewa bez ściągania nart nie do końca się udało. Musiałem się wygrzebać z gałęzi.

Krzyżne, krzyżowanie nart itd… Po lewej Andy, u góry MisQ, po prawej Lukcio. Moja pantera, tygrys lub lampart na dole. Jak widać biały jest umownym kolorem śniegu. 

Wspomniałem, że nieco zboczyliśmy? Wspomniałem, więc zasadnicze pytanie: gdzie do cholery jesteśmy i jak dotrzeć do zielonego szlaku.

Wbrew pozorom nie doszło do przemocy. Andy nieco wysunął… środek ciężkości za podstawę i ku uciesze Lukcia i Miśka rąbnął na śnieg. Swoją drogą to ciekawe jak dużo radości dają takie proste gagi, np. kiedy kolega spadnie z gałęzi.

Dolina Pańszczycy. Zaczyna wiać i padać, pałatki się przydają. Czerwony Staw już się wyłonił spod śniegu. Maj.

Nie pamiętam co w tej chwili ubawiło Lukcia, ale na to wyjście to ciąg głupawki.

Misiek też nie trzyma pokerowej twarzy.

Na przełęczy czas na hasanie. Wieje, ale już nie pada i wyłania się słońce. Udało się w całości podejść na nartach. Nie było za stromo, a dobrze trzymający śnieg dawał wsparcie.

Tu kończy się Orla Perć. My nie wybieramy się do D5SP, tylko w druga stronę.

Juhuuuu… Słoneczko, trochę świeżego śniegu i cała dolina dla nas. Nie warto się czasami przejmować prognozami. 

Sunie Misiek, Lukcio obserwuje.

W końcu docieramy do czerwonego szlaku. Walka w kosówce i zejście z przyjemnym, wieczornym popasem nad Pańszczyckim Potokiem.

2015-04-27_Lodowa Przełęcz i Czerwona Ławka

Końcówka kwietnia gorąca, śnieg znika w oczach. Andy i Lukcio, którzy specjalizują się w wyszukiwaniu zjazdów na Słowacji zaproponowali Lodową Przełęcz (2376 m n.p.m.).

Na dole wiosna. Nie załapałem się na krokusy w Chochołowskiej (bez żalu), wolę te, bez tłumu.

Wciągamy się kolejką na Hrebienok. Nasza trasa wiedzie dzisiaj Studeną Doliną do Chaty Tery`ego i w stronę Lodowej Przełęczy (Sedelko) 2375 m n. p. m. Zjazd drogą podejścia i podejście na Czerwoną Ławkę (2352). Powrót Doliną Staroleśną.


Andy wypatruje śniegu. Wypatrzył więc możemy iść.

Tatry Słowackie oferują coś, czego po naszej stronie jest mniej – przestrzeń. Dolinka pod Sedelkiem, i żleb do Lodowej Przełęczy.

Jak wiadomo srebrna taśma jest dobra na wszystko. Podczas naszych eskapad służyła głównie do klejenia łamanych kijów, zastępowała urwany pasek w bucie, zgubioną klamrę oraz mocowania czekanów do kijków podczas stromych zjazdów. Od pewnego czasu moje wysłużone komperdele explorer contour trzymały się głównie na taśmie. Tym razem jeden z segmentów postanowił się oddzielić od pozostałych. Straciłem tu kilka minut na wyrywaniu go z głębokiego śniegu. W końcu udało się go wyciągnąć i naprawić… srebrną taśmą.

Dolina pod Lodową Przełęczą. Tu będziemy szusować. Na dole żlebu widać sylwetkę skiturowca. Zjazd przyjemny, momentami dość czujny, bo górna warstwa była mało związana, na dole kierujemy się w stronę Czerwonej Ławki. 


Podejście na Czerwoną Ławkę. Stromo, zwłaszcza u góry. Ten szlak jest uważany za jedno z trudniejszych turystycznych podejść po słowackiej stronie, moim zdaniem taka opinia związana jest tylko z ekspozycją, bo technicznie prezentuje średnią trudność. Nie chciałbym tędy podchodzić bez asekuracji jeśli śniegi byłyby betonowe, ale tego dnia łatwo można było wybić stopień, a raki i czekan dawały dużą stabilność.

Na Czerwonej Ławce. Zjazd nie wygląda na trudna. Śnieg jest miękki, firnowaty co daje dobrą kontrolę w stromych miejscach. Szuuuu… na dół. Zdjęcia MisQ i Lukcio.

Na dole miałem jeszcze niezłą przygodę. Już u wylotu Doliny Staroleśnej zjeżdżaliśmy wąską ścieżką w lesie wypatrując czy śnieg się nie skończy. Trochę mnie poniosła zabawa i jadąc dość szybko za Lukciem późno się zorientowałem, że w śniegu jest kilkumetrowa przerwa. Lukcio się zatrzymał, ja już nie miałem miejsca. Do wyboru zostało mi zatrzymanie się na nim lub przejazd, a właściwie przelot nad nadbrzeżem potoku i próba zatrzymania gdzieś dalej. Wybrałem druga opcję, odchyliłem się żeby czuby nart nie zahaczyły o kamień i szurnąłem górą dolatując do łachy śniegu, gdzie mogłem postawić narty w poprzek. Uff… Udało się, nawet rysy w nartach nie były głębokie.

Na dół dotarliśmy w strugach deszczu z poczuciem dobrze spędzonego dnia.

 

2015-04-16_Świnicka, Karb i Zawrat

Zima się wreszcie rozkręciła w kwietniu. Wziąłem dzień wolnego w środku tygodnia i szurnęliśmy do Zakopanego. Klasyk zjazdowy – trzy przełęcze  Świnicka, Karb i Zawrat. To zjazdy wycenione w trudności na 2. Super, jest już adrenalina, bo stromo, ale z ciągle rosnącym doświadczeniem i (mam nadzieję) umiejętnościami powinniśmy sobie z tym poradzić. Tym bardziej, że nie miało być jakoś szczególnie betonowo. Wciągnęlliśmy się kolejką żeby zaoszczędzić czas i siły na trzy przełęcze. 

Grzbietem w stronę Świnickiej Przełęczy

Przełęcz Świnicka jednak mocno mnie tego dnia zweryfikowała. Z Kasprowego przez Beskid sprawnie dotarliśmy do nawisu nad przełęczą. Nawis jest tu normą w zimie, więc się go spodziewałem, nie spodziewałem się, że będzie tak twardo.

Na Świnickiej Przełęczy. Oglądanie zjazdu żlebem. Widać nawis, który tak nieelegancko potraktował mnie i Andy`ego

Lukcio sprawnie przejechał nawis, ja wydygałem i postanowiłem opuścić narty poniżej… rany, zajęło mi to wieczność, o stylu gramolenia się nie wspomnę, no i popełniłem błąd, duży błąd. Nie usztywniłem buta do pozycji „zjazd”. W pierwszym zakręcie przeniosłem ciężar na buta, a but się pochylił i tyle. Skrętu nie było. Wykonałem całkiem ładnego fikołka i stanąłem na nartach. Samo się zrobiło, a to niezły wyczyn w takim stromym żlebie…

Andy`emu poszło równie słabo. Stojąc już w żlebie zastanawiając się co się wydarzyło z moim fikołkiem zobaczyłem jak leci narta, a powyżej właściciel sunie na mnie żwawo. Nie zdążyłem zwiać, więc żeby nie polecieć razem opuściłem dolną nartę, zaparłem się jak umiałem. Udało się, układ ustał i Andy miał się czego łapać. Po tym upokorzeniu i lekcji pokory dalej już było tylko lepiej. 

Karb poszedł gładko. Zmyliśmy część hańby.

Teraz kolej Zawrat, który tak mnie źle potraktował kilka tygodni temu. Od dwóch tygodni sporo trenowałem na rowerze i zacząłem czuć więcej mocy. Po raz pierwszy udało mi się w całości podejść na nartach próg do Zmarzłego Stawu.

Po południu śnieg „puścił”, zapowiadało się fajne podejście i przyjemny zjazd. Ludzi prawie nie ma, zalety wędrówki w środku tygodnia

Zawrat stawiał się tylko na samej górze, właściwie nie sam Zawratowy Żleb tylko skały wystające spod śniegu, przez które trzeba było jakoś się przecisnąć. Poniżej jechało się super i z poczuciem, że poranna porażka została trochę przykryta dwoma fajnymi zjazdami zjechaliśmy do Gąsienicowej i dalej starą nartostradą do Kuźnic.

Przed zjazdem z Zawratu. Animusz wrócił.

2015-04-06_Grześ

Lany, a właściwie sypany, poniedziałek. Sypało przez ostatnie dni więc pojawił się puch. Nie dało się operować wyżej więc wybraliśmy względnie bezpiecznego Grzesia i hasanie po lesie. Trafiliśmy na jedne z najlepszych warunków ever. Mało ludzi, mnóstwo śniegu. Nie dało się jeździć po cichu… więc pokrzykiwania juhuuu! dobiegały zza co drugiego drzewa, po każdym skręcie w którym wciskało w skręt. Czułem się jak Muminek na chmurkach wyczarowanych ze skorupek z jajek.

Chochołowska pusta, cała nasza.

Wycieczka niedaleka, nastawieni na hasanie. Tu z Lukciem w Dolinie Chochołowskiej.

Tę gałąź narciarstwa wytyczyli Maklakiewicz z Himilsbachem

Bajka, bajeczka, puch, puszek i gęby w zachwycie przez cały dzień.

Przepak na Grzesiu i w dół… Dzisiaj nie było czasu robić zdjęć, liczyła się jaaaaaaazdaaaa.

2015-04-04_Kasprowy Wierch

Zacząłem coś robić po porażce na Zawraciku, więc pomysł MisQ żebyśmy lany poniedziałek spędzili na skiturach był dla mnie jak najbardziej. Kasprowy Wierch dlatego, że była lawinowa „trójka” i to nie na wyrost. W ostatnich dniach spadło z 20-30 cm więc obiecywaliśmy sobie jazdę po puchu. 

Przepak i selfie przed wyruszeniem w górę. Śnieg, śnieżek wokół… 

Podejście nartostradą to klasyk podejścia na Kasprowy. Osobiście wolę iść przez Dolinę Jaworzynki, ale umówiliśmy się, że tamtędy będzie zjazd.

Dalej nartostradą i brzegiem trasy. Szybka decyzja. Kasprowy poczeka, a zjedziemy z Pośredniego Goryczkowego (gdzieś za moimi plecami). Trudno uwierzyć na podstawie tego zdjęcia, ale na szczycie dopadła nas chmura i solidny opad śniegu, więc pierwszy zjazd odbył się z nieustającym pytaniem – gdzie jedziemy? W lewo, w prawo… Trudno się zgubić w Goryczkowej więc i nam się nie udało. Zjechaliśmy i podeszliśmy ponownie na Kasprowy.

To Wielkanoc więc na szczycie MisQ wyjął dwa kurczaki. Ten po lewej to MisQ, po prawej ja. Za nami rozmazany grzbiet Beskidu.

Dzwon, obserwatorium. Klasyk, ilość śniegu, wiosenne słońce usprawiedliwiają oszołomienie. Za chwilę w dół. Przeciskamy się pod linką żeby złapać trochę głębokiego i świeżego. Fantastyczne 300 metrów zjazdu, dojeżdżamy do ubitego (przygotowanego stoku) i szybciochem wydostajemy się znów poza trasę. 

Gdzieś pod Zielonymi Turniami i Uhrociem Kasprowym trochę naszego śladu. 

MisQ zdobywca w pożegnalnej focie. Teraz jeszcze „starą” nartostradą fantastyczny zjazd po świeżym śniegu i na parking. Blitz Krieg – o 16.30 w samochodzie.

2015-03-21_W stronę Zawraciku

Zawrat, Zawracik to punkt zwrotny i tak też było. Brak treningu spowodował, że to wyjście w Słowackie Tatry wspominam jak najgorzej. Podjechaliśmy kolejką na Hrebeniok, piękne widoki i kompletna wata w nogach. Sił starczyło mi żeby podejść do Zbójnickiej Chaty. Tam powiedziałem chłopakom – Na ra i wróciłem z mocnym postanowieniem treningu. Bo to nie ma po co wchodzić w żleb jeśli na górze nie ma już siły żeby zjechać. To ani przyjemne, ani bezpieczne i dla mnie i dla ekipy.

Po Słowackiej stronie jak w Dolomitach

Chłopaki na podejściu.