2015-03-15 Trzydniowiański Wierch

Jeśli miałbym kłopot ze słowem ambiwalentny, to jego znaczenie wyjaśnia się kiedy w Tatrach jest duży opad śniegu. Z jednej strony robi się lawinowo (tak było tego dnia – 3), z drugiej strony puch kusi. Pomysłem jest znaleźć miejsce, gdzie jest na tyle stromo, że niesie i na tyle bezpiecznie, że nie „wyjedzie”. W polskich warunkach zostaje las. Podejście szlakiem na Trzydniowiański, a właściwie jego najniższy wierzchołek – Kulawiec.

Zebrała się liczna ekipa, poza pewniakami Andym, Lukciem i MisQ dołączyli do nas Marcus, PePe i Tomek. To nie była skomplikowana wycieczka. Cel podejść do góry i zjechać, później podjeść i zjechać, a później (wersja dla wytrwałych) podejść i zjechać.

Chochołowska o poranku, po świeżym odpadzie jest dostojna, rozłożysta i obiecuje przygodę. Na dodatek w środku zimy jest jeszcze zwykle pusta. Fot. Marcus

No i ciąg dalszy bajkowych krajobrazów. Puch, puszek, puszunio…

  Śniadanie,  a Andy wypuścił się sprawdzić strukturę śniegu. Badanie wypadło obiecująco. Fot. MisQ

Podejście na Kulawiec. Im wyżej tym ładniej, ta nieskomplikowana reguła tego dnia działa jak złoto. Lukcio cieszy się obietnicą zjazdu. Fot. Marcus

Żleby kuszą, ale lawinowa trójka to nie przelewki, tym bardziej, że świeżego jest z 40-50 cm. Fot. Marcus

No to rozpoczyna się hasanie. Marcus nie daje się wciągnąć pod śnieg. Puch, puszek nie był idealny, trochę trzymał narty, ale narzekanie byłoby grzechem. Fot. MisQ

Lukcio na wybiciu. Tajner z Kruczkiem byliby z niego dumni. Fot. MisQ

Marsjanie też doceniają możliwość założenia śladu. I to w jakim stylu. Fot. MisQ – jak to możliwe?

Andy dowodzi, że epoka monoski (jednej narty) nie odeszła w zapomnienie w latach 70.  Fot. MisQ

2015-02-22_Zawrat

Ciekaw byłem tego wyjazdu. Ostatni raz na Zawracie na nartach rok temu. Pojechaliśmy z Andym we dwóch, bo chłopaki nie mogli. Nie dość, że kondycja taka sobie, to ostatni tydzień dręczyła mnie infekcja. Niby nic, ale lejący nos i ogólna słabość. W czwartek przeszło więc uznałem, że w niedzielę będę gotów. Na wyrost uznałem. Do Gąsienicowej jakoś się szło, na próg Koziej Dolinki gorzej, nawet nie próbowałem na nartach tylko z buta. Andy walczył prawie do końca, ale na ostatnim zakosie się poddał… za stromo. Na dodatek zwiała mu narta i zaliczył podejście pod próg dwukrotnie.

Kozia Dolinka. Na Zawrat tak blisko, tego dnia dla mnie bardzo daleko.

Później w moim wykonaniu było tylko gorzej. Podejście na Zawrat trwało i trwało. Śnieg wydawał się ok, ale ja się gramoliłem jakby to było 5000 m n. p. m. nie niespełna 2000. Przyplątały się kurcze, nogi jak z waty, więc na przełęczy po prostu padłem. Musiałem słabo wyglądać, bo Andy wskazał mi grajdoł, gdzie zległem. Znając słabość nóg miałem cykora przed zjazdem. Zawrat to dwójka. Zjeżdżałem z niego kilkakrotnie i poza pierwszym krótkim fragmentem nie jest przedstawia wielkich trudności, ale to jest prawdziwa teoria, kiedy uda trzymają a nogi się nie trzęsą tak jak mnie tej niedzieli. Postanowiłem więc przyczepić sobie czekan do kija, na wszelki wypadek, gdybym poleciał. To była dobra decyzja. 

Początek zjazdu, dawno się nie czułem tak niepewnie. To zdjęcie zrobił Robert, którego poznaliśmy na podejściu

Przecisnęliśmy się przez wąski przesmyk pomiędzy skałami tak żeby powiedzieć sobie, że cały żleb zrobiliśmy na nartach… mnie to stwierdzenie nie dotyczyło, bo po pierwszym skręcie coś poszło nie tak i grzmotnąłem na stromym i zacząłem się zsuwać. Pierwsza zasada to starać się nie przyspieszyć. Odruchowo więc wbiłem czekan i podciągnąłem się na nim przygniatając do śniegu. Zatrzymałem się po 10-15 metrach. Błogosławiłem wówczas nasze ćwiczenia i wygłupy z czekanami podczas jesiennych śnieżnych wyjść podczas, których sprawdzaliśmy w praktyce teorię hamowania na stromym, która mówi nie nie hamuj z czekanem wbitym nad głową, bo to czcza i nieskuteczna rozrywka.

Zbieram się po upadku. Andy wspiera mentalnie.

Stanąłem, narta gdzieś została wyżej, wszedłem po nią i zacząłem ustawiać stanowisko do wpięcia się. Kłowe wiązania TLT nie są moim ulubionym sprzętem. Lekkie są, ale w trudniejszych sytuacjach – na stromym lub w głębokim śniegu trudno się wpiąć. Szynowe wiązania działają podobnie jak wiązania narciarskie. Przód, pięta i klik. Jedziesz. W kłowych TLT trzeba równiutko ustawić stopę, klik i… znów, bo nie weszło… klik… tym razem lód w insertach … klik… itd. Jeśli stoisz na równej powierzchni możesz się tylko powkurzać. Tyle, że właśnie stałem na stromym zlodzonym fragmencie, co chwile łapały mnie kurcze i nogi zaczęły się telepać. Dużo nie trzeba było ziuuu… znowu jadę w dół, tym razem tylko chwilę, bo odruchowo  wcześniej moszcząc stanowisko wbiłem czekan, a lonża została na nadgarstku. To nie był mój dzień.

Wreszcie zjeżdżamy. Andy śmiga w dół, ja się męczę okrutnie. Docieramy do progu Koziej.

To zdjęcie mówi więcej o tym dniu w moim wykonaniu niż cała relacja.

Później znana trasa – żlebem nad Czarny Staw Gąsienicowy i w dół Starą Nartostradą. Dobrze, że przynajmniej śniegu jest tyle, że docieramy do samochodu na nartach. Zdarzają się wyjścia niezbyt miłe narciarsko, jak to… ale i tak było fajnie 🙂 Po upadku trzeba wsiąść na konia jak najszybciej… 

2015-02-07 Kozi Wierch

Jak podejście do Doliny 5 Stawów Polskich i wejście na Kozi Wierch to zawsze jest ok. Dodatkowo tego dnia zapowiadała się znakomita pogoda i fajne warunki śniegowe. Kozi Wierch to „minus dwójka” w 6 stopniowej skali trudności zjazdów. Dla mnie to taka trudność, która daje frajdę i trochę adrenaliny, ale nie jest – w normalnych warunkach – walką o przetrwanie. Lubię to podejście ośnieżoną Doliną Roztoki i ten moment, kiedy przed Wielką Siklawą las ustępuje i otwiera się przestrzeń.

W górę czarnym szlakiem. Na progu Doliny Pięciu Stawów Polskich.

Omijamy podejście do Siklawy – zbyt ryzykownie, niedawno padało, a u wylotu żlebu (Litworowy) zawsze jest czujnie. Dobrze to widać wiosną i latem. Wiosną to ostatnie miejsce gdzie trzeba trawersować śnieg, a latem lawiniastość tego miejsca wyznacza stromy tor pozbawiony kosówki. Piszę o tym, bo dwa tygodnie później (po tej wycieczce) tam właśnie znaleziono ciała dwóch chłopaków, którzy wracali tamtędy z długiej, wyczerpującej wyprawy. Przykryła ich niezbyt szeroka lawina.

Na podejściu, w Szerokim Żlebie.

Śnieg wygląda na stabilny, a pogoda… marzenie. Chłopaki jeszcze walczą z zakosami, ja wolę z nartami na plecach, mam wrażenie, że na stromym łatwiej zachować rytm. Na Kozi wspinają się również Andy, Lukcio, Mateusz, Marcus, PePe i ja. Nie trzeba zakładać raków. W takim śniegu twarde narciarskie skorupy dają wystarczające oparcie.

W 1/5 bardziej stromego fragmentu żlebu natykam się na grupę studentów, którzy właśnie debatują nad techniką zjazdu w dół… na karimacie. Harpagany. Owszem, zjazd na tyłku, tak zwany dupozjazd, jest zalecaną techniką pokonywania stromizm, ale pod warunkiem, że ma się czekan do kontrolowania prędkości. Można ten sposób znaleźć nawet w uznanych podręcznikach. Nic nie wspominali tam o karimatach no i jednak na tyłku jest chyba jakoś bardziej kontrolowanie niż oddać się śliskiej karimacie. Pomysłowy zespół ma czekany, ale zamierza hamować też rakami. Namawiam ich przynajmniej do zdjęcia raków, które przy próbie zatrzymania się działają jak haczyki do zrywania więzadeł, albo katapulta. Wszystko zależy od prędkości i tego jak góra postanowi nas potraktować.

Ekipa deliberuje chwile nad moją propozycją i decyduje się jednak zdjąć raki. Wyraźnie przestraszona wariackimi pomysłami dziewczyna robi hardą minę, ale widać, że najchętniej pozbyłaby się wysokości w sposób może i nudny, ale i bezpieczny – schodząc. Tylko jak tu żyć z etykietką nudziary… Podchodząc, długo ich widziałem jeszcze w miejscu, lub prawie w miejscu. Później zniknęli. Chyba im się udało bez szwanku stracić wysokość, bo kroniki TOPR milczały na temat tego wyczynu.

Lukcia Ti tajm na szczycie. 


Już na zjeździe. W dole tafle zamarzniętych stawów w Piątce.

Śnieg początkowo twardy, ale trzymający. Sam początek to jak zwykle taki spór wewnętrzny, bo stromo i wyobraźnia pracuje co jeśli… Ponieważ ruszyłem pierwszy rozglądam się też bacznie, czy nic nie wyjedzie spod nas, jest już dość późno (około 14) – słońce zdążyło roztopić wierzchnią warstwę śniegu, który stał się cięższy. Jakoś się jednak jedzie.

Jest z nami Mateusz, który dotąd nie jeździł na skiturach, jest jednak świetnym narciarzem i po paru skrętach, w których rozpoznawał teren, nastromienie i śnieg, przyjemnie na niego patrzeć.  

Chociaż to mój piąty zjazd z Koziego Wierchu (2291 m n. p. m.) to tak naprawdę pierwszy do końca, bo ruszyliśmy z samego wierzchołka. Wcześniej się nie składało, bo:

  1. wycof z PePe – zagrożenie lawinowe i deszcz.
  2. wycof z powodu ekstremalnego betonu, nawet raki się słabo wbijały, narty zostały w połowie żlebu.
  3. nie trafiliśmy na szczyt we mgle.
  4. wiosna, u samej góry nie było ciągłej pokrywy. 

Zjazd dość męczący, ale frajdy mnóstwo. Zaleta zimy jest taka, że można dotrzeć do samego schroniska.

Panorama Miedzianego z tafli Wielkiego Stawu piękna.  Autorstwo fot zbiorowe, większość tym razem Lukcio.

Idziemy do schroniska, tam piwo i zjazd Litworowym Żlebem, później roztoka i do Wodogrzmotów Mickiewicza. Na asfalcie ciągle mnóstwo śniegu, więc da się na nartach aż do samochodu. 3,5 km pokonujemy w niespełna 20 minut.

2015-01-24 Salatyn

Salatyn (Salatyński Wierch) to tzw. free zona na Słowacji, czyli nieprzygotowany stok z którego można zjeżdżać legalnie. Tym razem ekipa była spora, bo aż 8 osobowa. Poza zestawem stałym był PePe i trzech kolegów Lukcia, w tym Tomek, z którym mieliśmy okazję już być na Rysach w ub. roku. Dołączył też Mateusz, świetny narciarz, dla którego to było pierwsze skiturowe wyjście. 

To nie był mój dzień. W nocy wróciłem z Warszawy z przystankiem w Częstochowie, przespałem się 2 godziny i z lekkim poślizgiem o 5.30 siedziałem w samochodzie. No cóż za wybory zawsze się płaci jakąś cenę. Można siedzieć w domu, a można mieć pod powiekami trochę więcej. Ja wolę ten drugi stan. I to nie chodzi o piasek pod powiekami… Wyładowaliśmy się z auta w dobrych nastrojach na parkingu pod ośrodkiem narciarskim Rohacze. Narty na nogach (po raz pierwszy miałem Voelke Amaruq, które przeszły drobną przygodę ze świeczką, nad którą zawisły nieszczęśliwie, któregoś miłego wieczoru. Deskom został brązowy ślad na powierzchni i wżer na ślizgach, a ja mam nauczkę. Narty działają bez zarzutu. Skoro one mogą.

Podeszliśmy wzdłuż stoku i dalej przez kosówki trasą znaną z ubiegłego roku, w końcu zasadnicze podejście z nartami na plecach.

IMG_92761

Andy napiera 

IMG_93511

MisQ na pierwszym planie, Salatyn w tle

Niedospana noc sprawiła, że chciałem zawrócić, ale jakoś się dowlokłem. Zjazd za to bardzo fajny, na górze nieco twardo, ale dwie trzecie stoku to istna bajka. Amarq są nieco szersze, dłuższe i bardziej miękkie od Haganów, co w tych warunkach dawało dużą przewagę i łatwość, łatwość przekłada się na pewność, a jak się nie walczy z górą tylko współpracuje to jest flow. I o to chodzi.

IMG_95071

PePe w akcji

P10301781
Cała ekipa u podnóża Salatyna. Tego dnia część chłopaków poszła 3 x w góre, reszta ekipy (i ja) po drugim wejściu zwinęła się na parking.

 

2015-01-11 Kasprowy Wierch

Kiedy w Tatrach tyle śniegu, że można go zmieść na łopatkę rozwiązanie jest jedno – Kasprowy Wierch. Tak jest zwykle na początku sezonu, kiedy wszyscy wyposzczeni ciągną na Kaspro jakby byli wyznawcami kultu Wielkiego Dzwonu (tego na szczycie). Poszliśmy i my. W tej wyciecze uczestniczył Andy, MisQ i ja.

Godzina 8. Poranna krzątanina na parkingu. Żeby tu dotrzeć trzeba było wstać o 4.30. Jak ja tego nienawidzę, ale kiedy już ma się na nogach buty i narty, to senność ustępuje i włącza się tryb „krok, za krokiem”.

Dolina Goryczkowa. Dzień szarawy, wyciąg na Kasprowy jeszcze nie kursuje, spod cienkiej warstwy śniegu przebija trawa. Cała góra dla skiturowców. Wieje, ale w normie, słońce gdzieś też schowali. Cóż styczeń w Tatrach.

Jest i Mekka. Foki trzymają dobrze, więc podejście jest przyjemne.

Pogaduchy i selfie na Kasprowym.  Później fajny zjazd po twardym, ale dobrze trzymającym podkładzie. Udało się dotrzeć na nartach prawie do samochodów. To zawsze cieszy, kiedy nie trzeba nieść nart w dół. Na to jest czas w maju.

Już na dole. Zdjęcie do kampanii społecznej na rzecz wyposzczonych skiturowców „Bo śniegu było za mało”. Krew nie miała nic wspólnego z glebą, którą zaliczyliśmy z Andym próbując zjeżdżać we dwóch na jednej parze nart po oblodzonej drodze, ani z walką o wiśniówkę… przyznaję – mała inscenizacja, chociaż krew prawdziwa.

(fotki MisQ)

2014-12-28 Starorobocianski Wierch

Tego dnia zdefiniowało mi się zimno w Tatrach, ale po kolei.

Było wiadomo, że pójdziemy, ponieważ dawno nie było nas w Zachodnich wybór padł na Starorobocianski.

Szlak Doliną Chochołowska to zawsze jeden z bardziej wyczerpujących psychicznie odcinków, chłopaki na granicy załamania psychicznego, ale robią dobrą minę. 7 nudnych kilometrów sprawia, że w Zachodnich jesteśmy rzadziej niż na to zasługują.

Wyżej jest bardziej interesująco. Spotykamy Teletubisia kontemplującego świeży opad na kosówce. 

Nie dajemy się długo przekonywać, że świeży śnieżek smakuje najlepiej prosto z gałązki. 

Po wyjściu na grań od Siwego Zwornika nie mamy wielu zdjęć. Zamarzły baterie, poza tym wyjęcie ręki z rękawicy to był akt heroiczny. W kilkanaście sekund dłoń robiła się biała i doprowadzenie czucia zajmowało kolejne kilka minut. Byliśmy dobrze ubranie, ale zaczęło się robić srogo zimowo. Nie bardzo można było sobie pozwolić na błąd np. w postaci zgubienia szlaku. O to nie było trudno. Mgła ograniczyła widoczność do kilku metrów, na Starorobociańskim wiało okrutnie, w porywach do 80 km/h i temperatura spadła do – 16 st. Ruszyliśmy w stronę Kończystego Wierchu. Zupełnie nie było widać po czym się idzie, najpierw trzymaliśmy się grani, coś się jednak nie zgadzało, więc później za podpowiedzią gps-a odbiliśmy w stronę Słowacji i wreszcie dotarliśmy do szlaku. Ucieszyło mnie to.

Już na grani MisQ nagrał film, który oddaje srogi klimacik:



2014-12-24 Kopa Kondracka

Jeśli chcecie pobyć w Tatrach sami lub prawie sami to są takie dwa momenty, albo jest taka pogoda, że wróble chodzą pieszo (zasłyszane ostatnio u GOPRowca na Magurze Małastowskiej) albo wybieracie dzień nieoczywisty np. wigilę. No więc o 8 rano ruszyłem, ponieważ jednak samotne łażenie zimą w górach jest mało rozsądne wybrałem szlak dobrze mi znany: Przełęcz Pod Kopą Kondracką – Kopa – Goryczkowe Czuby – Kasprowy – Dolina Gąsienicowa.

Na Kopie. Wiało, tak że trzeba było ostatni odcinek wspomagać się dziabką. Zastanawia mnie ten kształt czaszki nad drogowskazem 🙂

2014.11.08 – Szpiglasowy Wierch

Czteroosobowa ekipa, którą nazywamy nieco prześmiewczo „Najlepszą Grópą Gurską” ukonstytuowała się 5 listopada 2011 podczas polegiwania w ciepły (sic!) listopadowy wieczór. Od tego czasu w takim składzie lub składzie powiększonym (tzw. Grópa Gurska i przyjaciele) odbyliśmy prawie 60 wycieczek w polskie i słowackie Tatry. Na nartach i pieszo.

Wycieczka inicjacyjna NGG została opisana z datą 05.11.2011. I tym razem przebieg wycieczki był podobny – Dolina 5 Stawów Polskich, później chłopaki zrobili mały skok w celu rozpoznania Mnicha, a ja zaległem wśród kamieni ucinając sobie drzemkę.

Grópa na Szpiglasowym Wierchu, w formie

2014-09-13 Przełęcz pod Chłopkiem

Pierwsze wejście na tę przełęcz. Rok wcześniej z powodu oblodzenia trzeba się było wycofać. 

Niemiła niespodzianka na drodze do Morskiego Oka, taką miałem ochotę na kłus…

Kaczek dokarmiać nie należy. Andy więc zajął się zdalnym dokarmianiem członków Grópy. Pogoda pod zdechłym kaczorem, ale nastrój na wysokim poziomie.

Po lewej Morskie Oko puszcza Andy, po prawej Lukcio ma minę a`la Czarny Staw.

Zabójcze Morskie Oko Andy`ego w zbliżeniu

Ekipa w komplecie w okolicach Kazalnicy. Trudności techniczne kiedy nie ma lodu są umiarkowane. Tydzień później w tej okolicy zdarzył się smutny wypadek śmiertelny. Doświadczony turysta chcąc ustąpić miejsca turystce, która nie dawała rady zrobił o jeden krok za daleko w tej uprzejmości.


Korzystając z tego, że byliśmy wcześniej zajrzeliśmy jeszcze na któryś z niższych wierzchołków Pośredniego Mięgusza. Nie bardzo wiemy dokładnie, który, bo było mocno mgliście.

W każdym razie wejście i zejście eksponowaną granią dostarczyło dawki, tego po co też się chodzi.