2014-12-28 Starorobocianski Wierch

Tego dnia zdefiniowało mi się zimno w Tatrach, ale po kolei.

Było wiadomo, że pójdziemy, ponieważ dawno nie było nas w Zachodnich wybór padł na Starorobocianski.

Szlak Doliną Chochołowska to zawsze jeden z bardziej wyczerpujących psychicznie odcinków, chłopaki na granicy załamania psychicznego, ale robią dobrą minę. 7 nudnych kilometrów sprawia, że w Zachodnich jesteśmy rzadziej niż na to zasługują.

Wyżej jest bardziej interesująco. Spotykamy Teletubisia kontemplującego świeży opad na kosówce. 

Nie dajemy się długo przekonywać, że świeży śnieżek smakuje najlepiej prosto z gałązki. 

Po wyjściu na grań od Siwego Zwornika nie mamy wielu zdjęć. Zamarzły baterie, poza tym wyjęcie ręki z rękawicy to był akt heroiczny. W kilkanaście sekund dłoń robiła się biała i doprowadzenie czucia zajmowało kolejne kilka minut. Byliśmy dobrze ubranie, ale zaczęło się robić srogo zimowo. Nie bardzo można było sobie pozwolić na błąd np. w postaci zgubienia szlaku. O to nie było trudno. Mgła ograniczyła widoczność do kilku metrów, na Starorobociańskim wiało okrutnie, w porywach do 80 km/h i temperatura spadła do – 16 st. Ruszyliśmy w stronę Kończystego Wierchu. Zupełnie nie było widać po czym się idzie, najpierw trzymaliśmy się grani, coś się jednak nie zgadzało, więc później za podpowiedzią gps-a odbiliśmy w stronę Słowacji i wreszcie dotarliśmy do szlaku. Ucieszyło mnie to.

Już na grani MisQ nagrał film, który oddaje srogi klimacik:



2014-12-24 Kopa Kondracka

Jeśli chcecie pobyć w Tatrach sami lub prawie sami to są takie dwa momenty, albo jest taka pogoda, że wróble chodzą pieszo (zasłyszane ostatnio u GOPRowca na Magurze Małastowskiej) albo wybieracie dzień nieoczywisty np. wigilę. No więc o 8 rano ruszyłem, ponieważ jednak samotne łażenie zimą w górach jest mało rozsądne wybrałem szlak dobrze mi znany: Przełęcz Pod Kopą Kondracką – Kopa – Goryczkowe Czuby – Kasprowy – Dolina Gąsienicowa.

Na Kopie. Wiało, tak że trzeba było ostatni odcinek wspomagać się dziabką. Zastanawia mnie ten kształt czaszki nad drogowskazem 🙂

2014.11.08 – Szpiglasowy Wierch

Czteroosobowa ekipa, którą nazywamy nieco prześmiewczo „Najlepszą Grópą Gurską” ukonstytuowała się 5 listopada 2011 podczas polegiwania w ciepły (sic!) listopadowy wieczór. Od tego czasu w takim składzie lub składzie powiększonym (tzw. Grópa Gurska i przyjaciele) odbyliśmy prawie 60 wycieczek w polskie i słowackie Tatry. Na nartach i pieszo.

Wycieczka inicjacyjna NGG została opisana z datą 05.11.2011. I tym razem przebieg wycieczki był podobny – Dolina 5 Stawów Polskich, później chłopaki zrobili mały skok w celu rozpoznania Mnicha, a ja zaległem wśród kamieni ucinając sobie drzemkę.

Grópa na Szpiglasowym Wierchu, w formie

2014-09-13 Przełęcz pod Chłopkiem

Pierwsze wejście na tę przełęcz. Rok wcześniej z powodu oblodzenia trzeba się było wycofać. 

Niemiła niespodzianka na drodze do Morskiego Oka, taką miałem ochotę na kłus…

Kaczek dokarmiać nie należy. Andy więc zajął się zdalnym dokarmianiem członków Grópy. Pogoda pod zdechłym kaczorem, ale nastrój na wysokim poziomie.

Po lewej Morskie Oko puszcza Andy, po prawej Lukcio ma minę a`la Czarny Staw.

Zabójcze Morskie Oko Andy`ego w zbliżeniu

Ekipa w komplecie w okolicach Kazalnicy. Trudności techniczne kiedy nie ma lodu są umiarkowane. Tydzień później w tej okolicy zdarzył się smutny wypadek śmiertelny. Doświadczony turysta chcąc ustąpić miejsca turystce, która nie dawała rady zrobił o jeden krok za daleko w tej uprzejmości.


Korzystając z tego, że byliśmy wcześniej zajrzeliśmy jeszcze na któryś z niższych wierzchołków Pośredniego Mięgusza. Nie bardzo wiemy dokładnie, który, bo było mocno mgliście.

W każdym razie wejście i zejście eksponowaną granią dostarczyło dawki, tego po co też się chodzi.

2014-08-09_Orla XXL

Tatry w lecie się nam kończą, przeszliśmy większość tego co oficjalnie dostępne, oraz część tego co nieoficjalnie. Stąd pomysły z gatunku mądrych inaczej. Wyjść o 0.30 z Kuźnic ruszyć w drogę i po 18 godzinach powrócić do samochodu.

Tu było do załatwienia kilka spraw:

– wschód słońca na Świnicy

– Orla Perć w jeden dzień z Kuźnic

– Orla Perć w wersji XXL czyli z zaliczeniem dodatkowo Kasprowego Wierchu i Świnicy.

MisQ ma statyw, dzięki temu może jeszcze złapać ostatnie promienie chowającego się miesiączka za którąś z grani zachodnich.

Maszerujemy więc w górę. Będzie prawie pełnia więc szybko pada hasło: lampki zgaś! W świetle księżyca i poświacie łuny od Zakopanego jest wystarczająco jasno żeby zdobywać wysokość. Marsz bez latarek o 2 w nocy w Tatrach ma szansę się udać o ile wszyscy konsekwentnie nie używają sztucznego światła i źrenice mogą się rozszerzyć, tak aby wyraźnie rozróżniać kształty korzeni i skał. Jeśli ktoś choćby na chwilę włączy czołówkę diabli biorą tę kocią zdolność. Więc nie zdziwiło mnie kiedy Misiek zaczął pokrzykiwać w stronę dwóch mocnych czołówek, które – jak sądziliśmy wówczas – należały do Andy`ego i Lukcia.

Okrzyk „Zgaś k… tę ledę”! To nie było nic takiego w męskim świecie grupy, właściwie pieszczotliwe napomnienie. Jak się można domyśleć postaci (lubię tę formę tego słowa), właściciele czołówek, okazali się nie być Lukciem i Andym. Dwóch zupełnie nieznanych nam turystów, którzy pomimo nocnej pory podobnie jak my ruszyli w góry. Oniemiali zbierali solidne joby. Hmm… kiedy dotarliśmy do nich nastała niezręczna cisza. Przeprosiliśmy, że myśleliśmy… itd. Zapytaliśmy, gdzie idą etc. Podałem rękę pierwszemu i powiedziałem:

– Kuba. 

– Leda pierwsza – przedstawił się również.

– Leda druga – wtórował mu kolega.

Spotykaliśmy się jeszcze kilkukrotnie tego dnia, za każdym razem potwierdzając, że „idą ledy”. Nie dowiedziałem się jak noszą imiona.

Twardo, zimno i bez nadzwyczajnego przekonania. 

Pomimo wycieczkowego tempa wspinaczki na grań pomiędzy Kasprowym Wierchem a Świnicą dotarliśmy przed 4. Wschód słońca tego dnia miał nastać o 5.08. Nie pozostało nic innego jak poszukać osłoniętej od wiatru dziury i zlec na pół godziny żeby nie wchodzić w trudniejszy teren w ciemnościach. Kilkuminutowa drzemka i idziemy przemarznięci dalej. Po nieprzespanej nocy mam średni entuzjazm przed czekającym nas marszem.

Wschód słońca na Świnicy zobaczony.

Wschód słońca widziany ze Świnicy, wersja romantyczna by Lukcio

Inna perspektywa. Ta sama gwiazda, w tym samym momencie, widziana poprzez zmarznięte nogi Miśka, na pierwszym planie Andy, na drugim Słońce.


Gdzieś na grani Orlej Andy i jego legendarny czerwony polarek. Efekty, wyjątkowo wdzięczne zawdzięczamy guglowi

Do Kuźnic docieramy o 18.30 po dość ciężkiej przeprawie przez Orlą Perć. Jednak brak snu w nocy to nie jest dobry napęd na całodniową wędrówkę. Na szczęście jesteśmy na tyle wcześnie, że poza ostatnim fragmentem przed przełęczą Krzyżne nie ma kolejek w trudniejszych technicznie miejscach. Monotonny powrót Doliną Pańszczycy to cena za zostawienie samochodu po tej stronie grani.
Powrót samochodem jest również wyzwaniem. To już prawie 24 godziny na nogach.
Pewnie prędko nie powtórzę tego wyczynu. Jak to MisQ trafnie podsumował: po tym wyjściu nie potrzebuję sobie już niczego w Tatrach udowadniać.
Ta wycieczka była też sprawdzianem przed czekającym nas na początku sierpnia pierwszym wyjściem w Alpy, ale o tym w następnym odcinku. 🙂
 

2014-07-05. Dookoła Tatr

205 km i ponad 2600 m przewyższeń, piękne widoki i zgrana ekipa. Tatry dookoła. Jedno z fajniejszych wydarzeń w moim rowerowym życiu w ostatnim czasie. Ta wycieczka tkwiła we mnie jako plan do zrealizowania i … zadra.


Zaczynamy. Podjazd od Chochołowa, później chwilę w dół i przez góry do Zuberca.

We wrześniu ubiegłego roku próbowałem już raz, ale na pierwszym podjeździe, na 2 km przekonałem się, że nie dam rady. Kolejny podjazd, w którym prędkość spadła do 6 km/h utwierdził mnie w tym. Choć to bardzo niemiłe postanowiłem odpuścić, bo jazda dalej to nie tylko zwalnianie peletonu, ale i proszenie się o kłopoty. Niespełna tysiąc kilometrów w ciągu roku, praca, niehigieniczny tryb życia, to nie są dobre czynniki. Dlatego dojechałem do chłopaków i zameldowałem, że „dostałem polecenie od dyrektora sportowego żeby zawrócić”. Nieodżałowany oszust Lance Armstrong mówił „ból przemija, skutki rezygnacji nigdy”. Niestety miał rację, to była porażka, z którą byłem 8 miesięcy. 

W tym roku o wyjeździe zacząłem myśleć od połowy maja. Trochę mniej wyjazdów w pracy, większa motywacja. Zacząłem od delikatnych 500 km w maju, tak aby sobie nie zrobić krzywdy, w czym się specjalizuję zbyt mocno zaczynając. Później postanowienie tysiąca w czerwcu i rzucone wyzwanie Andemu – Zaliczysz tysiąc? Głupie pytanie Andy jest ostatnią osobą, która się wycofuje, dlatego nie zdziwiłem się pod koniec czerwca oznajmił, że przekroczy 1 kkm.


Gdzieś na trasie, pogawędka z MisQ.

Mnie się nie udało, życie a właściwie jego zaprzeczenie, wyjęło mi tydzień w czerwcu. Ostatecznie przejechałem 930 km. W tym tygodniu, którego zabrakło planowane były dłuższe wycieczki, bo dotychczas jeździłem głównie 60 i 70 km, w średnio pofalowanym terenie. Długie trasy, do 150 km i długie górskie podjazdy tego mi brakowało, kiedy rozpoczynaliśmy trasę z Chochołowa i tego się najbardziej obawiałem. 


Krywań też postanowił sobie zrobić selfie z MisQ na pierwszym planie.

Na parkingu Gospody u Śliwy meldują się Zieloni z rowerowania. Andy, Lukcio i MisQ oraz dwóch górali” Michał „Spootnick” oraz Mikołaj „Miki”. Pogoda kolarska. 20 – 25 st. słaby wiatr. Od pierwszego podjazdu byłem jednak dobrej myśli. Odpadałem regularnie na podjazdach, było wolno, ale … stabilnie. Po 50 km byłem przekonany, że dojadę, część roboty wykonają chłopaki ciągnąc na kole (tj. osłaniając od wiatru), część moje nogi, a ostatnie 50-60 km powierzyłem do wykonania głowie. I tak było. Na płaskim peleton wspierał, na podjazdach czekał kilka minut.

Kluski z bryndzą w Strbskim Plesie znakomite, ale nie zdołałem ich pochłonąć w całości ze zmęczenia i w dół… Na szczęście prawie 40 km opadającej szosy. Po drodze uzupełnienie zapasów i chłodny Radler.

Na 65 km przed metą kiedy pojawił się pierwszy drogowskaz „Polsko” udało mi się pożegnać z chłopakami „do zobaczenia na parkingu”. Tak było lepiej. Od pewnego czasu nie udawało mi się utrzymać koła na płaskim, ale stosując własne wolne tempo jechałem wolniej, ale równo.

Zielony peleton

Dotąd Lukcio i MisQ mocno ciągnęli peleton. Miki i Spootnick równie mocni, także Andy był w znacznie lepszej dyspozycji niż ja, jednak po podjeździe na przygraniczny Zdziar poczekał, podobnie w Łysej Polanie i od tej chwili mogliśmy jechać razem. Ta pomoc szczegónie cenna okazała się na odcinku od Zakopanego, gdzie poszła mocna p… (nie wiem jak to napisać w poprawnym języku, jechaliśmy szybko?) pod 40 km/h i trzymanie się na kole Andy`ego sprawiło, że w Chochołowie zameldowaliśmy się 20 minut po chłopakach, nie jak się spodziewali po godzinie.

202 km, 2650 m przewyższeń. Cudne zjazdy, piękne widoki na Krywań, Łomnice i super klimat 6 osobowego peletonu. No i zmyta gorycz klęski z ubiegłego roku 😉 Wrócę tu.

No i się udało. O 19.20 z powrotem na parkingu w Chochołowie. Przy okazji cud (Ci, którzy jeżdżą w grupie docenią) zero gum, awarii i gleb. Zdjęcia MisQ i Lukcio.

2014-06-08 – u podstawy Rysy

Sprawy mają swój koniec i trzeba pozwolić odejść, kiedy nie chcą być, a np. taka zima 2013/2014 też już nie chce. Dała o tym znać o godz. 7.30 na parkingu w Palenicy Białczańskiej – termometr pokazywał 22 st. 

Godne zakończenie wymagałoby fajnego finału dlatego ruszyliśmy na Rysy. Majowy rekonesans dowiódł, że są w zasięgu technicznym, w odpowiednich warunkach. Jakaś zła seria towarzyszy temu miejscu. Wiosenne śniegi potrafią zwieść. Dzień wcześniej ktoś nie miał szczęścia i zsunął się po śniegu na skały, ostatecznie. Tego dnia miało być lepiej. Śledziliśmy warunki w Rysie – żlebie pod Grzędą i o kilka dni przesunęliśmy wyjazd żeby nie trafić na beton (zmrożone śniegi).

Na podejściu do Morskiego Oka aktywnie dopingujemy biegaczy biorących udział w zawodach na odcinku Palenica – Morskie Oko. Z tego miejsca chciałbym przeprosić za wszystkie okrzyki „Dajesz, Kurwa, Dajesz”, „Nie przyjechałeś tu żeby chodzić”, „Uciekaj przed tym cieniarzem z tyłu” – do tego z przodu „Goń leszcza, bo słabnie” – to do tego z tyłu. „Pokaż cycki” – do długowłosego mężczyzny (pokazał)  i inne, których ten publiczny charakter bloga nie pozwala powtórzyć. Na zdjęciu powyżej Andy w typowej akcji dopingowej – biegu synchronicznym z zawodnikiem. 

MisQ zakłada buty i raki, bo od Czarnego Stawu pokrywa ciągła. No właśnie mamy iść a chwile wcześniej spotkała nas niemiła niespodzianka – straż parku z komunikatem, że szlak zamknięty dla turystyki narciarskiej i jeśli zjedziemy dostaniemy mandat. Fakt, zamknięty, ale śnieg leży na całej drodze, którą zamierzamy wejść więc przyrodzie krzywdy nie zrobimy. Dżentelmeńska umowa – możemy iść i zjechać od podstawy Rysy. Dobre i to, skoro już przytaszczyliśmy sprzęt tutaj to pójdziemy wyżej, choćby dla kilku szusów.

Śnieg nieco „przykurzony”, trochę kamyków i pyłu. To nie szkodzi, ślizgi i tak do serwisu. Słońce tak mocne, że zatrzymuję się jeszcze na poprawki smarownicze dokonywane słynnym kremem. Zapach odstrasza niedźwiedzie od Roztoki po Poprad, ale działa.

Lukcio ocenia. Obiecująco twardo na podejściu, w rakach sama przyjemność, a w dół nie będzie brei.

Przyroda kusi widokiem rezultatów zmagań późnowiosennych sił natury – skał, słońca, śniegu i wody. Co jakiś czas rozlega się gromki huk i bazaltowe odłamki mkną w dół. Na te większe trzeba uważać.

To ostatni wpis zimowy, więc nie mogę się oprzeć przed zamieszczeniem większej ilości fotek.

To już Rysa. Trzeba zawracać, w końcu umowa, choć kusi bardzo żeby wejść wyżej. Nie mogę sobie odmówić jazdy w krótkich spodenkach. Lukcio i MisQ również nie przypinają nogawek, Andy podchodził w długich spodniach. Zakładam jednak kurtkę, bo gdyby coś poszło nie tak to hamowanie czekanem, podczas którego jednak jest sporo tarcia o śnieg nie byłoby miłe.

MisQ już czeka. Pod nim trasa naszego zjazdu. No to juhuuu! 

Ale pięknie. Pod spodem twardo, na wierzchu miękko i można jak się chce. Długim, krótkim, szybciej, wolniej. Turystów niewielu więc nie trzeba się martwić zsuwającym się śniegiem czy obieraniem toru.

I skręt. Śnieg czasami leci na gołe nogi, chłodzenie na bieżąco. Fajne uczucie.

Z Andym w synchronicznej jeździe. Mijamy Bulę. Poniżej Czarny Staw.

I Lukcio przygotowany do skrętu.

Andy wjeżdża w strefę cienia rzucanego przez Wielkie Mięgusze.

A w cieniu jeszcze ciekawiej. Nierówno i trzeba uważać na kamienie. Szczęśliwi i szczęśliwie dojeżdżamy do Czarnego Stawu, pijąc radlera i wygrzewając się na skałach podziwiamy pozostawione ślady. Żegnaj zimo 2013/2014. Było krótko, ale fajnie. Czas na lato.

Fotki autorstwa zbiorowego, jak zwykle w większość zrobił MisQ. Dzięki

2014-05-10 Niżne Rysy, tuż obok

Kuszą i przyciągają. Wysokością, długością zjazdu, nastromieniem. Żleb Rysa idący z Przełączki pod Rysami to przyszłość, ale postanowiliśmy zrobić rekonesans w okolice tego najwyższego szczytu Tatr. Maj i czerwiec to najlepsze miesiące na to żeby tu podziałać. Okolice Buli pod Rysami są okryte niesławą jednego z bardziej narażonych na lawiny miejsc w Tatrach dlatego zimą właściwą trudno trafić na w miarę bezpieczne warunki. Dodatkową trudnością jest twardy i zmrożony śnieg powyżej 2000 m.n.p.m. Sprawia on, że upadek może skończyć się dłuuuugim niekontrolowanym ślizgiem z niewiadomym finałem. Dlatego najlepszą taktyką jest wejście na górę około godz. 11 odczekanie aż beton odpuści i zjazd po jeszcze twardym, ale puszczającym śniegu. Po południu śnieg rozmięka, staje się ciężki i rośnie niebezpieczeństwo zsuwów, z którymi można zjechać w nieznane. 

W Krakowie pada, po drodze pada, Tatry w ołowianych czapach. Nic  to, 5 serwisów pogodowych mówi, że będzie „czasem słońce, czasem deszcz” więc wbrew temu co za szybą samochodu, w towarzystwie skocznych tyrolskich hitów i ryczącego Scatmana Johna (Dzięki MisQ 🙂 docieramy do Palenicy. Przestaje padać chwilę po tym jak wysiadamy z samochodu. Spotykamy Tomka, kolegę Lukcia, który też wybiera się w ten sam rejon.

Nad Morskim Okiem. Idziemy na to śnieżne pole i grań po lewej stronie zdjęcia. Po prawej stronie kontemplujący Andy. Autor zdjęcia Tomek, inne zdjęcia w tym wpisie tradycyjnie MisQ, Andy`ego i moje.

Ludzi na szczęście niewielu. Padający od rana deszcz i pozornie złe prognozy zrobiły swoje. Pogoda jednak bajeczna. Jest dość późno, ale dzień długi.

Pozowanko nad Czarnym Stawem. Nie da się już po nim przejść wiec trzeba dookoła. Koło łokcia Lukcia po lewej widać wyjeżdżający spod Buli snieg. Żleb Rysa, to charakterystyczna ukośna kreska kończąca się nad kapelusikiem, nasz cel na dzisiaj znika za formacją po lewej stronie zdjęcia u góry. Za chwilę buty turystyczne zmienimy na narciarskie. Fok nawet dzisiaj nie braliśmy, słusznie przewidując, że nie będzie gdzie ich użyć.

Podejście mozolne. Nie ma takiego drugiego w polskich Tatrach. Pod Rysą skręcamy w lewo na Niżne Rysy, od tej chwili trzeba torować. Tę robotę biorą na siebie Tomek i Lukcio, później dołącza do nich MisQ. Śnieg miękki, zapadają się nawet wydeptane stopnie.

Idę od podstawy w rakach. Tak wolę, kilka minut na założenie, a nie traci się siły na wydeptywanie równych stopni i na powtarzanie kroków. Nad Bulą raki zakłada też Andy, wyżej pozostała część ekipy. Krótki popas, herbata i kanapka. Orientuję się, że nie mam już wody, a w tym słońcu leje się z nas konkretnie, dopycham śniegu do butelki licząc na słońce. Nic z tego… nie stopnieje aż do końca dnia. Zawsze jednak kilka kęsów mokrego śniegu pomaga. Trzeba tylko uważać na różne latające stwory, które nawet na tej wysokości i na śniegu zaczynają się roić.

Stąpając po stromym śniegu od czasu do czasu odwracamy się zerkając na legendarny tatrzański zjazd wyceniony na 6 w 6 stopniowej skali – Zachód Grońskiego przecinający zbocze z Małej Wołowej Szczerbiny (2355 m n.p.m.) do Kotła pod Rysami. Pierwszy raz pokonany przez himalaistę i taternika Piotra Konopkę w 1994 roku. Piotr jest aktywnym do dzisiaj ratownikiem TOPR. Skóra cierpnie od samego patrzenia na tę linię. Do dzisiaj niewielu jest takich, którzy pokonali ten żleb. Jak to wygląda z perspektywy ekstremalnego narciarza, a tak: Rastislav Peto

A tu Zachód z dalszej perspektywy

Tymczasem udajemy się na nasze 2+ z przekonaniem, że to na razie wystarczy. Na 50 metrów przed szczytem pakujemy się nie tam gdzie trzeba nie ma stamtąd dobrego zjazdu. Wycof i decyzja  – zjeżdżamy z tego miejsca co jak później się okazało było Zadnią Przełączką w Rysach. No cóż Niżne do poprawki.

 

Przygotowanie. Najpierw wyrąbać butami półkę na narty, przypiąć plecak do czekana, kontrolować rękawiczki, kaski, kije, kurtki czy nie zamierzają się wybrać w samodzielną wycieczkę w dół. Jeśli to czapka to pół biedy, gorzej bez kija czy kasku.

Śnieg bardzo miękki, zapewne ku uciesze starszego, uroczego pana, który serwisuje moje narty wjeżdżam centralnie na skałę, która wypina mnie ląduję w śniegu. No cóż znając realia jazdy pozatrasowej i widząc snopy iskier, które czasami wylatują spod krawędzi walących w kamienie nie oczekuję od nart, że przeżyją więcej niż 3 sezony, tym bardziej, że moje Dragony są nieco za wąskie w talii i na twardym sobie radzą, ale w takim czymś nie pomagają. Wiadomo wszystko zależy od techniki, ale sprzęt czasami może pomóc.

Zdecydowałem się na przyklejenie taśmą montażową czekana do kija co było nadmiarem ostrożności na górze.

Andy zmierza w stronę Buli

MisQ przedziera się przez lawinisko, poniżej Czarny Staw i Morskie Oko. Gdy dojeżdżamy do cienia rzucanego przez Mięgusze podłoże twardnieje i jazda staje się bajką. Mimo stromizny jedzie się świetnie, również po przebrnięciu lawinowych kalafiorów ostatni fragment do Czarnego Stawu to pełne flow i współpraca z górą. 

Korzystamy z długiego dnia i mimo, że zbliża się 18 po przebraniu butów zostajemy na dłuższy popas nad Czarnym Stawem i wypicie rytualnego Radlera i czegoś jeszcze. Ciekawe czy to koniec sezonu narciarskiego… 

2014-05-03 Próg Koziej

Przekonywałem, że pada, że będzie mokro i ślisko, że może kiedy indziej… Jedziemy zdecydowali młodzi. Padało, było mokro i ślisko i było super.

Z Weroniką i Maćkiem poszliśmy z zamiarem zobaczenia zimy pod Zawratem. No i jak zima zobaczyła nas to zaczęła się puszyć, śnieżyć i posypywać. Dzięki zimo.