2021-11-07 – NGG x 10

Co roku, na początku listopada w stałym skłądzie Andy, Lukcio, Misiek i ja chodzimy w Tatry. Celem jest turystyczna wycieczka przez Dolinę 5 Stawów Polskich i powrót przez Szpiglasowy Wierch, Morskie Oko. To taka mała tradycja, rytuał wręcz. Tą trasę zrobiliśmy 10 lat wcześniej i coś zaiskrzyło. Tatry, nas, mnie wciągnęły bez reszty.

Szpiglasowy Wierch ad. 2021

Dla zachowania i porządku przekleję relację nt. wycieczki z 2011, którą umieściłem na stronie rowerowanie.pl. Kiedy ją czytam dzisiaj to zazdroszczę sobie tego entuzjazmu nowicjusza, kiedy otwierał się przede mną, przed nami zupełnie nowy świat. Nie wyobrażałem sobie, że pójdę ścieżką wspinaczkową i tej intensywności poznawania i doświadczania oraz tego, że różne formy aktywności w górach staną się to sposobem na życie przez najbliższe parę lat, ale czułem, że znalazłem coś wielkiego, kuszącego i inspirujacego.

Do Psiej Trawki! Zieloni we chmurze i oparach absurdu na Szpiglasowym Wierchu (2011-11-05)

Po wdrapaniu się na Szpiglasowy Wierch ruszyliśmy wygodnym szlakiem do Morskiego Oka. Na chwilę zatrzymał nas Lukcio i wskazał przed siebie. „Tam są Rysy, a tam Mięgusze” – objaśnił. Słuchaliśmy z zaciekawieniem. I tylko MisQ, człowiek małej wiary, dociekał – „Skąd wiesz? Przecież nic nie widać”. Fakt od dwóch godzin bez przerwy poruszaliśmy się w chmurze, a widoczność wynosiła nie więcej niż 100 metrów. – „A Ty nie potrafisz sobie już niczego wyobrazić?” – odparł Lukcio. Od tej chwili wyobrażaliśmy sobie cudowną panoramę Tatr, przerzucając się nazwami szczytów i przełęczy. To z powodu takich sytuacji na Zielonych wycieczkach często bardziej mnie boli brzuch ze śmiechu niż nogi od wędrówki.

Z żartami sytuacyjnymi jest tak, że przestają być śmieszne, kiedy już nie są „sytuacyjne”, ale…
Plan był taki: zaczynamy (Andy, Lukcio, MisQ i ja) od Palenicy Białczańskiej później do Doliny 5 Stawów Polskich, na Szpiglasowy Wierch (2 172 m.n.p.m), do Morskiego Oka (opcjonalnie z wypadem na Wrota Chałubińskiego) i asfaltem do Palenicy.
Wyposażeni w raki, ciepłe ubrania, coś do picia oraz latarki (niektórzy bardzo wyposażeni – o tym niżej) nie mieliśmy wielkiego ciśnienia, ani na tempo, ani na ucieczkę przed zmrokiem. Ważne było żeby na Szpiglasowym Wierchu zameldować się za dnia.
Norweskie serwisy pogodowe, jak wiadomo, są wyroczniami w sprawie pogody w polskich górach więc szczyty Tatr zasnute chmurami od rana były grubym nietaktem wobec nieomylności skandynawskich meteorologów. Mnie to akurat nie przeszkadzało – w tym roku od pogody w Tatrach dostawałem same bonusy, więc jedna wycieczka w chmurach nie boli.
W męskim środowisku wyrażenia niecenzuralne nie są rzadkością, zwłaszcza na zielonych wycieczkach. Tym razem złamaliśmy nieco ten szorstki zwyczaj. Ktoś zobaczył drogowskaz na polanę Psia Trawka. Nie trzeba było wiele. Padło – „Psia Trawka Mać!” Od tego momentu, każdy kto przeklął był sumiennie poprawiany.

Głowy w chmurach

Wybraliśmy wariant dojścia do Doliny Pięciu Stawów Polskich przez Siklawę. Nalegaliśmy na to razem z MisQ. Obu nam utkwił w pamięci obraz tego cudu widziany z Orlej Perci podczas naszej pierwszej wycieczki. Po drodze minęliśmy żleb, którym spontanicznie z PePem kończyliśmy w zimie turę Zawrat-D5PS. Skitury już niedługo!
W schronisku postój, jedzenie i picie oraz suszenie wilgotnych ciuchów (mżyło) i ruszamy w górę. Turystów niewielu. Z 200 metrów nad Wielkim Stawem Polskim zaczyna się śnieg. Zakładamy stuptuty, ja decyduję się ubrać raki. Po pierwsze, bo moje buty trzymają słabo na mokrym śniegu, po drugie chcę spróbować jak się chodzi w rakach.
Jest ciepło. Dzięki akwariowemu termometrowi, który dynda u paska plecaka MisQ jesteśmy na bieżąco informowani o temperaturze, która zresztą zgodnie ze swoim zwyczajem spada, im wyżej się wdrapujemy. Trochę wieje, momentami nawet bardziej niż trochę.

Po pierwszych krokach z blachami na butach staję się fanem raków. Idzie mi się wyraźnie szybciej, wyraźnie bezpieczniej. Z mgły wyłania się uśmiechnięta postać. Schodzi ze Szpiglasowego, nieco się ślizgając, pozdrawiamy się. Jak się później okazało to „Wimperga”, dziewczyna, którą poznaliśmy na Orlej Perci. Idący z tyłu Andy i MisQ oczywiście ją zaczepili i się zaprzyjaźnili.
To dobrze – dali mi dodatkowe 5 minut, które mogłem poświęcić na znalezienie dobrego stanowiska do ostrzału i lepienie kulek z mokrego śniegu.
Łańcuchy pod Szpiglasowym Wierchem w rakach wydają się nieco na wyrost, zresztą za tydzień-dwa przysypie je śnieg, a turyści wybiją własne stopnie. To już stwierdziłem podczas ostatniej wycieczki na Czerwone Wierchy, że zimą, w rozsądnych warunkach, chodzi się po Tatrach nieco łatwiej. Łatwiej, nie znaczy oczywiście, że bezpieczniej.
Na Szpiglasowym MisQ próbuje nam zrobić zdjęcie aparatem z dziwnym samowyzwalaczem. Widzę taki po raz pierwszy. Uruchomienie mechanizmu ogłasza pikaniem. W normalnych aparatach szybsze pikanie oznacza, że za chwilę wyzwoli się migawka, ale nie w tym aparacie. Ten w kulminacyjnym momencie wywraca się na obiektyw zamiast zrobić zdjęcie. I tak raz za razem, po kolejnym razie musimy wyglądać dziwnie. Czterech facetów w chmurze, na wysokości … metrów, ledwo stojących na nogach ze śmiechu.
Opanowujemy się nieco i sytuację ratuje sporej wielkości głaz.
Schodzimy. Od południowej strony raki nie są już potrzebne. Gór oczywiście nadal nie widać, ale jest dość ciepło. Z powodu braku widoczności rezygnujemy z Wrót. Co dalej zdecydujemy po popasie w schronisku nad Morskim Okiem.

Warunki były takie sobie, jak widać, jakość zdjęć z telefonów również.

Magiczne Morskie Oko

Lekko się rozleniwiliśmy, dodatkowo Andego rozbiera jakieś choróbsko, więc jesteśmy blisko decyzji – wracamy, tym bardziej, że robi się ciemno. Ktoś (Lukcio?) rzuca jednak pomysł żeby przespacerować się ścieżką wokół Morskiego Oka. MisQ, który stał się właśnie posiadaczem latarki-potwora o mocy 1200 czy 1300 lumenów ma ochotę wypróbować jak to świeci, więc ruszamy.
To była decyzja dnia! Zapada zmrok. Miejsce piękne, chociaż zazwyczaj oklejone tłumem zwabionym łatwym, asfaltowym dostępem. Tym razem jest tylko dla nas. Na dodatek aura: 11 stopni. 5 listopada!
Latarka MisQ zabija ryby w stawie, wypala dziury w kurtkach, a księżycowi, który właśnie zaczął się pojawiać nad Rysami jest zapewne wstyd z powodu bladości jego światła. Kiedyś marzyłem żeby mieć takie światła drogowe w moim maluchu, a tu proszę – dzisiaj noc w dzień zmieniają jedna mała dioda i zręczne ręce chińskiego robotnika.

Pod progiem Czarnego Stawu. Po latach co raz bardziej doceniam to zdjęcie. Tego oczywiście nie widać, ale wieczór był bardzo ciepły

Robimy sobie długą sesję zdjęciową. Wokół żywego ducha, polegujemy na kamieniach ciesząc się z ciepłego wiatru i magicznego klimatu miejsca. Teraz gasimy latarki, wzrok się przyzwyczaja, dlatego wycieczkę wokół Morskiego Oka kończymy w świetle księżyca.
Szybki marsz do Palenicy. Trasę pokonujemy w 1 h 15 minut. Niedobra i oczekiwana 45 minut pizza w Bukowinie Tatrzańskiej i o 22 jesteśmy w Krakowie. Dobrze, że Tatry są tak blisko.

2016-01-03_Kozia Przełęcz zimowo

Okres świąteczno-noworoczny to był czas, w którym kostucha po obu stronach Tatr jakby chciała nadrobić czarne statystyki 2015. Scenariusz śmiertelnych wypadków był dość zbliżony – poślizgnięcie, zsuw po zmrożonym śniegu i uderzenie o skały lub upadek z wysokości.

Przyznam, że zawsze z uwagą śledzę wszelkie doniesienia o wypadkach w Tatrach, tych letnich – taternickich oraz wszystkich zimowych. Informacje o wypadkach po polskiej stronie zwykle trzeba gromadzić z wielu źródeł, bo kroniki TOPR są przekazywane z opóźnieniem. HZS (Słowacki TOPR) podaje szybkie i dokładne analizy przyczyn oraz przebiegu wypadków, to dobre źródło informacji – jest szansa w swojej praktyce uniknąć błędów, czasami też z tej analizy wynika tylko wniosek – shit happens.

Bywa, że o wypadki uczestnicy się proszą, innym ulegają osoby dobrze przygotowane, posiadające wiedzę, sprzęt i umiejętności. Te pierwsza grupa ciągle potrafi wzbudzić niedowierzanie, że można aż tak głupio. Tragedia jest jednak tragedią i lepiej powstrzymać się z oceną. Druga grupa zdarzeń, tych, które dotykają doświadczonych, nierzadko profesjonalistów górskich, jest źródłem doświadczeń i odpowiedzi na pytania: w jaki sposób zmienić swoje działanie w górach, żeby uniknąć dramatycznych sytuacji.

Na podejściu do Doliny Pięciu Stawów. Słońce, mróz i maleńko śniegu

Akcja TOPR. Tego dnia, o tej porze, kiedy Andy zrobił to zdjęcie, w tym miejscu (okolice przełęczy Krzyżne, za kosówką) 19 letnia turystka zsunęła się w stronę Doliny Pańszczycy, niestety wypadek śmiertelny.

Więc gdy Andy zaproponował wyjście w góry od razu miałem ochotę sprawdzić, czy warunki w Tatrach są trudniejsze rzeczywiście od tych, które znam z naszych wielu zimowych eskapad? Idziemy tylko we dwóch. To, że jest twardo i mało śniegu to wiadomo. Kozia Przełęcz zdobywana od Pustej Dolinki to był cel w sam raz. Umówiliśmy, że dodatkowo zabierzemy liny i cały szpej, bo choć podejście jest tam oczywiste, warto nie stać się bohaterami kolejnych doniesień.

Zimno. Kiedy wychodziliśmy z parkingu w Palenicy było – 16 st., za to sucho (jak to przy takiej temperaturze) dlatego śnieg dobrze trzymał, trzeba było uważać tylko na lodowe jęzory na podejściu. Decydujemy przejść przez Siklawę żeby pooglądać zamarzający wodospad i dalej bez posiadu w schronisku w stronę Pustej Dolinki. 

W Dolinie Roztoki spotykamy pojedynczych turystów. Widocznie medialne informacje i apele TOPR o niewychodzenie w wysokie góry trafiają tam gdzie trzeba.

Andy, a za nim Zamarła Turnia

Pusta Dolinka to jedno moich ulubionych miejsc w polskich Tatrach, tajemnicza i osłonięta. Po prawej urwisty Kozi Wierch na wprost moje marzenie (plan) wspinaczkowy Zamarła Turnia. Chciałbym poprowadzić kiedyś tam drogę… No ale na razie sza – ścianka, skałki, trening i doszkalanie! Może w październiku się uda. Pod Zamarłą operuje jakiś zespół wspinaczkowy.

Lodoszreń zalegała w Pustej Dolince. W żlebie było nieco lepiej.


Na podejściu w Pustej Dolince

Żleb Koziej wygląda dobrze. Jest twardo, ale bez przesady. Lodoszreń, o której TOPRowcy mówią obrazowo w komunikatach „Szklane Góry”, spotykamy tylko na wypłaszczeniach. Przypominam sobie co najmniej dziesięć innych wyjść w których lodoszreń lub szreń łamliwa pokrywała całe góry. Dodatkowo jeszcze są wybite stopnie. Szybko oceniamy. Nie jest źle, mogłoby być wcześniej, ale  damy radę. Hamowanie czekanem jest możliwe pod warunkiem, że zareaguje się błyskawicznie. Jeśli jednak po kilku metrach to się nie uda, to nie uda się w ogóle. Pod wrażeniem doniesień i zgodnie ze szkoleniowym celem tej wycieczki postanawiamy iść z pełną asekuracją, tj. ze stanowiskami etc. Do góry wystarczy jedna lina połówkowa (nasz sterling fusion ma atest na linę pojedynczą, więc zgodne ze sztuką). 

Pierwsze stanowisko jest wygodne oparte o taśmy i kość. Przeloty zamierzam dawać rzadko, bo tu nie ma mowy o locie co najwyżej o zsuwie. Idzie mi się bardzo swobodnie. Raki i czekan dają dobre oparcie, więc kolejne wpinki są robione w poczuciu przyzwoitości, bardziej niż z poczucia zagrożenia. 

Drugie stanowisko, szukam rys i szczelin do osadzenia kości.

Drugie stanowisko to jednak większy problem. W przysypanym śniegiem żlebie znaleźć takie miejsce, które pozwala na umieszczenie dwóch przyzwoitych punktów zajmuje czas. Opieram się pokusie zrobienia tego na odpiernicz, więc cierpliwość Andy`ego jest wystawiana na próbę czasu. Dobrze, że mamy słoneczko w plecy, więc tkwienie na stanowisku oraz motanie nowego nie jest okupione przemarznięciem. Wszystkie operacje udaje się realizować w cienkich polarowych rękawiczkach. 

Jakaś ekipa pojawia się na przełęczy z zamiarem zejścia drogą naszego podejścia. Weszli tu od tej nieco łatwiejszej strony – od Koziej Dolinki, po drugiej stronie grani. Śniegu mało więc mogli korzystać z odsłoniętych łańcuchów. Ktoś rozpoczyna zejście, ale po kilku krokach rezygnuje – zbyt stromo i zbyt twardo. Wracają drogą swojego podejścia. Żleb jest wiec tylko dla nas.

 

Idzie Andy. Szybko się porusza w górę trudno nadążyć w wybieraniem liny.

Wreszcie mogę dać komendę „Chodź”. Andy szybko znajduje się przy stanowisku w połowie żlebu. Mam nadzieję, że 60 metrów liny wystarczy do przełęczy i tam będzie można skorzystać z kolucha łańcuchów, bez konieczności budowania stanowiska. Niestety… zabrakło nam z 8 metrów. Zasada, która mówi, żeby szukać miejsca do budowania stanowiska na 10 metrów przed końcem liny. Miotam się góra-dół w końcu udaje się osadzić dwie kości i połączyć je taśmami. „Siadły” dobrze. 

Trzecie stanowisko. Słońce chowa się już za grań. Ruchy, ruchy…

Proszę Andy`ego żeby przeszedł obok i poszedł ponad stanowisko, a tam wpiął się do kolucha. Kilka zdjęć i telefonów, że wszystko jest ok (wreszcie jest sieć) i zjeżdżamy na dół.

Przygotowania do zjazdu. Cień coraz wyżej.

Pierwsze 60 metrów na dwóch żyłach i tzw. „górnym przyrządzie”, najpierw Andy, później ja. Swój zjazd kończę już po zmroku. Kolejne zjazdy będziemy trochę improwizować. Teren jest na tyle łatwy, że asekurujemy z półwyblinki na karabinku (HMS) przypiętym do czekana wbitego do śniegu, na którym stoi asekurujący. Na zsuw powinno wystarczyć, najlepiej jednak się nie zsuwać dlatego warto jest utrzymać koncentrację   – lewa noga wbita, prawa noga, czekan, lewa… itd.

Dość sprawnie poruszamy się w dół i około 18 jesteśmy już w bezpiecznym terenie. Teraz znaleźć w mroku drogę do schroniska. Początkowo widać ślady, które jednak gubimy na twardej skorupie. Gdzie dalej… Gasimy czołówki. Gwiazd miliony, brak księżyca więc i na podstawie kształtów konturów szczytów orientujemy swoje położenie… Miedziane, Szpiglas, Kostury… Już wiadomo gdzie iść. Raki chrzęszczą o lód, ekspresy pobrzękują radośnie. Jest miło, a jeszcze bardziej, kiedy pojawaia się wizja herbaty, piwa i kanapek w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. 

Około 19.30 wreszcie światła schroniska. Tu popas, porządkowanie szpeju i ruszamy na dół do Doliny Roztoki. Warto być czujnym, bo lód pod śniegiem czyha na beztroski krok. Zaliczamy po kilka gleb i około 22 jesteśmy na parkingu w Palenicy.

No i po drodze spotyka nas najbardziej niepokojący moment tej wycieczki… Lekko przymarznięta ropa co rusz przytyka silnik samochodu. Las, – 16 stopni, godzina 22… My lekko zmarznięci i zmęczeni. Nie mam ochoty na takie przygody. W końcu dławiąc się i prychając ford dowozi nas do stacji w Białce. Kupujemy samochodzikowi dopalacz (uszlachetniacz) i możemy wracać do Krakowa.

Podsumowując. Zdarzało się bywać w znacznie trudniejszych warunkach. Z wypadków warto jednak wyciągnąć nauczkę, że w takich warunkach lina pomaga i trzeba ją właściwie zastosować. To jednak wpływa na tempo poruszania się zespołu, a to trzeba uwzględnić przy planowaniu.

2015-11-07_Szpiglasowy Wierch

Jak co roku na początku listopada tradycyjna wycieczka na Szpiglasowy Wierch. Listopad w górach to jeden z fajniejszych miesięcy. Mało ludzi, jesienne słońce. Brać jak dają za darmo. To jedno listopadowe wyjście na Szpiglas jest przeznaczone na luz, odpoczynek i lenistwo oraz wygłupy.

P51108112306

Kozi Wierch, tam nie idziemy, ale ładnie wygląda przykryty czapką z chmury.

P51108125255

Dłuugi popas w pustej dolinie Pięciu Stawów Polskich. Wieje, ale i świeci jak trzeba.

P511081410121

Próba skoczności Andyego i MisQ zakończona dość miękkim lądowaniem. Muszę przyznać, że i Lukcio i ja braliśmy udział w jesiennych lotach. Jeśli jest miękki dywanik – warto spróbować.

P51108160227

No i nostalgicznie. Lukcio na jednym z bocznych wierzchołków Szpiglasowego Wierchu. Z tyłu ładnie widać Świnicę (ta najwyższa) po prawej Niebieska Turnia a grzbiet po lewej bliżej to Walentkowa.

 

2014.11.08 – Szpiglasowy Wierch

Czteroosobowa ekipa, którą nazywamy nieco prześmiewczo „Najlepszą Grópą Gurską” ukonstytuowała się 5 listopada 2011 podczas polegiwania w ciepły (sic!) listopadowy wieczór. Od tego czasu w takim składzie lub składzie powiększonym (tzw. Grópa Gurska i przyjaciele) odbyliśmy prawie 60 wycieczek w polskie i słowackie Tatry. Na nartach i pieszo.

Wycieczka inicjacyjna NGG została opisana z datą 05.11.2011. I tym razem przebieg wycieczki był podobny – Dolina 5 Stawów Polskich, później chłopaki zrobili mały skok w celu rozpoznania Mnicha, a ja zaległem wśród kamieni ucinając sobie drzemkę.

Grópa na Szpiglasowym Wierchu, w formie

2014-09-13 Przełęcz pod Chłopkiem

Pierwsze wejście na tę przełęcz. Rok wcześniej z powodu oblodzenia trzeba się było wycofać. 

Niemiła niespodzianka na drodze do Morskiego Oka, taką miałem ochotę na kłus…

Kaczek dokarmiać nie należy. Andy więc zajął się zdalnym dokarmianiem członków Grópy. Pogoda pod zdechłym kaczorem, ale nastrój na wysokim poziomie.

Po lewej Morskie Oko puszcza Andy, po prawej Lukcio ma minę a`la Czarny Staw.

Zabójcze Morskie Oko Andy`ego w zbliżeniu

Ekipa w komplecie w okolicach Kazalnicy. Trudności techniczne kiedy nie ma lodu są umiarkowane. Tydzień później w tej okolicy zdarzył się smutny wypadek śmiertelny. Doświadczony turysta chcąc ustąpić miejsca turystce, która nie dawała rady zrobił o jeden krok za daleko w tej uprzejmości.


Korzystając z tego, że byliśmy wcześniej zajrzeliśmy jeszcze na któryś z niższych wierzchołków Pośredniego Mięgusza. Nie bardzo wiemy dokładnie, który, bo było mocno mgliście.

W każdym razie wejście i zejście eksponowaną granią dostarczyło dawki, tego po co też się chodzi.

2014-08-09_Orla XXL

Tatry w lecie się nam kończą, przeszliśmy większość tego co oficjalnie dostępne, oraz część tego co nieoficjalnie. Stąd pomysły z gatunku mądrych inaczej. Wyjść o 0.30 z Kuźnic ruszyć w drogę i po 18 godzinach powrócić do samochodu.

Tu było do załatwienia kilka spraw:

– wschód słońca na Świnicy

– Orla Perć w jeden dzień z Kuźnic

– Orla Perć w wersji XXL czyli z zaliczeniem dodatkowo Kasprowego Wierchu i Świnicy.

MisQ ma statyw, dzięki temu może jeszcze złapać ostatnie promienie chowającego się miesiączka za którąś z grani zachodnich.

Maszerujemy więc w górę. Będzie prawie pełnia więc szybko pada hasło: lampki zgaś! W świetle księżyca i poświacie łuny od Zakopanego jest wystarczająco jasno żeby zdobywać wysokość. Marsz bez latarek o 2 w nocy w Tatrach ma szansę się udać o ile wszyscy konsekwentnie nie używają sztucznego światła i źrenice mogą się rozszerzyć, tak aby wyraźnie rozróżniać kształty korzeni i skał. Jeśli ktoś choćby na chwilę włączy czołówkę diabli biorą tę kocią zdolność. Więc nie zdziwiło mnie kiedy Misiek zaczął pokrzykiwać w stronę dwóch mocnych czołówek, które – jak sądziliśmy wówczas – należały do Andy`ego i Lukcia.

Okrzyk „Zgaś k… tę ledę”! To nie było nic takiego w męskim świecie grupy, właściwie pieszczotliwe napomnienie. Jak się można domyśleć postaci (lubię tę formę tego słowa), właściciele czołówek, okazali się nie być Lukciem i Andym. Dwóch zupełnie nieznanych nam turystów, którzy pomimo nocnej pory podobnie jak my ruszyli w góry. Oniemiali zbierali solidne joby. Hmm… kiedy dotarliśmy do nich nastała niezręczna cisza. Przeprosiliśmy, że myśleliśmy… itd. Zapytaliśmy, gdzie idą etc. Podałem rękę pierwszemu i powiedziałem:

– Kuba. 

– Leda pierwsza – przedstawił się również.

– Leda druga – wtórował mu kolega.

Spotykaliśmy się jeszcze kilkukrotnie tego dnia, za każdym razem potwierdzając, że „idą ledy”. Nie dowiedziałem się jak noszą imiona.

Twardo, zimno i bez nadzwyczajnego przekonania. 

Pomimo wycieczkowego tempa wspinaczki na grań pomiędzy Kasprowym Wierchem a Świnicą dotarliśmy przed 4. Wschód słońca tego dnia miał nastać o 5.08. Nie pozostało nic innego jak poszukać osłoniętej od wiatru dziury i zlec na pół godziny żeby nie wchodzić w trudniejszy teren w ciemnościach. Kilkuminutowa drzemka i idziemy przemarznięci dalej. Po nieprzespanej nocy mam średni entuzjazm przed czekającym nas marszem.

Wschód słońca na Świnicy zobaczony.

Wschód słońca widziany ze Świnicy, wersja romantyczna by Lukcio

Inna perspektywa. Ta sama gwiazda, w tym samym momencie, widziana poprzez zmarznięte nogi Miśka, na pierwszym planie Andy, na drugim Słońce.


Gdzieś na grani Orlej Andy i jego legendarny czerwony polarek. Efekty, wyjątkowo wdzięczne zawdzięczamy guglowi

Do Kuźnic docieramy o 18.30 po dość ciężkiej przeprawie przez Orlą Perć. Jednak brak snu w nocy to nie jest dobry napęd na całodniową wędrówkę. Na szczęście jesteśmy na tyle wcześnie, że poza ostatnim fragmentem przed przełęczą Krzyżne nie ma kolejek w trudniejszych technicznie miejscach. Monotonny powrót Doliną Pańszczycy to cena za zostawienie samochodu po tej stronie grani.
Powrót samochodem jest również wyzwaniem. To już prawie 24 godziny na nogach.
Pewnie prędko nie powtórzę tego wyczynu. Jak to MisQ trafnie podsumował: po tym wyjściu nie potrzebuję sobie już niczego w Tatrach udowadniać.
Ta wycieczka była też sprawdzianem przed czekającym nas na początku sierpnia pierwszym wyjściem w Alpy, ale o tym w następnym odcinku. 🙂
 

2014.01.04 – Kozia Przełęcz

Pieszo. Taka zima.

Już kilka miesięcy temu Alina zapowiadała, że jak przyjedzie do Polski to idziemy w góry. Oprócz naszej grupy zawiązała się alternatywna, która miała iść do Doliny Gąsienicowej i tam zdecydować co dalej. Celem była Kozia Przełęcz. Nie ukrywam, że chciałem zobaczyć jakie tam są możliwości zjazdu na nartach. To jeden z klasyków skiturów oznaczony jako „trójka” w skali trudności. Czarny Staw Gąsienicowy jeszcze nie był zamarznięty dlatego obeszliśmy go letnim szlakiem.

Przed nami próg do Zmarzłego Stawu. (zdjęcia moje, Andy`ego i MisQ)

W stronę Koziej Dolinki. Trochę nawianego śniegu, trochę przewianego betonu. Pogoda stabilna i turystów i wspinaczy niewielu, chociaż ten próg i to popularne miejsce do treningów wspinaczki lodowej. Napotkaliśmy kilka operujących ekip.


Decydujemy się na podejście żlebem bezpośrednio do góry. Okazało się, że letni szlak trawersujący zbocze obok żlebu również był do przejścia. Alina, Lukcio i Grzegorz, kolega z ekipy Aliny, który dołączył do nas. Jest już stromo i twardo. Raki są niezbędne, za chwilę też trzeba będzie wziąć czekany.

Już wysoko. Kozia Dolinka w całej okazałości. Śniegu tyle co kot napłakał. Przeciwległy stok po lewej to Zadni Granat. Dobrze widać żleb, którym zjeżdżaliśmy w ubiegłym roku dwukrotnie. Prostszy wariant zjazdu biegnie rozgałęzieniem widocznym najbardziej po lewej.

MisQ w żlebie. 

Alina osiąga Kozią Przełęcz (2137 m.n.p.m.)

Jest i Lukcio

Andy

I ja. Końcówka twarda. Zerkamy na zejście w stronę Pustej Dolinki. Był przez moment plan żeby zejść tamtędy i wejść na Zawrat, ale było zdecydowanie za późno. Za nami ciągnie jakaś duża ekipa więc trzeba będzie poczekać aż dotrą. Początek jest na tyle stromy, oblodzony i wąski, że lepiej nie ryzykować schodzenia i ewentualnego zsunięcia się na pochodzących.

Korzystamy z chwili czasu i oczekiwania na podchodzących i robimy fot ekipy.

Na przełęczy jak to na przełęczy – wieje więc oczekiwanie się dłuży. Gawędzimy z podchodzącą grupą. Wybierają się na nocleg do Doliny 5 Stawów Polskich. Zejście do Pustej wygląda stromo dlatego wśród damskiej części grupy czuć i słychać lekką panikę. Jedna z kobiet chce nawet schodzić z nami. Pomału docierają bardziej doświadczeni z liną i ze sporym zapasem spokoju. Kilkadziesiąt metrów w dół bezpieczniej przebyć tyłem. Po 100 metrach odbijamy na letni szlak, gdzie jest bardziej płasko. Wszyscy… poza MisQ, który wskutek nieporozumienia schodzi szlakiem, którym podchodziliśmy. Będzie później pogawędka na temat rozdzielania się zimą w górach i kto komu czego nie powiedział.

Tu już bardziej płasko. Wykorzystuję nawiany śnieg na wieeeelometrowe dupozjazdy. Nie można na nartach to przynajmniej tak. 

Kiedy schodzimy do dna Koziej Dolinki nadlatuje śmigłowiec TOPR i desantuje ratownika. Odlatuje i ponownie dociera nad Zamarłą Turnię. Zabiera ratownika i kogoś w noszach francuskich. Jesteśmy przekonani, że coś poszło nie tak tej licznej ekipie, która osiągnęła przełęcz po nas. Nawet odbywa się wymądrzanie na temat tego, czy rozsądne z ich strony było zabieranie wyraźnie przestraszonych dziewczyn… „Ale gwiazdorzycie” – podsumowuje Andy. No… i miał rację. Wieczorem spotykamy pod Murowańcem chłopaka, który był na przełęczy podczas akcji. To były ćwiczenia.

Popas już po bezpiecznej stronie nad Czarnym Stawem Gąsienicowym. I tak będziemy schodzić w świetle czołówek. Dociera do nas ekipa Aliny. Byli na Zawracie. Jest czas chwilę porozmawiać i sprawdzić jak po całym dniu smakuje porzeczkówka. Jest ok. 

2013-11-16 Świnica

Kuźnice – Hala Kondratowa – Przełęcz pod Kopą Kondracką – Goryczkowe Czuby – Kasprowy Wierch – Beskid – Świnicka Przełęcz – Świnica – Liliowe – Dolina Gasienicowa – Kuźnice

Poza zimowymi miesiącami kiedy już można podejść i zjechać na nartach czekam na listopad. Nieliczni turyści, ciepłe promienia słońca, przeplatane srogimi lodowymi podmuchami, opady i mgły i przede wszystkim brak listopadowej, miejskiej szarości.  Tym razem w planie mieliśmy niezbyt długą wycieczkę. Dawno nie byłem na Świnicy, Andy i Lukcio przystali na plan i oto szliśmy już zakosami na Przełęcz po Kopą, tam raki na nogi i granią do Kasprowego. 

Oczywiście jak to w porach przejściowych (wiosna i jesień) po drodze napotkaliśmy ofiary wyciągu. Osoby, które bez przygotowania i sprzętu ruszają poza obręb Kasprowego Wierchu. W listopadzie normą są zimowe warunki i oblodzenie skał. Andy asekurował panią która na widok dwumetrowego progu przyprószonego śniegiem przykleiła się do kamieni nie mogąc się ruszyć. Rzeczywiście było ślisko i łatwo o upadek. Krok po kroku została sprowadzona.

Tu na chwilę się rozdzielamy. Idę przez Kasprowy a chłopaki trawersem od południa. Sprawdzamy która droga jest szybsza – trawers, więc Panowie, w oczekiwaniu na mnie, zaliczają jeszcze sesję napotkanego fotografa.

Po przejściu przez Liliowe zostaliśmy prawie sami (gdzieś z przodu w tym samym kierunku szła para).

Zasadnicze podejście na Świnice. Warunki były dobre. Stabilny śnieg, niewielkie oblodzenie. Owszem trzeba uważać jak się stawia stopy, ale generalnie było przyjaźnie. Za nami Przełęcz Świnicka.

I wyżej. Tu już przeszliśmy na południową stronę. Pod nami Dolina Cicha po słowackiej stronie.

Przed ostatnim odcinkiem. Tu zawróciła para, która nam towarzyszyła. Poruszali się sprawnie, ale nie mieli raków, odradziliśmy im powrót przez Zawrat było jednak zbyt późno i zbyt ślisko.

Podejście na sam szczyt biegnie od południa. Tu jest zbyt stromo i zbyt południowo żeby utrzymał się śnieg w takich warunkach. Wspinaczka po skałach w rakach jest pewnym … zagadnieniem :). Propozycja Lukcia, że zaostrzy nam wszystkim zęby w rakach po powrocie została przyjęta ciepło.

I Świnica popołudniową porą. Trzeba schodzić, tak aby zejście z Liliowego rozpocząć jeszcze z jakąkolwiek widocznością.

Późna pora powrotu ma też swoje zalety. Zachodzące słońce stroi skały w ciepłe barwy.

Kolory coraz bardziej niezwykłe

Robi się chłodniej i trzeba się spieszyć.

No i na koniec, przed zejściem z grani ukazał się pejzaż zasługujący na nową tapetę na pulpicie. 

Zejście z Liliowego i później z Doliny Gasienicowej zaliczamy już po zmroku.

2013.11.10 – Bystra

Najwyższy szczyt Tatr Zachodnich 2248 m.n.p.m. Byliśmy tu przed rokiem, również jesienią, ale bez Andy`ego, dlatego kiedy padł pomysł wycieczki w dwuosobowym składzie przystałem na jego propozycję dalekiego marszu na ten położony po słowackiej stronie szczyt. W sobotę lało, także w niedzielę rano całą podróż do Kirów, do wylotu Doliny Kościeliskiej odbyliśmy w strugach deszczu. Ufając jednak dwóm sprawdzonym wielokrotnie serwisom pogodowym yr.no i meteo.pl poczekaliśmy od godz. 7 do 8 w samochodzie i poszliśmy. Była 10.30 – nieco późno, kiedy, po krótkim przystanku w schronisku na Hali Ornak, rozpoczęliśmy podejście.

Świeży opad śniegu leżał od 1200 m, ale zapowiadane przez norwegów z Meteorogilisk Institutt okno pogodowe stawało się faktem. Szliśmy w kierunku Przełęczy Iwaniackej, dalej przez Pasmo Ornaka i Siwą Przełęcz do Siwego Zwornika.

Powyżej Iwaniackiej kolejne dowody, że słusznie nie odpuściliśmy kiedy deszcz nie przestawał padać, a temperatura spadła do 1 st.

To już 1700 metrów, wchodzimy na Suchy Wierch Ornaczański. Cały czas wisi nad nami widmo załamania pogody zapowiedziane na godz. 17.

Pojawiają się – w oddali Błyszcz i Bystra. Za chwilę na ich zbocza nasuną się chmury, a u nas pojawią się pierwsze wątpliwości czy damy radę dzisiaj, tym bardziej, że robi się późno. Zapada decyzja, że idziemy do godz. 14, a jak będzie źle – wracamy. Chciałbym rozpocząć zejście z Ornaka najpóźniej o godz. 16, tak aby w ciemnościach iść już w lesie, gdzie ścieżka staje się bardziej płaska i znikają trudności techniczne.

Osiągamy Siwy Zwornik 1965 m.n.p.m. Rzut oka w lewo. Niestety szlak na widoczny na trzecim planie Błyszcz i Bystrą jest nieprzetarty. Na dodatek nie wziąłem rzadko używanych przeze mnie stuptutów, wiec spodziewam się, że nabiorę śniegu do butów. Andy toruje drogę, za nami, korzystając z przetartego szlaku, rusza czworo innych turystów – grupa, którą dogoniliśmy w okolicy Siwych Skał. Póki co pogoda jest dobra, nominalnie do szczytu godzina. Odejmując to, że zwykle idziemy o 30 % szybciej niż wskazówki na szlakach i dodając konieczność przecierania szlaku i świeży śnieg ta godzina jest realna. Będziemy o 14.30. Pół godziny później niż plan.

Blyszcz. W trakcie zimy to jedno z najbardziej lawinowych miejsc w Tatrach. Wczoraj śniegu było 20-30 cm, a w nawianych miejscach najwyżej po kolana więc zagrożenie było nikłe.

Na zboczach. Trawersujemy, Andy szuka śladów szlaku, ale większość czasu idziemy na intuicję. Przydają się raki, które założyliśmy przed podejściem. Śniegu mało,, ale na wszelki wypadek proszę ekipę, która podąża naszym tropem żeby utrzymywali odległość. Po co obciążać.

Andy toruje szlak

Wyżej i wyżej. Chmury jednak nadciągają. Trzeba się spieszyć.

Wreszcie jest szczyt… coś mi tu jednak nie pasuje. Wyciągam GPS, który pokazuje 2252 metry… to nie może być Błyszcz, który jest prawie 100 metrów niżej. No tak poszukując szlaku skróciliśmy drogę omijając ten polski szczyt. Jesteśmy na Bystrej… chyba. Analizując ślad z GPS domyślam się, że minęliśmy Błyszcz o około 40 metrów, a na Bystrej z kolei nie ma tabliczek z oznaczeniem. Pewni, że wyżej się nie da wejść zawracamy. Na szczycie wieje, jest 14.30 i pojawiają się chmury. Pogarsza się widoczność. Z lekkim niepokojem czy nie zasypało nam śladów schodzimy w dół.

Idzie sprawnie i szybko dochodzimy do grani i Siwego Zwornika. Korzystając z osłony skał urządzamy krótki popas. Okazało się, że ekipa, która szła za nami, a o którą trochę się martwiłem sprawnie do miejsca naszego postoju. Podziękowania dla Andy`ego za przecieranie śladu wyrażone 60 % absyntem. Rewanżujemy się herbatą i wiejemy w dół. Jest późno.

Na Siwej przełęczy rozstajemy się z tymczasowymi towarzyszami, którzy schodzą poprzez Dolinę Starorobociańską. Przed nami pasmo Ornaka. Z niepokojem znów patrzę na ścianę chmur, która zbliża się od południa.

Tymczasem na trawersie do Chochołowskiej akcja TOPR, desantowany jest ratownik, turyści z ramionami w literę Y wskazali miejsce. Nie wiemy co się dzieje, nie mamy też czasu na sprawdzanie *. Mamy jeszcze 700 metrów wysokości do wytracenia do schroniska. Ruszamy przez Ornak. Niestety przed właściwym szczytem coś mnie podkusiło żeby obejść szczyt letnim obejściem, gdzie zobaczyłem świeże ślady. Po pół godzinie tkwiliśmy w kosówce w świetle księżyca zastanawiając się czy na pewno dobrze idziemy. Skrótów mi się cholera zachciało! Dość już zmęczeni zmagaliśmy się ze świeżym śniegiem. Andy poprosił w końcu o wyciągnięcie GPS, powiedziałem ok, tylko stańmy te 3 metry dalej, bo akurat walczyłem z gałęziami kosówki, o które zaczepiły się moje raki… Andy zrobił te kilka kroków i … stanął na szlaku. Uff.

W dół po kamieniach w świetle czołówek do Iwaniackiej, później lasem i o 19 byliśmy w schronisku. Tym razem wykorzystaliśmy w 100 % cały zapas czasu. 

* Suplement z 2013-11-12, wyjaśniający akcję widzianą z Siwej Przełęczy (źródło www.topr.pl):

O godz. 15.38  powiadomiono ratowników, że podczas zejścia z Siwej Przeł. do Dol. Starej Roboty kontuzji doznała turystka. Wystartował śmigłowiec. Po desancie ratownicy udzielili rannej pierwszej pomocy. Następnie kobieta wraz z ratownikiem została windą wciągnięta na pokład będącego w zawisie śmigłowca i przetransportowana do szpitala.”