Od dawna kupowaniu nowego roweru towarzyszą mi emocje większe niż kupowaniu nowego samochodu. Przed pierwszą jazdą na nowym rowerze mam stan, jaki towarzyszy dzieciom oczekującym na rozpakowanie prezentu leżącego pod choinką. Nie ze względu na wartość sprzętu; nowy rower to obietnica przygody. Tych wszystkich fajnych chwil, które dzięki niemu się spędzi. To banał, ale w dużym stopniu zaprzyjaźniamy się z własnymi rowerami. W deszczu, w błocie, na szybkich zjazdach, na mrozie w zimie dobrze, jeśli nie zawodzą, a tak zazwyczaj jest.
Poza amortyzatorami, serwis i składanie rowerów przeprowadzam samodzielnie. Kiedyś z różnym skutkiem, ale dzisiaj po wielu bledach, jeśli mam dostatecznie dużo czasu na przygotowanie roweru do startu, nie zawodzi mnie on na trasie.
Od ubiegłego roku mam trzy rowery, dzięki czemu mogą mieć zawsze przygotowany rower startowy i conajmniej jeden sprawny rower do treningu. Poza tym sensowniej można planować rotacją części i oszczędzanie tych droższych komponentów z roweru startowego. Zużyte części ze startówki zasilają treningówką itd.
Wszyscy, którzy intensywnie używają rowerów wiedzą, że z roweru, który został kupiony w sklepie bardzo szybko zostają tylko podstawowe elementy, pozostałe się zużywają, albo – szybciej – są zastępowane bardziej odpowiednimi do wyścigów.
Nie mam nabożnego stosunku do części, wyglądu, wagi. Wyznają zasadą, że sportowcowi-amatorowi konieczny jest nowy sprzęt, kiedy obecny zaczyna być ograniczeniem dla postępów. Przez pierwsze 3 lata startów rower był w małym stopniu moim ograniczeniem, znacznie więcej było do wykonania w treningu, technice jazdy, własnej wadze. Jeździłem, dlatego na ciężkim, niewygodnym gt avalanche i lubiłem to.
Nie wiadomo, dlaczego wszystkie moje rowery mają żeńskie imiona 🙂
Prezentacją zaczynam od najstarszego roweru
Niuńka
GT Timberline: to rower zimowy, treningówka. Kupiłem go w 1998 roku za roczną premię:) Wówczas to był rower średniej klasy, ale po przesiadce z HiTenowego KingFoxa wydawał mi się wyścigówką, no i miał amortyzator! „Niuńka” to przezwisko, które nadały mu koleżanki z pracy, bo stawiałem go zawsze obok biurka w pracy i podobno wydawałem taki dźwięk, kiedy na niego patrzyłem.
Spędziliśmy razem setki godzin z tego dużo w górach, głównie w Beskidzie Śląskim i czeskich Jesenikach.
Z pierwotnej specyfikacji została
Rama cro-mo, podwójnie cieniowana oraz sztyca: OEM, nie da się jej wyciągnąć, bo się zapiekła.
Reszta komponentów to zbieranina części: napęd XT, z zębatkami korby – zamiennikami; przerzutka sram x-7/XT, manetki x-9, amortyzator to lekko zatarty Manitou Black 100 mm, hamulce przód hydrauliczny Deore (nb. oryginalnie tylny)/tył v-brake sram 9 sl; kierownica boplight, mostek amoeba borla. Za styl 😉 czyli czadowe marketowe koła odpowiadają pancerne obręcze alesa explorer na piastach no name oraz kultowe w ubiegłym wieku rogi onza. Pedały Shimano M 540. Waga ~ 14 kg.
Małgorzata
Merida Road Race 880. Szosówka. Od marca ubiegłego roku mamy przejechane razem z 5 tys. km, w zimie jest wstawiana w trenażer. To najniższy model szosowy Meridy. Taki miał być: prosty rower do treningu z twardymi przełożeniami. Kiedy go kupowałem wiedziałem, że się polubimy, bo sam przepadam za wielogodzinnymi dalekimi trasami w samotności. Kiedy wsiadłem pierwszy raz przeżyłem szok. Ten rower po równych drogach jeździ sam. Jeśli ktoś lubi wiele godzin w siodełku, podziwianie krajobrazów oraz szalone zjazdy z prędkością 75 km/h to szosówka jest dla niego. Polecałbym tylko wymianą kasety na większą, bo najmniejsze przełożenie 39/25 sprawia, że często brakuje mi pary na podjazdy z normalną kadencją.
Specyfikacją można znaleźć na stronie Meridy.
W porównaniu z fabryczna specyfikacją dokonało się kilka zmian. Po zderzeniu z samochodem kierownica została wymieniona na lżejszą PRO, a wspornik siodła Mission (marka Meridy) został zastąpiony sztycą z Cannondale (C3). Stara przerzutka Sora poszła do dirtowego roweru syna, a zastąpiła ją działająca znacznie lepiej Shimano 105. Pedały to niski model ritcheya (chyba comp)
Tauryna
Cannondale Taurine 4: Najmłodsza w haremie. Blondynka.
Kiedy zdecydowałem o kupnie roweru startowego od razu pomyślałem o Cannondale. Wspomnienie CAAD sprzed 12-14 lat i równie starego, pokręconego Cannondale Killera spowodowało, że na krótkiej liście od razu znalazł się ten producent. Nie miałem zamiaru kupować karbonowej ramy, ale kiedy zobaczyłem w sklepie wiszącą Cannondale Taurine 4 to było uczucie od pierwszego wejrzenia. Wyglądała anielsko. Na dodatek z przodu był mój nr. 1 na liście amortyzatorów, czyli FOX F 32. No i te kształty. Wybaczyłem jej kilka wad: nadwagę, lekko za dużą ramę (przekonałem się, że na maratony jest dobra, na wyścigi xc za długa, ale jeżdżę maratony); słabszy osprzęt poza ramą, przerzutkami i hamulcami.
Była moja:
Od tego czasu przejechałem na niej jeden maraton i jeden wyścig XC. Węglowe włókna na prawdą chronią tyłek i kręgosłup, a rozmiar, choć duży dobrze pasuje i pozwala znakomicie się ułożyć. Zimą i wiosną nastąpiły poważne zmiany w specyfikacji i panna się odchudziła i czuję z nią pełną harmonię:)
Specyfikacja:
Rama: Cannondale Taurine Carbon ~ 1470 g. + stery cane creek SI
Amortyzator: FOX F 32 RL 100 mm
Napęd: Korby XT, łańcuch XTR, kaseta 11-34 XT, pedały Shimano 540.
Przerzutki: p. SLX (lżejsza niż XT :), t. Sram X-9.
Koła: Mavic Cross Ride; opony na zdjęciu to Hutchinson Python i dętki maxxis flyweight
Sztyca: Race Face Deus
Siodło: Fi’zi:k Tundra Selle Italia SLR XC Gel Flow
Mostek: Boplight Race
Kierownica: Boplight Team
Rogi: Boplight
Hamulce: Avid Juicy Five
Rower waży 10,5 kg. (bez koszyków na bidon)
Planowane upgrade to koła (zysk na zestawie 0,6 kg);