Z Andrzejem „Andym” i Piotrkiem „PePe” wybraliśmy się na wspinanie. Cel: Wesołej Zabawy – droga zimowa na Progu Mnichowym. Trudność M4+. Zważywszy na to, że to skala zimowa (Litera M pochodzi od słowa Mixt – bo to miks skały, lodu i zmarzniętych traw). W zimie do trudności technicznych dochodzą te obiektywne (pogoda, wiatr, temperatura, stan śniegu, stopień zmrożenia traw). Dodatkową trudnością były informacje z przeszłości o tej drodze.
Scena 1. Robert Rokowski „Roko” nasz (z Basią) instruktor na kursie taternickim, który kończyliśmy zimowym przejściem drogi Klisia na Buli pod Kościelcem (M5) spoważniał gdy, go zapytałem, o kolejne cele i czy droga „Wesołej Zabawy” może być tym celem. „To poważna droga, nie na teraz” – odparł. Jak to? Tu zrobiliśmy M5 w miarę sprawnie, a tam M4+ ma nas przerosnąć?
Scena 2. Kurs lawinowy w Morskim Oku. Spore opady śniegu. Stare schronisko, pytam zespół napotkany w kuchni o to, gdzie idą następnego dnia. – Wesołej Zabawy – odpowiadają. Kiwam z uznaniem głową. Po południu wchodzą do schroniska, zaśnieżeni, wychłodzeni, z nietęgimi minami. – Puściła – pytam? – Coś ty, to nie dla nas, za wysokie progi – odpowiadają. Acha… coś w tej opowieści Roko musiało być.
Scena 3. Właściwie nie scena, tylko informacja. Nauczyciel spod Warszawy, wspinając się na drugiego, a więc teoretycznie w miarę bezpiecznie (asekurowany linami „od góry”) zginął na II wyciągu. Nieszczęśliwie zrobił duże wahadło i uderzył tyłem głowy w skały. Szukałem informacji na temat tego wypadku, bo śmierć drugiej osoby w zespole (nie licząc wypadnięcia stanowiska) to właściwie rzadkość.
Podchodzimy oczywiście na nartach i będziemy się wspinać w butach narciarskich.

Pierwszy wyciąg to system nieprzyjemnych i półek, z dość wysokim pierwszym, sensownym punktem do asekuracji. Już widać, że nawet taka nietrudna droga w okolicach Morskiego Oka jest bardziej wymagająca niż drogi na Hali Gąsienicowej. Jak zwykle pierwszy wyciąg to trudna sprawa. Trzeba się rozgrzać, marzną ręce i trzeba się rozwspinać.

Kolejny wyciąg znów pokazuje mały pazurek. Technicznie – banał, krok po kroku po wielkim polu zmarzniętych, spionowanych traw. Problemem jest asekuracja. Żywcem (nomen omen) nie ma żadnych sensownych miejsc. Zakładam więc dwie igły do traw, które nieco poprawiają psychikę nadwyrężoną dużym run outem. Właściwie należałoby powiedzieć „oszukują psychikę”, bo pewność tych punktów jest niewiadoma… Wystarczy sobie wyobrazić, że właśnie powierzasz życie kępie mocno zmarzniętej trawy.

Kolejne wyciągi to ciąg zaciątek i traw i kosówek. Idziemy sprawnie. Wyzwaniem ciagle jest asekuracja, czasami da się podejść do skał i założyć coś pewniejszego, a czasami zostają wątłe kosówki (te nie wątłe są bardzo pewnym punktem).


Zacięcie wymagało nieco większej finezji niż tępe walenie w zamarznięte trawy. Warunki tego dnia były dobre. Zimno na tyle, że trawy były zmrożone, ale nie zbetonowane, śnieg trzymał, nie było polewki lodowej. PePe sprawnie pociągnął kluczowy moment i przyszła pora na nas, najpierw Andy, później ja z uznaniem sapiąc w kluczowym miejscu gdzie trzeba było się sprytnie rozstawić.

Po twardych śniegach sprawnie dostajemy się do nart i przez Nadspady, taflę Morskiego Oka zjeżdżamy do samego parkingu. Sprawna akcja.