2020-09-19 Pośrednia Grań

Na dwa dni w Tatry wybraliśmy się z Andrzejem „Andym” i Łukaszem „Lukciem”. Łazimy po górach, zjeżdżamy z nich na nartach wspólnie już od 10 lat, a z udziału w maratonach rowerowych nawet od 13 lat. Dobrze się dogadujemy, takie wyjście więc na pewno będzie przyjemnością towarzyską, a jak będzie górsko – zobaczymy. Pośrednia Grań ma 2241 metrów i leży pomiędzy dolinami Małej Zimnej Wody i Staroleśną. Jest zaliczana do Korony Tatr (Andy przy okazji gromadzi te szczyty) i nie ma tam wygórowanych trudności wspinaczkowych (I). Jeśli trzeba uważać, a trzeba, to z powodu kruszyny owianej złą sławą i niestety, będącej sprawczynią wypadków śmiertelnych.

Dolina Małej Zimnej Wody. Po lewej Żółta Turnia, na której się kiedyś wspinałem z Basią i Rokiem. Żółta Turnia jest w Masywie Pośredniej Turni.

Idziemy z dołu, od parkingu i podchodzimy na próg doliny dopiero koło południa. Pogoda zapowiada się superstabilnie, słońce zachodzi przed 19.00, a więc sporo czasu.

Podejście pod Ławkę Dubkego. W tle Lodowa Przełęcz
A to widok w drugą stronę. Andy w pierwszym żlebie

Podchodzimy w stronę Ławki Dubkego, eksponowanej, ale litej i dość łatwej grani. Aby się tam dostać trzeba przejść kamienisty żleb, a następnie systemem trawiastych półek dostać się na grań. Podejście nie jest problematyczne, więcej czujności należy zachować tam na zejściu.

Ławka Dubkego. Andy z przodu. Nie zdecydowaliśmy się asekurować

Po przejściu Ławki Dubkego idziemy zachodem (Štrbina za Prostredným) aż pod Żleb Stilla, który okazuje się nie za stromym systemem prożków skalnych i ścieżek obficie przysypanych pyłem i drobnym rumoszem. Prożki z kolei kruche i nawet słusznej wielkości wanty okazują się oddawać głuchy dźwięk lub nawet chyboczą się, kiedy je sprawdzać naciskiem dłoni. Wyjaśnia się skąd zła sława szczytu. Idziemy na lotnej, a ja próbuję osadzać asekurację jak tylko pojawi się lita rysa lub występ skalny, któremu można zaufać. Mamy ze sobą jedną połówkową linę 60 m. Dodam, że z atestem na używanie jej jako liny pojedynczej. (Sterling Fusion)

Do Żlebu wchodzimy z asekuracją lotną. Mniejszym wyzwaniem, ale ciągle wyzwaniem jest osadzanie asekuracji w tym parchu, większym wyzwaniem jest, aby nie zrzucić niczego na kolegów. W tle lodowe szczyty
To już bardziej lity, ale ciągle kruchy, fragment żlebu. Idąc w górę zastanawiam się nad taktyką na zejście.

Sprawnie dochodzimy do przełęczy pomiędzy Mała Pośrednią Granią, a Pośrednią Granią (Štrbina v Prostrednom Hrote). Jeszcze chwila zastanowienia jak dalej, bo dotarcie do szczytu wymaga jego obejścia.

Lukcio na przełęczy.
Andy już pod szczytem.
I na szczycie Pośredniej Grani (po Słowacku Prostredný hrot) 2241 m.
Chwilę przed drogą na dół. Lukcio, a w tle od prawej: Łomnica oraz Durny Szczyt (słow. Pyšný štít). Całkiem po lewej Baranie Rogi, na które się kiedyś z Andym wspinałem
Zejście. Tym razem na Ławce Dubkiego się asekurujemy. Po całym dniu i zmęczeniu lepiej czuć się bezpieczniej.

Schodzimy na dół. Najtrudniejsze okazuje się być nie kruchy żleb Stila, ale zejście żlebem na ramię Żółtej Turni, jednak już około 19.00 jesteśmy przy Chacie Teryego, gdzie przy wiśniówce omawiamy dzisiejsza drogę i jutrzejszy cel, bardziej wspinaczkową Cestę k`Slnku na Lodowej Kopie.

Pogaduchy, ładowanie telefonów i baterii
I dobranoc

2020-09-12 Droga Motyki na Zamarłej Turni

Klasyk klasyków, wzorzec „piątki” w Tatrach. Wybraliśmy się na nią z Agą, która dotąd nie wspinała się na drogach o trudności V w Tatrach, dlatego wybrałem drogę, którą dobrze znałem, nie za długą, nie za krótką i piękną. 6 wyciągów z czego trzy wyciągi „piątkowe”, w tym charakterystyczne zacięcie na pierwszym wyciągu.

Pogoda była super, jesienne słońce, droga znana więc nie było problemów nawigacyjnych, więc poszło nam sprawnie. Zjechaliśmy na dół i do samochodu.

Zacięcie na pierwszym wyciągu.

Aga na pierwszym stanowisku po zakończeniu pierwszego wyciągu.

Po zakończeniu drogi.

2020-06-24 – Cycki murzynki, czyli szkolenie wspinania w rysach

Michał Kajca (Micaj) otworzył Rudawy Janowickie, w tym pasmo Sokolików dla szerokiego kręgu wspinaczy. Jest kustoszem rejonu tzn. wytycza nowe drogi, ubezpiecza wybrane w ringi asekuracyjne, albo odwrotnie – dba, o to, aby na drogach, na których możliwa jest asekuracja tradycyjna tj. z użyciem kości różnego rodzaju, nie pojawiały się stałe punkty asekuracyjne. Dzięki tym zabiegom w regionie, skrytym w tajemniczych lasach pod Jelenią Górą można znaleźć prawie każdy rodzaj wspinania ze względu na formacje (płyty, rysy, slaby, przewieszenia, dachy) z ubezpieczeniem adekwatnym tj. od gęstego ubezpieczenia sportowego, przez drogi łatwe do asekuracji przy pomocy własnego sprzętu, po przerażające niedzielnego wspinacza przewieszenia z asekuracją z mikrofriendów.

Historię rejonu (rejon był kuźnia tuzów polskiego wspinania), etykę i zwyczaje a przede wszystkim topo (mapki) dróg wspinaczkowych Michał zamieszcza w regularnie aktualizowanych przewodnikach.

Dla Krakusów i mieszkańców innych rejonów uprawiających wspinaczkę na wyślizganych skałkach wapiennych wyjazd w „Sokoliki” jest naturalnym krokiem w przygotowaniach od wspinaczki tatrzańskiej.

W ramach kursów klubowych w czerwcu 2020 uczestniczyłem w doszkalaniu prowadzonym przez Michała, a dotyczącym wspinania w rysach – formacji skalnej wymagającej klinowania i zacierania kończyn i ciała.

2020-03-18 Steep skiing

Szkolenie, szkolenie, szkolenie… Odbyłem ich mnóstwo: wspinaczkowe w skałach, wspinaczkowe w tatrach, letnie i zimowe, wspinanie lodowe, wspinanie drytoolowe, ze trzy kursy lawinowe, nie licząc doszkalań i zajęć własnych… Teraz przyszedł czas na szkolenie ze stromych zjazdów w Tatrach.

Po co te szkolenia?

Po pierwsze: w to wierzę – uporządkowana wiedza oparta o doświadczenie instruktorów oraz metodykę skraca, porządkuje i ogranicza (nie wyklucza) konieczność uczenia się na własnych błędach. Ten sposób uczenia się – poprzez popełnianie błędów i wyciąganie wniosków – na pewno gruntuje wiedzę dorosłego osobnika w sposób najtrwalszy. Ba! Są nawet na ten temat badania 🙂 Tyle, że w górach, w działalności jak by nie było, ekstremalnej (wspinanie, narty wysokogórskie) błędy, nawet te drobne, mogą mieć poważne skutki.

Po drugie: późno zacząłem i trochę muszę przez te szkolenia skrócić czas pozyskiwania wiedzy, tak aby możliwości fizyczne pozwoliły ją jeszcze stosować 🙂

A dlaczego steep skiing? Strome zjazdy i to w 10 sezonie działalności narciarskiej w górach typu alpejskiego. Przede wszystkim dlatego, że narciarzem jestem średnim. Średni w tym znaczeniu, to średni, nie eufemizm oznaczający brak umiejętności. Bardzo złe warunki (typu szreń łamliwa) albo strome zjazdy w trudnych (bardzo twardo) warunkach. No i tu dłuższa opowieść czym jest stromy zjazd. W Tatrach po stronie polskiej używana jest 6 stopniowa skala autorstwa duetu Wala-Życzkowski (legendarne postaci polskiego skituringu. Pochwalę się, że Karola mam przyjemność znać osobiście ze współpracy przy Memoriale Jana Strzeleckiego – zawodów organizowanych przez KW Kraków). Niesamowity pasjonat, potężny umysł.

Nad Przełęczą Świnicką. Ćwiczymy budowanie stanowiska z czekanów do opuszczania się na nartach w stromym terenie. Za chwilę będziemy zjeżdżać tym żlebem. Charakterystyczny nawis jest najtrudniejszym miejscem w tym żlebie.

Dla mnie strome zjazdy zaczynają się od zjazdów o skali 2 w trudniejszych warunkach (przykład to zjazd z Zawratu), w lepszych warunkach ten zjazd jest dla mnie dość łatwy. Zjazd Rysą spod Rysów to zjazd wyceniany na 3/3+. W dobrych warunkach nie wydawał się bardzo trudny. Nie szukam większych trudności, nie interesuje mnie „cyfra” i zaliczanie kolejnych poziomów, mam dość wyzwań i przyjemności w zjazdach ocenianych na tym poziomie. Mam jednak sporo zastrzeżeń do swojego stylu, przede wszystkim kontrolowania prędkości i długości skrętu, przy zachowaniu płynności jazdy. Te umiejętności są kluczowe w stosunkowo wąskich, stromych żlebach.

Zjazd. Żleb z Przełęczy Śwnickiej. Trudność S2

Szkolenie steep skiing w ramach doszkalań klubowych prowadziła moja wspinaczkowa partnerka Basia wraz z Tomkiem. Basia jest w ścisłej polskiej czołówce kobiet jeżdżących najtrudniejsze zjazdy w Tatrach, nie siedzę głęboko w temacie, ale wydaje się, że jest w ogóle w czołówce narciarzy wysokogórskich w Tatrach. Ma na swoim koncie między innymi zjazd tzw. Zachodem Grońskiego S6, uznawany za najtrudniejszy zjazd po tej stronie Tatr.

Sam kurs miał w sobie zaplanowane trzy zjazdy oraz szkolenie z technik linowych, potrzebnych w skiaplinizmie. Zjechaliśmy trzy przełęcze (Świnicką i Karb – te zjeżdżałem już wiele razy wcześniej, jedna i druga linia wyceniona na S2) Udało się go zakończyć zjazdem trudnym (dla mnie) żlebem opadającym ze Skrajnego Granatu do Doliny Gąsienicowej (trudność 3+), nie sama trudność mnie cieszyła lecz nieco lepszy styl i poczucie kontroli.

Zjazd Kanionem. Trudność S3+

2020-01-13 Północy Filar Świnicy zimowo

Długa zimowa droga, która była na liście „do zrobienia” od dwóch lat. W tym sezonie czułem się „rozwspinany” więc zaproponowałem Basi ten cel. 8-9 wyciągów, 350 metrów drogi to przy naszym tempie i umiejętnościach konkretny cel.

Nocujemy w Murowańcu, do którego podchodzimy na nartach. Mamy szczęście, bo cholernie ciężki sprzęt wspinaczkowy podwozi nam do schroniska uprzejmy Pan, który wiezie tam towar.

Plan jest taki, aby wspinać się w butach narciarskich, a narty zostawić w depozycie pod ścianą. Po zakończonej drodze zejść do nart i zjechać na parking. Nastawiamy się, że nie da się zakończyć drogi za dnia, krótkie styczniowe dni i jednak ograniczone zaufanie do siebie, które wyklucza przejście większości drogi z szybszą, ale bardziej niebezpieczną asekuracją lotną.

W schronisku spotykamy instruktorów Asię i Waldka, chwilę rozmawiamy o naszym planie i o miejscu startu zimowego wariantu. Drogę znam z letnich wspinaczek, po raz pierwszy z Basią robiliśmy ją na kursie kończąc pod gradem kamieni zrzucanych przez nieostrożny zespół nad nami i w burzy. Drugi raz byłem z PePe na rekonesansie jesienią.

Wspinam się, gdzieś na pierwszych wyciągach

Około 7. jesteśmy pod ścianą. Nie za wcześnie. Chwila zastanowienia jak iść. Postanowiłem się trochę „powspinać” i zamiast wariantu po płytach (wycena III), wbiłem się w próg z przewieszką (V). Coś poszło nie tak i w pewnym momencie poczułem, że lecę. Żeby nie spaść na półkę odskoczyłem i wylądowałem po pas w śniegu. Baśka, która mnie asekurowała zza filarka poczuła nagle duży luz liny. Nie bardzo wiedziała co się dzieje, bo przetrawersowałem mocno w bok i straciliśmy się z oczu. Dostałem za to później ochrzan, że zamiast zacząć jak człowiek szukam przygód już na starcie. Druga próba się powiodła. Wbiłem czekan w trawy powyżej przewieszki i udało się ściągnąć.

Po przebyciu pola śnieżnego w środku drogi. Za nami Przełęcz Świnicka

Wyżej to już spore pola śnieżne i przygody charakterystyczne dla zimy. Prowadzę „trójkowe zacięcie”, czyli formację w kształcie otwartej książki. Jest rzeźba, ryski i dziurki. Wystarczająco aby zahaczyć atakujący ząb raka, tyle że druga „okładka” książki jest pokryta cienką warstwą lodu. W takiej polewce nic nie działa: za mało, aby wbić raki, wystarczająco aby zakryć wszelkie dziury. Zaprzeć się o to nie da, bo poślizg. Z prostego miejsca robi się czujne skradanie po jednej płycie.

Na stanowisku już po zmroku, zakładanie ciepłej kurtki stanowiskowej. Cumulus Neolite Endurance robi robotę.

W środku drogi długie pola śnieżne, łatwo, tyle że nie ma się z czego asekurować. Biję warthoga – hak przeznaczony do asekuracji ze zmrożonych kępek traw. Jeden-dwa punkty na cały wyciąg liny. Lepiej nie latać. Gdy dochodzimy do kluczowego „wyjściowego” kominka robi się ciemno. W kominku pełno lodu. Kolej na wyciąg prowadzony przez Basię, która atakuje nieco w prawo. Idzie sprawnie i po przejściu „cruxa” mamy do przebycia łatwe fragmenty do szczytu.

Basia w kluczowym miejscu. Zdjęcie zostało nagrodzone w wewnętrznym, klubowym konkursie

Zdejmujemy szpej i schodzimy najpierw na Przełęcz Świnicką, później żlebem, trochę na rakach, trochę na tyłkach pod ścianę i do nart.

Na szczycie

Zjeżdżamy do schroniska. Okazało się, że mamy szczęście i nie musimy jechać z całym szpejem wspinaczkowym na plecach, bo obsługa schroniska zjeżdża do Brzezin i zgadza się zabrać nasz ciężki wór. „Tak też czułem, że będę go wiózł na dół” mówi kierowca.

2019-09-26 Arco – zwariowane wspinanie

To była szalona akcja. Dużo się wówczas działo w pracy o ile dobrze pamiętam i potrzebowałem resetu. Post Semowa na fejsie spadł jak z nieba. Są z rodziną (w tym mocno nieletnią Marysią) w Arco na północy Włoch i zepsuł im się samochód. Awaria na tyle poważna, że nie wiadomo czy warto naprawiać… potrzebują pomocy.

Darek na Płycie Zebry

Zadzwoniłem: płacicie za wynajem busa, my za paliwo i „jedziemy po Was”, cytując jednego mocno zwichrowanego ministra. Andy zawsze skłonny jest do szalonych wyjazdów, dołączył też Darek, więc za chwilę już mknęliśmy do Włoch busem z planem następującym: jedziemy w nocy, w dzień Semow z Całką i Marysią zwijają majdan, a my się wspinamy. Powrót w nocy, tym razem oni prowadzą.

Celem była Via Rita, (trudność 5c/6-) na Placche Zebrate. Rejon znałem sprzed dwóch lat, kiedy robiliśmy nieodległą drogę Via Teresa, nieco łatwiejszą, ale równie długą, około 500 metrów, razem 15 wyciągów. Ośmielony po Filarze Dibiony uznałem, że zmieścimy się przed zmrokiem, tym bardziej, że asekuracja na tej drodze jest nieporównywalnie lepsza (droga częściowo wyposażona w stałe punkty).

Dojechaliśmy i po godzinie drzemki w samochodzie lub na trawniku ruszyliśmy pod ścianę.

Samo wspinanie poszło dobrze, „szóstkowominusowe” wyciągi poszły dość gładko – pierwszy przewieszka i czujny trawers, drugi skradanie po rajbungach (płytach). Trochę emocji dostarczyła interpretacja opisu drogi. Mieliśmy schemat topo, a przed wyjazdem wrzuciłem oryginalny włoski opis do tłumacza google. Śmiesznie było: np.

3. boisko: idź dalej w prawo, aż dotrzesz do dwuścianu. Dalej do przystanku.
11. boisko: kolejny trudny strzał. Rozpocznij od trawersu (5c), a następnie wejdź po płycie (5b) i dwuściennym podbiegnij do asekuracji, która znajduje się nieco w prawo

Jak się już wyczaiło, że „boisko” to „wyciąg”, a „dwuścian” to „zacięcie” (logiczne), „przystanek” to „stanowisko” było łatwiej. Zgodnie z planem zakończyliśmy drogę około godz. 17.00. O zmroku byliśmy już na parkingu i do domu.

1158 km w jedną stronę – 15 wyciągowa droga – 1158 km z powrotem.

2019-08-25 Stanisławski i Groński – obóz KW Kraków

Na corocznym obozie Klubu Wysokogórskiego nad Morskim Okiem pogoda była niepewna. Mimo wszystko udało się coś zrobić. Jak co roku nocleg mieliśmy w taborisku Polskiego Związku Alpinizmu przy polanie Włosienica, 15 minut od schroniska nad Morskim Okiem. Tabor oferuje nocleg w przestronnych namiotach, rozstawionych na stałe na drewnianych platformach. To jedno z niewielu miejsc przeznaczonych wyłącznie dla wspinaczy. To ma znaczenie. Po pierwsze jest większa szansa na znalezienie noclegu, po drugie w nocy jest cicho i można się wyspać, po to aby wstać wczesnym świtem lub nawet u schyłku nocy i zaatakować bardziej odległe cele. W środowisku nie spotkałem się z kradzieżami, więc można bezpiecznie zostawić sprzęt i rzeczy osobiste na cały dzień, no a bonusem są atmosfera i wieczorne pogaduchy przy winie o tym co, komu udało się urobić, a co komu przeszkodziło w odniesieniu życiowego sukcesu. Opowieści o chwale która trwa jeden wieczór, o przeciwnościach przezwyciężonych dzięki dobremu bickowi lub hartowi ducha, dobre rady i podpowiedzi na temat warunków…

Szałasiska przy Włosienicy.

Pierwszego dnia poszliśmy na nieoczywistą drogę na bardzo oczywistym szczycie. Oczywisty szczyt to Mnich, mekka i historia, ze względu na półgórski charakter (krótkie drogi, ich gęsta sieć, wspomaganą asekurację) nazywany jest „najdalej wysuniętą na południe skałka podkrakowską”. Nieoczywista droga to Droga Stanisławskiego o trudnościach VI. Dołączyłem do zespołu „Seniora” (Sebastiana) i „Marcela” (Pawła). Podejście znanym z zimowych zjazdów narciarskich Mnichowym Żlebem, pierwsze wyciągi to nic specjalnego. Mnie przypada pierwszy z trudniejszych tzw. Dolny Trawers Stanisławskiego (V). Czujne wspinanie po wąskim gzymsie. Tego typu formacje jakoś mi odpowiadają tj. skradanie się, nawet w sporej ekspozycji, po krawędziach.

Po pokonaniu Dolnego Trawersu Stanisławskiego

Ściągam chłopaków pod mały okap. Tu zaczynają się prawdziwe trudności. Najpierw okap (VI) a później trawers w lewo. Na szczęście w kluczowym miejscu jest spit lub hak (nie pamiętam) i problem ma charakter skałkowy, to jest odpadnięcie w tym miejscu raczej nie powinno mieć złych konsekwencji. Marcel próbuje, ale nie puszcza. Wstawiam się ja – bez szans, w końcu Senior. Niestety i on musiał się przytrzymać ekspresa, a więc niezaliczone. Uznajemy, że nie damy rady, a wiec nici z klasycznego przejścia, pozostaje tzw. styl A0, czyli skorzystanie ze sztucznego ułatwienia.

Pogoda się psuje więc przyspieszamy. Na szczęście Senior przechodzi trawers jeszcze suchą stopą, ostatnie wyciągi łączymy i trochę podchodzimy z lotną asekuracją. Na przełączce Mnichowej leje na całego. Musimy zrezygnować z planu wejścia na Mnicha po płytowej formacji od zachodu.

Następnego dnia plan jest, aby się wspinać na Kopie Spadowej, na drodze Pachniesz Brzoskwinią, ale po podejściu pod ścianę spotykamy klubowiczów: Pawła i Anię, którzy również celowali w tę drogę. Okazuje się, że droga nie wyschła po wczorajszych opadach. Decydujemy się na taternicką wycieczkę, czyli podejście na Zachód Grońskiego – żleb na północnej ścianie Wołowego Grzbietu. Żleb ma sławę jednego z najtrudniejszych zjazdów w polskich Tatrach (wycena S6). Wspinaczkowo to trudności I lub maksimum II, ale nie jestem pewien tej wyceny. Nie trudniej. Trzeba uważać jedynie na kruszynę i raczej starać się używać chwytów, tak aby je dociskać do skały, niż się na nich zwieszać.

Podejście Zachodem. Paweł, ja, Ania, z tyłu Marcel

Dalej przechodzimy granią w stronę Mięguszowieckiego Szczytu Czarnego, do Przełęczy Pod Chłopkiem. Trochę się sprężamy, bo wyraźnie psuje się pogoda. Deszcz łapie nas już na szlaku.

Pakujemy się i wracamy do Krakowa. Czeka nas jeszcze jeden zabawny moment. Kiedy doszliśmy do Włosienicy rozpoczęło się oberwanie chmury. Perspektywa 7 km po asfalcie do Palenicy w deszczu nie była dramatem, ale nikomu się nie chciało. Paweł, którego żona-naukowiec akurat miała wjazdówkę dokonał mistrzostwa pakowania. W jego BMW zmieściło się 9 osób z wypełnionymi plecakami. Dotarliśmy w 15 minut i suchą stopą. Zabawna przygoda.

2019-08-14 Filar Dibony na Tre Cime di Lavaredo

Z Basią byliśmy umówieni na wspinanie gdzieś na „weście”, używając slangowego określenia wspinania nie w Polsce. Wyjazd w Dolomity zaczęliśmy od łatwo dostępnych i nietrudnych dróg w okolicach przełęczy Falzarego. Głównym celem wyjazdu był jednak klasyk, klasyków nie tylko regionu: Filar Dibony na Cima Grande, w masywie Tre Cime di Lavaredo.

Wspinanie nad Passo di Falzarego
Burdelik na stanowisku, o dziwo jeśli stanowisko nie jest wiszące to z takiego pieprznika lepiej się wydaje linę niż z ładnie zbuchtowanego zwoju.

Angelo Dibona to był przegość. Najlepszy wspinacz w Dolomitach, a może najlepszy wspinacz w ogóle w swoich czasach, oczywiście o ile takie wartościowanie ma sens. Moim zdaniem ograniczony, ale dobrze się tak pisze. W każdym razie gwiazda wspinaczki, autor wielu dróg, w tym tej naszej… wytyczonej w 1908 lub 1909 roku.

Schronisko Auronzo. Zaleta Dolomitów – podejścia pod ścianę zwykle nie są wymagające.

No więc ponad 100 lat później stoimy przy starcie drogi, jest zimno… ale po kolei.

Droga o umiarkowanych trudnościach IV+, w Tatrach powiedziałbym, że łatwa. Wyzwaniem była długość 18 wyciągów!!! Dość powiedzieć, że najdłuższe drogi, które robiłem dotąd, miały 9 wyciągów. Jeśli wszystko idzie dobrze jeden wyciąg w naszym wykonaniu to 35-40 minut. Sprzętowo raczej jest ok, tym bardziej, że z Basią jesteśmy zgrani (z tej samej klasy w szkole Roberta „Roko” Rokowskiego), ale samo wspinanie idzie dłużej. Mocne zespoły rzadziej zakładają asekurację.

Podejście pod Cima Grande. Grande jest rzeczywiście wielka.

Wieczorem wcześniej meldujemy się w schronisku Auronzo. Mamy w planie wczesną pobudkę, bodaj o 4. Budzik nastawiony, ale o 4 leje. Szeptem zastanawiamy się co robić, wkurzając jakiegoś francuza, ostatecznie decydujemy żeby wstać o 6. Gotujemy wodę, zalewamy coś do jedzenia i ruszamy. Zimno, chociaż skojarzenia – Włochy, sierpień, Dolomity raczej przywołują rozgrzaną skałę, to na tą będzie trzeba poczekać parę godzin. Pod ścianą są już dwa zespoły, następni nadciągają. Rozpoczynam drogę. Paluchy drętwieją z zimna. Od razu widać, że z miejscami do asekuracji średnio. Stałych punktów niewiele…, a rys, uch skalnych, pipantów i innych przyjaznych formacji jeszcze mniej. Są jednak takie wyciągi gdzie na 40 – 50 metrach udaje się założyć 1-2 przeloty, to daje iluzoryczną asekurację. Można powiedzieć, że momentami idziemy jak na lotnej.

Początkowe wyciągi. Widać piarg startowy. To zdjęcie Basi później trafiło do kalendarza KW Kraków na 2020.

Zespoły obok nas zdecydowanie mniej się tym przejmują. Wiele z nich to klienci z przewodnikiem co rusz widzimy kogoś po lewej lub prawej, pomimo, że wszyscy robimy tę samą drogę. Ściana jest rozległa, a wariantów wiele.

Idziemy, wolno, zwłaszcza ja. Basia się niecierpliwi, ale asekuracja jest podła. Szczególnie na łatwych wyciągach nie ma gdzie wsadzić frienda lub kości, a te które w końcu się udaje gdzieś osadzić robią raczej za wieszak dla liny niż pewny punkt. Niby w takim terenie ryzyko odpadnięcia jest niewielkie, jednak to nie trudności techniczne są tu wyzwaniem, ale kruchość wapienia. Tu i ówdzie szary, zerodowany kamień zastępowany jest żółtym – jasny znak, że coś się tutaj urwało. Co chwilę natykamy się na chwyt lub stopień, które się ruszają. Raz na godzinę coś z góry leci z krzykiem „stein!!!”. Któryś z zespołów coś zrzucił. Większość leci w lewo do przepastnego żlebu, ale niektóre obijają się o skałę relatywnie blisko. Gdzieś to już chyba pisałem na tym blogu, a na pewno to przeżyliśmy z Basią na drodze Kutty na Batyżowieckim Szycie: lecący kamień obraca się w trakcie lotu i wydaje charakterystyczny dźwięk: furkot, warkot.

Ściana ma wystawę północno-wschodnią więc ominęły nas tego dnia przyjemności włoskiego słońca. Tu w puchówkach a po drugiej stronie doliny grzałka na licznych via ferratach.

Droga nie jest prosta do nawigacji. Filar sugeruje, aby trzymać się przełamania, ale wielkość masywu powoduje, że czasami filar prowadzi 20-30 metrów od ścisłego ostrza. Łatwo zboczyć. Stałe stanowiska z ringów, haków lub pętli potwierdzają, że jesteśmy na drodze lub na jej jednym z uczęszczanych wariantów.

W ścianie. W tle Cima Piccola di Lavaredo, jedna z trzech Cim (szczytów).

Wreszcie koniec drogi, wychodzimy na półkę skalną, którą mogłaby przejechać ciężarówka., gdyby ktoś ją chciał zaciągnąć na wysokość 2950 metrów. Słońce kładzie już długie cienie na dolinę. Późno, a przed nami jeszcze droga na dół. W przewodniku „Dolomity Najpiękniejsze drogi wspinaczkowe wokół Cortiny d’Ampezzo” Mauro Bernardiego można przeczytać, że zejście jest „drogą normalną, w tym 9 zjazdów”. Nie wiedzielśmy jak to czytać: czy to jest zejście, a potem 9 zjazdów, czy najpierw 9 zjazdów, a potem zejście… Okazało się, że ani tak, a nie tak, kluczowe było „w tym”.

Na końcu drogi, lub na końcu jej wariantu.

Nie decydujemy się na wyjście na kopułę szczytową, wiec można powiedzieć, że drogi nie zaliczyliśmy, chyba, że szukać wymówek, że niektóre przewodniki traktują to wyjście jako „opcję”. Nie mam duszy „zaliczacza” więc przyjmę każdą interpretację.

Poszukiwania stanowiska zjazdowego part 1.

No, ale zanim zacznie się zejście trzeba jeszcze znaleźć jego start. Po 30 minutach szukania byliśmy w kropce. Wszędzie bezkresna lufa w dół, a tu śladu stanowiska zjazdowego. Obczajaliśmy już rozległe caverny na półce na przenocowanie. Ta perspektywa nie była miła, w cieniu robiło się chłodno, w nocy temperatura miała spaść na tej wysokości poniżej zera, a nasz ubiór to raczej letnie wspinanie „plus”. Ten plus to lekkie puchówki. Słońce zachodziło, a szukanie zjazdu po nocy wydawało się sprawą beznadziejną, tym bardziej, że na półce było mnóstwo rumoszu skalnego, o poślizgnięcie nietrudno. Wreszcie jest! Udaje się znaleźć dwa kolucha na skraju dużej półki.

Szukamy dalej

Basia zdecydowała się wziąć pierwszy zjazd i kolejne. Oczywiście jak to w kiepskich filmach zapadł zmrok, a z doliny podeszła chmura ograniczając widoczność i możliwość wypatrywania kolejnych stanowisk. Zjazd w ciemność, w dużej lufie (niektóre lekko przewieszone), w chmurze spodobały się Basi, jak w transie wynajduje kolejne stanowiska, „jest”, zjazd, przepinka i następne „jest”.

Przed drugim zjazdem ułożyliśmy teorię, która zaczęła się sprawdzać: Gdzie jesteśmy? We Włoszech! A Włosi, w tym włoscy przewodnicy, którzy ubezpieczali te zjazdy nie lubią się przemęczać, kiedy chodzą tędy z klientami. Ile lin biorą? Jedną! Jakiej długości? Takiej żeby było lekka, czyli maks. 50 metrów! A więc ile będzie miał maksymalnie zjazd? 25 metrów! Teoria zgodziła się z praktyką, jak mierzone miarką, zjazd w zjazd 25 metrów. Tu też okazało się, co znaczy zapis „w tym” w przewodniku – pomiędzy kolejnymi stanowiskami trzeba było przejść, wyszukując kopczyki w mroku i we mgle. Basia wykazała się instynktem łowczym ponownie odnajdując kopczyk po kopczyku, powiedzmy, że… miała mocniejszą latarkę.

Akcja ze zjazdami się trochę przedłużała i naprawdę nie wiedzieliśmy, czy się nie zapchamy gdzieś w drogę bez wyjścia, więc dałem znać Adze i poprosiłem o kontakt z Andym, który ogarnia lepiej topografię żeby czuwali nad nami. Andy był gdzieś w drodze, ale po powrocie aktywnie zajął się monitoringiem. O dziwo zasięg telefoniczny pojawiał się dość często.

Barbara zjeżdża w czarną, mglistą czeluść, prawdopodobnie lufę 🙂

Wreszcie grubo po północy byliśmy na piargach. Uff… Miałem zostawione w schronisku specjalnie na tę okazję belgijskie duże piwo. Zasnąłem po wypiciu połowy papierowego kubka.

Piknik następnego dnia.

2019-06-29 Łańcuchówka – Patrzykont i Stanisławski

„Żeby się wspinać, trzeba się wspinać” nie wiem, czy już nie pisałem tego gdzieś na blogu, ale Wojtek „Szymon” Szymandera, legenda krakowskiej wspinaczki skałkowej, kiedyś mi tak odpowiedział na pytanie o progres. No to się wspinam w tym roku 2019, wizyty w Sokolikach, kilka razy w tygodniu na Jurze.

Ten dzień, to był dobry dzień. Piękna pogoda, obietnica wakacji.. Pojechaliśmy z Basią, Andym i kolegą Piotrkiem z klubu zrobić łańcuchówkę – Droga Patrzykonta (V UIAA) na Zadnim Kościelcu i Droga Stanisławskiego (-V) na Kościelcu. Obie drogi to nasze powtórzenie, bo z Basią robiliśmy je podczas kursu taternickiego. Ja chciałem zobaczyć jak będą się jawić, po 4 latach intensywnego wspinania, drogi, które wówczas wydawały się limitem. W domyśle – czy jest jakiś progres!

Wyraźnie był. Jedna i druga wydawała się nie za trudna, nawet komin na Stanisławskim (ta formacja mnie straszy) wszedł dość gładko.

Droga Patrzykonta jest ładnym wspinaniem z dwoma miejscami, które łatwiej zrobić jeśli się jest we wspinaczkowym „ciągu”. Na drugim wyciągu jest płyta, którą można zrobić wariantem „piątkowym” lub zejść na „czikenłej” (określenie z MTB). Honorniej oczywiście pójść płytą w miarę na wprost. Drugie miejsce to eksponowane, choć łatwe techniczne przewinięcie przez filar.

Stanisławski to klasyk nad klasyki. Niezwykłe wizjonerstwo tej ikony wspinania przedwojennego, pisano o nim „Genialny Outsajder”. Coś w tym jest, bo wypatrzyć taką linię, zwłaszcza pierwszych dwóch wyciągów, to trzeba mieć w sobie coś z artysty. Bardzo estetyczne wspinanie w dużej ekspozycji.

Udało się zrobić wszystko bez przygód, z uśmiechem na ustach. Przyjemne uczucie – wszystko dobrze zaplanowane, dobrze zrealizowane, pogoda, czas, tajming i samo wspinanie.

Kościelcowa Przełecz. Zrobiliśmy drogę Patrzykonta i obczajamy, gdzie startuje Droga Stanisławskiego na Kościelec.
Na pierwszym wyciągu Stanisławskiego. Piękne startowe zacięcie.
Kontrola partnerska. Basia sprawdza Piotrka przed startem w wyciąg z kominem na Stanisławskim

2019-05-03 Długi weekend nad Lago d`Iseo

Ten wpis jest po to, aby opowiedzieć o tym jak dużo jest wspinania na świecie. Ustalając cel na długi weekend PePe i jego żona Renia zaproponowali, aby pojechać do doliny sąsiadującej z Arco nad jeziorem Garda tj. nad Lago d`Iseo. (jezioro Iseo). Miał się tam odbyć jakiś festiwal biegowy. Sprawdziłem, że jest tam gdzie się wspinać i gdzie jeździć na rowerze więc zarezerwowaliśmy kwaterę. Ostatecznie z powodów losowych nie pojechali… Pozostaliśmy z Agą, Andym i koleżanką Agi Kasią z opłaconą destynacją, która zdecydowanie nie była naszym pierwszym wyborem. Pojechaliśmy i okazało się – czego można było się domyślać -, że wspinania w tym niepopularnym miejscu jest wbród, a przeciętna trasa na szosę okazywała się kultowym wyjazdem.

Jak ktoś dzielił tereny pomiędzy narody wyłączył sobie tryb „sprawiedliwość”. Zdaje się, że we Włoszech nie można źle trafić.

Andy asekurowany przez Agę w jednym z sektorów skalnych. Zupełny brak ludzi, długie piękne drogi… W Polsce byłby to ważny rejon, tutaj zapomniany skalny ogród