Dwie lawiny jednego dnia i znów zimowa wspinaczka, która miała być szybkim wypadem zamieniła się w 18 godzinną wyrypę. Ale po kolei. Kuluar Kurtyki to stromy żleb opadający z Mnichowego Tarasu do Nadspadów w Dolinie za Mnichem. Formacja dobrze widoczna ze szlaku Morskie Oko – Szpiglasowa przełecz. Zimą zwykle tworzą się tam lodospady, a co za tym idzie łatwo dostępna, stosunkowo nietrudna (wycena WI III) droga lodowa. Rzadkość w Tatrach po Polskiej stronie, szczególnie w tym zakresie trudności.
Z Filipem mamy wszystko zaplanowane. Ruszamy wcześnie z Krakowa (godz. 3), aby zdążyć przez zapowiadanym na 15-16 załamaniem pogody. Ma mocno wiać. Idziemy na nartach ciągnąć za sobą sanki ze szpejem. Zimowy szpej waży tony: czekany, śruby, haki, techniczne raki no i całe to ustrojstwo. Sanki zostawiamy pod starym schroniskiem i około 8.30 podchodzimy pod ścianę. Śniegu nie jest za dużo, słychać chrzęst raków turystów podchodzących na Próg Mnichowy, wychodzi słońce… Filip zaczyna, ja poprowadzę kluczowy wyciąg. Gęsto się asekurując mogę. Obiektywnie nie jest tam trudno, trzeba pokonać 3-4 metrową lodową ściankę, poza tym lód jest połogi i twardy. Nie jest za zimno, nie ma mniej niż -10 stopni. W takich warunkach śruby lodowe jeszcze wchodzą w miarę łatwo, a już trzymają bardzo dobrze.
Pyk, pyk, pamiętając o tym aby poruszać się w trójkącie, w którym nogi stanowią podstawę, nie unosząc pięt i pewnie wbijać czekany przełażę przez trudności. Stanowisko i oddaję prowadzenie Filipowi. Im bliżej końca drogi nasila się wiatr, pyłówki (lawinki ze śnieżnego pyłu) lecą jedna za drugą, gogle się przydają i czujność, bo obok przelatują duże kawałki lodu – u góry Filip dokopuje się do stabilnej warstwy.
Pomiędzy godziną 12 a 13 meldujemy się na ostatnim stanowisku. U góry jest spory kocioł śnieżny, który lub być lawinowy, mimo że tego dnia wygląda na stabilny przechodzimy go jeszcze związani. Wieje coraz mocniej, słońce schowało się w tumanach śniegu. Załamanie pogody przyszło dużo wcześniej. Podmuchy wiatru są tak mocne, że trzeba iść stabilnie. Na progu rozwiązujemy się, ale zostajemy w uprzężach… Nie ma powodu do niepokoju. Dobrze wiemy gdzie jesteśmy, oby do szlaku.
Na rozdrożu szlaków (nad Stawkami Staszica) brodzimy już w śniegu po kolana, momentami po uda, a jeszcze 4 godziny temu wszędzie wystawiały kamienie, a mocno zmrożony śnieg dawał pewne oparcie. Idę przodem. Nie chcę za wysoko podchodzić pod lawinowe zbocza Miedzianego, postanawiam iść od tzw. kotwicy do kolejnej kotwicy. To pojęcie oznacza stały punkt w śniegu, w tym przypadku kotwicą jest kilkumetrowy głaz. Chcę przeciąć duże pole śnieżne po ukosie. Buch! Spod mojej stopy urywa się duża deska śnieżna. Miąższość 40 cm… Całe zbocze zaczyna jechać w dół. Kiedy daje się słyszeć zsuwający się śnieg to znaczy, że nie są to przelewki. Lawina nabiera prędkości i znika w żlebie prowadzącym do tzw. Nadspadów, gdzie przed startem drogi zostawiliśmy nasze narty i część zbędnego ekwipunku.
Co robić? Wszędzie wokół nawiane poduchy śnieżne. Postanawiamy się związać liną i zrobić stanowisko na słupku z oznaczeniem szlaków. Krótka decyzja kto idzie pierwszy. Filip ma małe dzieci, więc idę na wabia. Staram się obejść obryw wyżej, ale to nie jest dobry pomysł. Tu jest jeszcze gorzej, po kilku krokach wycofuję się. Uznajemy, że najlepiej będzie pójść lawiniskiem. Wiążemy dwie liny idę i mam 120 metrów, aby znaleźć coś co nada się do zmontowania kolejnego stanowiska. Krok po kroku… Dochodzę do kosówek, wykopuję grubsze gałęzie, zakładam stanowisko i z półwyblinki ściągam Filipa. Filip nie zatrzymuje się przy mnie tylko idzie dalej, tym razem asekurowany z góry. I kolejna zmiana.
Zapada zmrok. Nadal wieje i sypie. Musimy się dostać do naszych nart. I znów trawers w śniegu po pas, czasami zapadając się na wysokość piersi… Skąd tego wzięło się tyle, w tak krótkim czasie. Umordowani docieramy do nart. Wydaje się, że najtrudniejsze za nami. Przepak i ostrożnie zsuwamy się w dół, na zmianę szorując po lodoszreni i zsuwając się z nawianymi poduszkami. Luźny śnieg na zbetonowanym podłożu jedzie jak miło, razem z narciarzem na nim. Znając ukształtowanie terenu wiemy, że nie ma tutaj podciętych urwisk, wiec potencjalny zsuw byłby tylko męczącą utratą wysokości, raczej nie grozi poważnymi konsekwencjami.
Wreszcie docieramy na ostatnie zbocze nad zamarzniętą taflą Morskiego Oka. Męczymy się na zmiennym podłożu. Jazda z ważącym kilkanaście kilogramów plecakiem nie ma pozytywnego wpływu ani na styl, ani na kontrolę. Pojawiają się pierwsze drzewka… Do tafli mam jeszcze z 50 metrów przewyższenia. Filip zjeżdża na dół, a ja popełniam błąd. Drzewka dają złudne poczucie bezpieczeństwa, wiec wyciągam telefon, aby dać znać Adze, że wszystko jest ok (ostatni kontakt z mojej strony był o 5 rano, kiedy wysłałem SMS, że dojechałem na parking). Dzwonię, odkładam telefon do plecaka, zakładam plecak i nagle jakaś siła podcina mi nogi na wysokości kolan. Nakrywam się nartami i jadę na czole lawiny (zsuwu?). Krzyczę do Filipa aby patrzył na mnie. Zależy mi na tym, żeby zobaczył gdzie pod śniegiem ginie czołówka, bo jestem pewien, że jeśli czoło lawiny się zatrzyma to zasypie mnie jej zasadnicza część. Na szczęście teren się wypłaszcza i masa śniegu zwalnia. Nie wiem ile jechałem, myślę, że z 10 – 15 metrów, ale wydawało mi się, że trwa to wieki.
Zbieram się i zjeżdżam do Filipa. Dochodzimy do schroniska i tu spotyka nas prawdziwe nieszczęście. Jest po 22.00. Bar zamknięty, a więc piwa, o którym mówiliśmy się nie napijemy.
W domu jesteśmy około 2-3 w nocy.