2019-09-26 Arco – zwariowane wspinanie

To była szalona akcja. Dużo się wówczas działo w pracy o ile dobrze pamiętam i potrzebowałem resetu. Post Semowa na fejsie spadł jak z nieba. Są z rodziną (w tym mocno nieletnią Marysią) w Arco na północy Włoch i zepsuł im się samochód. Awaria na tyle poważna, że nie wiadomo czy warto naprawiać… potrzebują pomocy.

Darek na Płycie Zebry

Zadzwoniłem: płacicie za wynajem busa, my za paliwo i „jedziemy po Was”, cytując jednego mocno zwichrowanego ministra. Andy zawsze skłonny jest do szalonych wyjazdów, dołączył też Darek, więc za chwilę już mknęliśmy do Włoch busem z planem następującym: jedziemy w nocy, w dzień Semow z Całką i Marysią zwijają majdan, a my się wspinamy. Powrót w nocy, tym razem oni prowadzą.

Celem była Via Rita, (trudność 5c/6-) na Placche Zebrate. Rejon znałem sprzed dwóch lat, kiedy robiliśmy nieodległą drogę Via Teresa, nieco łatwiejszą, ale równie długą, około 500 metrów, razem 15 wyciągów. Ośmielony po Filarze Dibiony uznałem, że zmieścimy się przed zmrokiem, tym bardziej, że asekuracja na tej drodze jest nieporównywalnie lepsza (droga częściowo wyposażona w stałe punkty).

Dojechaliśmy i po godzinie drzemki w samochodzie lub na trawniku ruszyliśmy pod ścianę.

Samo wspinanie poszło dobrze, „szóstkowominusowe” wyciągi poszły dość gładko – pierwszy przewieszka i czujny trawers, drugi skradanie po rajbungach (płytach). Trochę emocji dostarczyła interpretacja opisu drogi. Mieliśmy schemat topo, a przed wyjazdem wrzuciłem oryginalny włoski opis do tłumacza google. Śmiesznie było: np.

3. boisko: idź dalej w prawo, aż dotrzesz do dwuścianu. Dalej do przystanku.
11. boisko: kolejny trudny strzał. Rozpocznij od trawersu (5c), a następnie wejdź po płycie (5b) i dwuściennym podbiegnij do asekuracji, która znajduje się nieco w prawo

Jak się już wyczaiło, że „boisko” to „wyciąg”, a „dwuścian” to „zacięcie” (logiczne), „przystanek” to „stanowisko” było łatwiej. Zgodnie z planem zakończyliśmy drogę około godz. 17.00. O zmroku byliśmy już na parkingu i do domu.

1158 km w jedną stronę – 15 wyciągowa droga – 1158 km z powrotem.

2019-08-25 Stanisławski i Groński – obóz KW Kraków

Na corocznym obozie Klubu Wysokogórskiego nad Morskim Okiem pogoda była niepewna. Mimo wszystko udało się coś zrobić. Jak co roku nocleg mieliśmy w taborisku Polskiego Związku Alpinizmu przy polanie Włosienica, 15 minut od schroniska nad Morskim Okiem. Tabor oferuje nocleg w przestronnych namiotach, rozstawionych na stałe na drewnianych platformach. To jedno z niewielu miejsc przeznaczonych wyłącznie dla wspinaczy. To ma znaczenie. Po pierwsze jest większa szansa na znalezienie noclegu, po drugie w nocy jest cicho i można się wyspać, po to aby wstać wczesnym świtem lub nawet u schyłku nocy i zaatakować bardziej odległe cele. W środowisku nie spotkałem się z kradzieżami, więc można bezpiecznie zostawić sprzęt i rzeczy osobiste na cały dzień, no a bonusem są atmosfera i wieczorne pogaduchy przy winie o tym co, komu udało się urobić, a co komu przeszkodziło w odniesieniu życiowego sukcesu. Opowieści o chwale która trwa jeden wieczór, o przeciwnościach przezwyciężonych dzięki dobremu bickowi lub hartowi ducha, dobre rady i podpowiedzi na temat warunków…

Szałasiska przy Włosienicy.

Pierwszego dnia poszliśmy na nieoczywistą drogę na bardzo oczywistym szczycie. Oczywisty szczyt to Mnich, mekka i historia, ze względu na półgórski charakter (krótkie drogi, ich gęsta sieć, wspomaganą asekurację) nazywany jest „najdalej wysuniętą na południe skałka podkrakowską”. Nieoczywista droga to Droga Stanisławskiego o trudnościach VI. Dołączyłem do zespołu „Seniora” (Sebastiana) i „Marcela” (Pawła). Podejście znanym z zimowych zjazdów narciarskich Mnichowym Żlebem, pierwsze wyciągi to nic specjalnego. Mnie przypada pierwszy z trudniejszych tzw. Dolny Trawers Stanisławskiego (V). Czujne wspinanie po wąskim gzymsie. Tego typu formacje jakoś mi odpowiadają tj. skradanie się, nawet w sporej ekspozycji, po krawędziach.

Po pokonaniu Dolnego Trawersu Stanisławskiego

Ściągam chłopaków pod mały okap. Tu zaczynają się prawdziwe trudności. Najpierw okap (VI) a później trawers w lewo. Na szczęście w kluczowym miejscu jest spit lub hak (nie pamiętam) i problem ma charakter skałkowy, to jest odpadnięcie w tym miejscu raczej nie powinno mieć złych konsekwencji. Marcel próbuje, ale nie puszcza. Wstawiam się ja – bez szans, w końcu Senior. Niestety i on musiał się przytrzymać ekspresa, a więc niezaliczone. Uznajemy, że nie damy rady, a wiec nici z klasycznego przejścia, pozostaje tzw. styl A0, czyli skorzystanie ze sztucznego ułatwienia.

Pogoda się psuje więc przyspieszamy. Na szczęście Senior przechodzi trawers jeszcze suchą stopą, ostatnie wyciągi łączymy i trochę podchodzimy z lotną asekuracją. Na przełączce Mnichowej leje na całego. Musimy zrezygnować z planu wejścia na Mnicha po płytowej formacji od zachodu.

Następnego dnia plan jest, aby się wspinać na Kopie Spadowej, na drodze Pachniesz Brzoskwinią, ale po podejściu pod ścianę spotykamy klubowiczów: Pawła i Anię, którzy również celowali w tę drogę. Okazuje się, że droga nie wyschła po wczorajszych opadach. Decydujemy się na taternicką wycieczkę, czyli podejście na Zachód Grońskiego – żleb na północnej ścianie Wołowego Grzbietu. Żleb ma sławę jednego z najtrudniejszych zjazdów w polskich Tatrach (wycena S6). Wspinaczkowo to trudności I lub maksimum II, ale nie jestem pewien tej wyceny. Nie trudniej. Trzeba uważać jedynie na kruszynę i raczej starać się używać chwytów, tak aby je dociskać do skały, niż się na nich zwieszać.

Podejście Zachodem. Paweł, ja, Ania, z tyłu Marcel

Dalej przechodzimy granią w stronę Mięguszowieckiego Szczytu Czarnego, do Przełęczy Pod Chłopkiem. Trochę się sprężamy, bo wyraźnie psuje się pogoda. Deszcz łapie nas już na szlaku.

Pakujemy się i wracamy do Krakowa. Czeka nas jeszcze jeden zabawny moment. Kiedy doszliśmy do Włosienicy rozpoczęło się oberwanie chmury. Perspektywa 7 km po asfalcie do Palenicy w deszczu nie była dramatem, ale nikomu się nie chciało. Paweł, którego żona-naukowiec akurat miała wjazdówkę dokonał mistrzostwa pakowania. W jego BMW zmieściło się 9 osób z wypełnionymi plecakami. Dotarliśmy w 15 minut i suchą stopą. Zabawna przygoda.

2019-08-14 Filar Dibony na Tre Cime di Lavaredo

Z Basią byliśmy umówieni na wspinanie gdzieś na „weście”, używając slangowego określenia wspinania nie w Polsce. Wyjazd w Dolomity zaczęliśmy od łatwo dostępnych i nietrudnych dróg w okolicach przełęczy Falzarego. Głównym celem wyjazdu był jednak klasyk, klasyków nie tylko regionu: Filar Dibony na Cima Grande, w masywie Tre Cime di Lavaredo.

Wspinanie nad Passo di Falzarego
Burdelik na stanowisku, o dziwo jeśli stanowisko nie jest wiszące to z takiego pieprznika lepiej się wydaje linę niż z ładnie zbuchtowanego zwoju.

Angelo Dibona to był przegość. Najlepszy wspinacz w Dolomitach, a może najlepszy wspinacz w ogóle w swoich czasach, oczywiście o ile takie wartościowanie ma sens. Moim zdaniem ograniczony, ale dobrze się tak pisze. W każdym razie gwiazda wspinaczki, autor wielu dróg, w tym tej naszej… wytyczonej w 1908 lub 1909 roku.

Schronisko Auronzo. Zaleta Dolomitów – podejścia pod ścianę zwykle nie są wymagające.

No więc ponad 100 lat później stoimy przy starcie drogi, jest zimno… ale po kolei.

Droga o umiarkowanych trudnościach IV+, w Tatrach powiedziałbym, że łatwa. Wyzwaniem była długość 18 wyciągów!!! Dość powiedzieć, że najdłuższe drogi, które robiłem dotąd, miały 9 wyciągów. Jeśli wszystko idzie dobrze jeden wyciąg w naszym wykonaniu to 35-40 minut. Sprzętowo raczej jest ok, tym bardziej, że z Basią jesteśmy zgrani (z tej samej klasy w szkole Roberta „Roko” Rokowskiego), ale samo wspinanie idzie dłużej. Mocne zespoły rzadziej zakładają asekurację.

Podejście pod Cima Grande. Grande jest rzeczywiście wielka.

Wieczorem wcześniej meldujemy się w schronisku Auronzo. Mamy w planie wczesną pobudkę, bodaj o 4. Budzik nastawiony, ale o 4 leje. Szeptem zastanawiamy się co robić, wkurzając jakiegoś francuza, ostatecznie decydujemy żeby wstać o 6. Gotujemy wodę, zalewamy coś do jedzenia i ruszamy. Zimno, chociaż skojarzenia – Włochy, sierpień, Dolomity raczej przywołują rozgrzaną skałę, to na tą będzie trzeba poczekać parę godzin. Pod ścianą są już dwa zespoły, następni nadciągają. Rozpoczynam drogę. Paluchy drętwieją z zimna. Od razu widać, że z miejscami do asekuracji średnio. Stałych punktów niewiele…, a rys, uch skalnych, pipantów i innych przyjaznych formacji jeszcze mniej. Są jednak takie wyciągi gdzie na 40 – 50 metrach udaje się założyć 1-2 przeloty, to daje iluzoryczną asekurację. Można powiedzieć, że momentami idziemy jak na lotnej.

Początkowe wyciągi. Widać piarg startowy. To zdjęcie Basi później trafiło do kalendarza KW Kraków na 2020.

Zespoły obok nas zdecydowanie mniej się tym przejmują. Wiele z nich to klienci z przewodnikiem co rusz widzimy kogoś po lewej lub prawej, pomimo, że wszyscy robimy tę samą drogę. Ściana jest rozległa, a wariantów wiele.

Idziemy, wolno, zwłaszcza ja. Basia się niecierpliwi, ale asekuracja jest podła. Szczególnie na łatwych wyciągach nie ma gdzie wsadzić frienda lub kości, a te które w końcu się udaje gdzieś osadzić robią raczej za wieszak dla liny niż pewny punkt. Niby w takim terenie ryzyko odpadnięcia jest niewielkie, jednak to nie trudności techniczne są tu wyzwaniem, ale kruchość wapienia. Tu i ówdzie szary, zerodowany kamień zastępowany jest żółtym – jasny znak, że coś się tutaj urwało. Co chwilę natykamy się na chwyt lub stopień, które się ruszają. Raz na godzinę coś z góry leci z krzykiem „stein!!!”. Któryś z zespołów coś zrzucił. Większość leci w lewo do przepastnego żlebu, ale niektóre obijają się o skałę relatywnie blisko. Gdzieś to już chyba pisałem na tym blogu, a na pewno to przeżyliśmy z Basią na drodze Kutty na Batyżowieckim Szycie: lecący kamień obraca się w trakcie lotu i wydaje charakterystyczny dźwięk: furkot, warkot.

Ściana ma wystawę północno-wschodnią więc ominęły nas tego dnia przyjemności włoskiego słońca. Tu w puchówkach a po drugiej stronie doliny grzałka na licznych via ferratach.

Droga nie jest prosta do nawigacji. Filar sugeruje, aby trzymać się przełamania, ale wielkość masywu powoduje, że czasami filar prowadzi 20-30 metrów od ścisłego ostrza. Łatwo zboczyć. Stałe stanowiska z ringów, haków lub pętli potwierdzają, że jesteśmy na drodze lub na jej jednym z uczęszczanych wariantów.

W ścianie. W tle Cima Piccola di Lavaredo, jedna z trzech Cim (szczytów).

Wreszcie koniec drogi, wychodzimy na półkę skalną, którą mogłaby przejechać ciężarówka., gdyby ktoś ją chciał zaciągnąć na wysokość 2950 metrów. Słońce kładzie już długie cienie na dolinę. Późno, a przed nami jeszcze droga na dół. W przewodniku „Dolomity Najpiękniejsze drogi wspinaczkowe wokół Cortiny d’Ampezzo” Mauro Bernardiego można przeczytać, że zejście jest „drogą normalną, w tym 9 zjazdów”. Nie wiedzielśmy jak to czytać: czy to jest zejście, a potem 9 zjazdów, czy najpierw 9 zjazdów, a potem zejście… Okazało się, że ani tak, a nie tak, kluczowe było „w tym”.

Na końcu drogi, lub na końcu jej wariantu.

Nie decydujemy się na wyjście na kopułę szczytową, wiec można powiedzieć, że drogi nie zaliczyliśmy, chyba, że szukać wymówek, że niektóre przewodniki traktują to wyjście jako „opcję”. Nie mam duszy „zaliczacza” więc przyjmę każdą interpretację.

Poszukiwania stanowiska zjazdowego part 1.

No, ale zanim zacznie się zejście trzeba jeszcze znaleźć jego start. Po 30 minutach szukania byliśmy w kropce. Wszędzie bezkresna lufa w dół, a tu śladu stanowiska zjazdowego. Obczajaliśmy już rozległe caverny na półce na przenocowanie. Ta perspektywa nie była miła, w cieniu robiło się chłodno, w nocy temperatura miała spaść na tej wysokości poniżej zera, a nasz ubiór to raczej letnie wspinanie „plus”. Ten plus to lekkie puchówki. Słońce zachodziło, a szukanie zjazdu po nocy wydawało się sprawą beznadziejną, tym bardziej, że na półce było mnóstwo rumoszu skalnego, o poślizgnięcie nietrudno. Wreszcie jest! Udaje się znaleźć dwa kolucha na skraju dużej półki.

Szukamy dalej

Basia zdecydowała się wziąć pierwszy zjazd i kolejne. Oczywiście jak to w kiepskich filmach zapadł zmrok, a z doliny podeszła chmura ograniczając widoczność i możliwość wypatrywania kolejnych stanowisk. Zjazd w ciemność, w dużej lufie (niektóre lekko przewieszone), w chmurze spodobały się Basi, jak w transie wynajduje kolejne stanowiska, „jest”, zjazd, przepinka i następne „jest”.

Przed drugim zjazdem ułożyliśmy teorię, która zaczęła się sprawdzać: Gdzie jesteśmy? We Włoszech! A Włosi, w tym włoscy przewodnicy, którzy ubezpieczali te zjazdy nie lubią się przemęczać, kiedy chodzą tędy z klientami. Ile lin biorą? Jedną! Jakiej długości? Takiej żeby było lekka, czyli maks. 50 metrów! A więc ile będzie miał maksymalnie zjazd? 25 metrów! Teoria zgodziła się z praktyką, jak mierzone miarką, zjazd w zjazd 25 metrów. Tu też okazało się, co znaczy zapis „w tym” w przewodniku – pomiędzy kolejnymi stanowiskami trzeba było przejść, wyszukując kopczyki w mroku i we mgle. Basia wykazała się instynktem łowczym ponownie odnajdując kopczyk po kopczyku, powiedzmy, że… miała mocniejszą latarkę.

Akcja ze zjazdami się trochę przedłużała i naprawdę nie wiedzieliśmy, czy się nie zapchamy gdzieś w drogę bez wyjścia, więc dałem znać Adze i poprosiłem o kontakt z Andym, który ogarnia lepiej topografię żeby czuwali nad nami. Andy był gdzieś w drodze, ale po powrocie aktywnie zajął się monitoringiem. O dziwo zasięg telefoniczny pojawiał się dość często.

Barbara zjeżdża w czarną, mglistą czeluść, prawdopodobnie lufę 🙂

Wreszcie grubo po północy byliśmy na piargach. Uff… Miałem zostawione w schronisku specjalnie na tę okazję belgijskie duże piwo. Zasnąłem po wypiciu połowy papierowego kubka.

Piknik następnego dnia.

2019-06-29 Łańcuchówka – Patrzykont i Stanisławski

„Żeby się wspinać, trzeba się wspinać” nie wiem, czy już nie pisałem tego gdzieś na blogu, ale Wojtek „Szymon” Szymandera, legenda krakowskiej wspinaczki skałkowej, kiedyś mi tak odpowiedział na pytanie o progres. No to się wspinam w tym roku 2019, wizyty w Sokolikach, kilka razy w tygodniu na Jurze.

Ten dzień, to był dobry dzień. Piękna pogoda, obietnica wakacji.. Pojechaliśmy z Basią, Andym i kolegą Piotrkiem z klubu zrobić łańcuchówkę – Droga Patrzykonta (V UIAA) na Zadnim Kościelcu i Droga Stanisławskiego (-V) na Kościelcu. Obie drogi to nasze powtórzenie, bo z Basią robiliśmy je podczas kursu taternickiego. Ja chciałem zobaczyć jak będą się jawić, po 4 latach intensywnego wspinania, drogi, które wówczas wydawały się limitem. W domyśle – czy jest jakiś progres!

Wyraźnie był. Jedna i druga wydawała się nie za trudna, nawet komin na Stanisławskim (ta formacja mnie straszy) wszedł dość gładko.

Droga Patrzykonta jest ładnym wspinaniem z dwoma miejscami, które łatwiej zrobić jeśli się jest we wspinaczkowym „ciągu”. Na drugim wyciągu jest płyta, którą można zrobić wariantem „piątkowym” lub zejść na „czikenłej” (określenie z MTB). Honorniej oczywiście pójść płytą w miarę na wprost. Drugie miejsce to eksponowane, choć łatwe techniczne przewinięcie przez filar.

Stanisławski to klasyk nad klasyki. Niezwykłe wizjonerstwo tej ikony wspinania przedwojennego, pisano o nim „Genialny Outsajder”. Coś w tym jest, bo wypatrzyć taką linię, zwłaszcza pierwszych dwóch wyciągów, to trzeba mieć w sobie coś z artysty. Bardzo estetyczne wspinanie w dużej ekspozycji.

Udało się zrobić wszystko bez przygód, z uśmiechem na ustach. Przyjemne uczucie – wszystko dobrze zaplanowane, dobrze zrealizowane, pogoda, czas, tajming i samo wspinanie.

Kościelcowa Przełecz. Zrobiliśmy drogę Patrzykonta i obczajamy, gdzie startuje Droga Stanisławskiego na Kościelec.
Na pierwszym wyciągu Stanisławskiego. Piękne startowe zacięcie.
Kontrola partnerska. Basia sprawdza Piotrka przed startem w wyciąg z kominem na Stanisławskim

2019-05-03 Długi weekend nad Lago d`Iseo

Ten wpis jest po to, aby opowiedzieć o tym jak dużo jest wspinania na świecie. Ustalając cel na długi weekend PePe i jego żona Renia zaproponowali, aby pojechać do doliny sąsiadującej z Arco nad jeziorem Garda tj. nad Lago d`Iseo. (jezioro Iseo). Miał się tam odbyć jakiś festiwal biegowy. Sprawdziłem, że jest tam gdzie się wspinać i gdzie jeździć na rowerze więc zarezerwowaliśmy kwaterę. Ostatecznie z powodów losowych nie pojechali… Pozostaliśmy z Agą, Andym i koleżanką Agi Kasią z opłaconą destynacją, która zdecydowanie nie była naszym pierwszym wyborem. Pojechaliśmy i okazało się – czego można było się domyślać -, że wspinania w tym niepopularnym miejscu jest wbród, a przeciętna trasa na szosę okazywała się kultowym wyjazdem.

Jak ktoś dzielił tereny pomiędzy narody wyłączył sobie tryb „sprawiedliwość”. Zdaje się, że we Włoszech nie można źle trafić.

Andy asekurowany przez Agę w jednym z sektorów skalnych. Zupełny brak ludzi, długie piękne drogi… W Polsce byłby to ważny rejon, tutaj zapomniany skalny ogród

2019-01-28 – Kuluar Kurtyki – wspinanie lodowe

Dwie lawiny jednego dnia i znów zimowa wspinaczka, która miała być szybkim wypadem zamieniła się w 18 godzinną wyrypę. Ale po kolei. Kuluar Kurtyki to stromy żleb opadający z Mnichowego Tarasu do Nadspadów w Dolinie za Mnichem. Formacja dobrze widoczna ze szlaku Morskie Oko – Szpiglasowa przełecz. Zimą zwykle tworzą się tam lodospady, a co za tym idzie łatwo dostępna, stosunkowo nietrudna (wycena WI III) droga lodowa. Rzadkość w Tatrach po Polskiej stronie, szczególnie w tym zakresie trudności.

Z Filipem mamy wszystko zaplanowane. Ruszamy wcześnie z Krakowa (godz. 3), aby zdążyć przez zapowiadanym na 15-16 załamaniem pogody. Ma mocno wiać. Idziemy na nartach ciągnąć za sobą sanki ze szpejem. Zimowy szpej waży tony: czekany, śruby, haki, techniczne raki no i całe to ustrojstwo. Sanki zostawiamy pod starym schroniskiem i około 8.30 podchodzimy pod ścianę. Śniegu nie jest za dużo, słychać chrzęst raków turystów podchodzących na Próg Mnichowy, wychodzi słońce… Filip zaczyna, ja poprowadzę kluczowy wyciąg. Gęsto się asekurując mogę. Obiektywnie nie jest tam trudno, trzeba pokonać 3-4 metrową lodową ściankę, poza tym lód jest połogi i twardy. Nie jest za zimno, nie ma mniej niż -10 stopni. W takich warunkach śruby lodowe jeszcze wchodzą w miarę łatwo, a już trzymają bardzo dobrze.

Filip kończy pierwszy wyciąg. Pogoda jeszcze stabilna. Nad Filipem kluczowy 2. piękny wyciąg.

Pyk, pyk, pamiętając o tym aby poruszać się w trójkącie, w którym nogi stanowią podstawę, nie unosząc pięt i pewnie wbijać czekany przełażę przez trudności. Stanowisko i oddaję prowadzenie Filipowi. Im bliżej końca drogi nasila się wiatr, pyłówki (lawinki ze śnieżnego pyłu) lecą jedna za drugą, gogle się przydają i czujność, bo obok przelatują duże kawałki lodu – u góry Filip dokopuje się do stabilnej warstwy.

Zaczyna wiać. Typowe przyjemności zimowej wspinaczki.

Pomiędzy godziną 12 a 13 meldujemy się na ostatnim stanowisku. U góry jest spory kocioł śnieżny, który lub być lawinowy, mimo że tego dnia wygląda na stabilny przechodzimy go jeszcze związani. Wieje coraz mocniej, słońce schowało się w tumanach śniegu. Załamanie pogody przyszło dużo wcześniej. Podmuchy wiatru są tak mocne, że trzeba iść stabilnie. Na progu rozwiązujemy się, ale zostajemy w uprzężach… Nie ma powodu do niepokoju. Dobrze wiemy gdzie jesteśmy, oby do szlaku.

Filip dochodzi do 2 stanowiska. Wieje co raz mocniej.

Na rozdrożu szlaków (nad Stawkami Staszica) brodzimy już w śniegu po kolana, momentami po uda, a jeszcze 4 godziny temu wszędzie wystawiały kamienie, a mocno zmrożony śnieg dawał pewne oparcie. Idę przodem. Nie chcę za wysoko podchodzić pod lawinowe zbocza Miedzianego, postanawiam iść od tzw. kotwicy do kolejnej kotwicy. To pojęcie oznacza stały punkt w śniegu, w tym przypadku kotwicą jest kilkumetrowy głaz. Chcę przeciąć duże pole śnieżne po ukosie. Buch! Spod mojej stopy urywa się duża deska śnieżna. Miąższość 40 cm… Całe zbocze zaczyna jechać w dół. Kiedy daje się słyszeć zsuwający się śnieg to znaczy, że nie są to przelewki. Lawina nabiera prędkości i znika w żlebie prowadzącym do tzw. Nadspadów, gdzie przed startem drogi zostawiliśmy nasze narty i część zbędnego ekwipunku.

Co robić? Wszędzie wokół nawiane poduchy śnieżne. Postanawiamy się związać liną i zrobić stanowisko na słupku z oznaczeniem szlaków. Krótka decyzja kto idzie pierwszy. Filip ma małe dzieci, więc idę na wabia. Staram się obejść obryw wyżej, ale to nie jest dobry pomysł. Tu jest jeszcze gorzej, po kilku krokach wycofuję się. Uznajemy, że najlepiej będzie pójść lawiniskiem. Wiążemy dwie liny idę i mam 120 metrów, aby znaleźć coś co nada się do zmontowania kolejnego stanowiska. Krok po kroku… Dochodzę do kosówek, wykopuję grubsze gałęzie, zakładam stanowisko i z półwyblinki ściągam Filipa. Filip nie zatrzymuje się przy mnie tylko idzie dalej, tym razem asekurowany z góry. I kolejna zmiana.

Zapada zmrok. Nadal wieje i sypie. Musimy się dostać do naszych nart. I znów trawers w śniegu po pas, czasami zapadając się na wysokość piersi… Skąd tego wzięło się tyle, w tak krótkim czasie. Umordowani docieramy do nart. Wydaje się, że najtrudniejsze za nami. Przepak i ostrożnie zsuwamy się w dół, na zmianę szorując po lodoszreni i zsuwając się z nawianymi poduszkami. Luźny śnieg na zbetonowanym podłożu jedzie jak miło, razem z narciarzem na nim. Znając ukształtowanie terenu wiemy, że nie ma tutaj podciętych urwisk, wiec potencjalny zsuw byłby tylko męczącą utratą wysokości, raczej nie grozi poważnymi konsekwencjami.

Wreszcie docieramy na ostatnie zbocze nad zamarzniętą taflą Morskiego Oka. Męczymy się na zmiennym podłożu. Jazda z ważącym kilkanaście kilogramów plecakiem nie ma pozytywnego wpływu ani na styl, ani na kontrolę. Pojawiają się pierwsze drzewka… Do tafli mam jeszcze z 50 metrów przewyższenia. Filip zjeżdża na dół, a ja popełniam błąd. Drzewka dają złudne poczucie bezpieczeństwa, wiec wyciągam telefon, aby dać znać Adze, że wszystko jest ok (ostatni kontakt z mojej strony był o 5 rano, kiedy wysłałem SMS, że dojechałem na parking). Dzwonię, odkładam telefon do plecaka, zakładam plecak i nagle jakaś siła podcina mi nogi na wysokości kolan. Nakrywam się nartami i jadę na czole lawiny (zsuwu?). Krzyczę do Filipa aby patrzył na mnie. Zależy mi na tym, żeby zobaczył gdzie pod śniegiem ginie czołówka, bo jestem pewien, że jeśli czoło lawiny się zatrzyma to zasypie mnie jej zasadnicza część. Na szczęście teren się wypłaszcza i masa śniegu zwalnia. Nie wiem ile jechałem, myślę, że z 10 – 15 metrów, ale wydawało mi się, że trwa to wieki.

Zbieram się i zjeżdżam do Filipa. Dochodzimy do schroniska i tu spotyka nas prawdziwe nieszczęście. Jest po 22.00. Bar zamknięty, a więc piwa, o którym mówiliśmy się nie napijemy.

W domu jesteśmy około 2-3 w nocy.

2018-12-01 Środkowe Żebro Skrajnego Granatu – wspinanie zimowe

Pod koniec listopada w Klubie Wysokogórskim Kraków organizujemy Andrzejki, tego dnia Schronisko Betlejemka jest pełna klubowiczów. Cele są dwa – po pierwsze rozpocząć sezon zimowego wspinania, po drugie w nocy z soboty na niedzielę się zintegrować.

Z Piotrkiem „PePe” wbiliśmy się w „Środkowe Żebro” Skrajnego Granatu na Hali Gąsienicowej. To kursowa droga taternicka o wycenie V-. Głównie to wspinanie w terenie II/III z trudniejszymi miejscami i …wariantami. Dla mnie to trzecie zimowe przejście tej drogi. Chcieliśmy się zrobić drogę obok „Prawe Żebro”, ale już od wyjścia z Betlejemki niepokoiły mnie warunki. W nocy spadło 10 cm świeżego śniegu, skutecznie zasłaniając rzeźbę skały na płytowych formacjach, jesteśmy za słabymi zimowymi wspinaczami na taki warun. Kiedy podchodziliśmy z Hali pod drogę usłyszeliśmy charakterystyczne drapanie czekana o skałę – ktoś próbował „dodrapać się” struktury na płycie 2. wyciągu. Rozpoznałem, że to Paweł Górka – mocny wspinacz z Klubu. Okej, jeśli Paweł tam ma kłopoty, to dla nas będzie to jak mówią bracia Słowacy: „To není lezení, to bitka o život!”

PePe pod ścianą

Przesuwamy się na drogę obok, właśnie „Środkowe Żebro”, znany przebieg, znane trudności, nie ma na niej urzeźbionych płyt tylko rynny, zacięcia i krótkie ścianki.

Początek drogi jest oczywisty. Spotykamy Sławka i Edytę z klubu na 1. stanowisku, a później idziemy do góry.

Trenowałem trochę na Zakrzówku, więc czuję się w miarę pewnie jak na mnie. Na 3. wyciągu postanawiam wyrównać rachunki z jednym z wariantów.

Zaciątko, które u góry minimalnie się wywiesza. Dwa lata temu nie odważyłem się i obszedłem je po polu śnieżnym (jeden z wariantów). Teraz postanawiam się wbić. Można się porozstawiać, u podstawy hak, w który wpinam jedną żyłę liny, później dokładam zielonego frienda. Kiedy jestem metr nad nim podejmuję decyzję, aby ostatnie dwa ruchy prowadzące na półkę wykonać bez dziab, tylko w rękawiczkach. Tak mi się wydawało łatwiej, a czuję utratę sił. Ponieważ jestem w lekkim przewieszeniu i nad przelotem ewentualny upadek oznaczałby uderzenie w półkę. Chcę jak najszybciej mieć to za sobą. Podejmuję kolejną, ale tym razem bardzo głupią decyzję, zamiast odwiesić czekany na barki, puszczam je swobodnie, aby zawisły na lonży i podciągam się w górę. W tym momencie lonża jednego z czekanów wpina się karabinek ostatniego przelotu. Utknąłem – lekko przewieszony, ręce w przybloku (trochę zgięte w przedramionach, najmniej efektywna pozycja ze względu na utratę sił), gorączkowo myślę co zrobić. Odpaść – duża szansa na połamanie nóg, do góry się nie da. Przedramiona słabną szybkim tempie.

Idziemy…

Ręce już zaczynają mi drżeć… Oddychaj, oddychaj… mówię do siebie i rzężę jak należy. Po przygodach na jednej z dróg, kiedy towarzyszący nam zespół nie mógł się wypiąć z obciążonego stanowiska, noszę zawsze ze sobą nóż wpięty do tylnych pętelek uprzęży. Odetnę te dziaby!!! Udaje się sięgnąć do noża, wypiąć karabinek i tylko jeszcze chwila koncentracji, aby w panice nie przeciąć liny ani łącznika uprzęży, tylko trafić w lonżę. W tym momencie nie interesuje mnie zupełnie czy żegnam się z czekanami na zawsze, byle tylko zrobić te dwa kroki w górę. Ciach… Ulga.

Ostatkiem sił wpełzam na półeczkę wyżej. Leżę chwilę łapiąc oddech i snując scenariusze – co dalej. Wyciągam topo drogi, do najbliższego stanowiska tylko 15 metrów po łatwym śniegu. Spoglądam w dół, gdzie są dziaby. Okazuje się, że nieświadomie odciąłem je w ten sposób, że pozostały połączone i zawisły na przelocie poniżej. Krzyczę do PePego – Weź moje dziaby! I dochodzę do stanowiska. Ściągam PePego, który przynosi mi czekany i pyta z uśmieszkiem – A co tam się nawyrabiało?

Wyjaśniam i proszę, aby wziął wszystkie kolejne wyciągi, przez kilka następnych dni o przygodzie przypomina mi chrypka, której nabyłem się intensywnie się wentylując. Wychodzimy wyżej, po drodze jeszcze widząc, jak zespół na drodze obok zalicza spory lot. Przez chwilę obserwujemy, ale nic się nie stało złego więc idziemy dalej. Okazało się, że ich hak wytrzymał, tylko po drodze stracili połowę sprzętu, gdyż prowadzący zahaczył w trakcie lotu szpejarką i zerwał jej cienką linkę, na której były zawieszone friendy i ekspresy.

Coś ty nawywijał Jakub…

Wspinanie zimą = przygody, nawet na drodze, którą znasz, z pozoru „oswojonej”.

Wieczorny toast grupowy za zdrowie bliskiej mi osoby, u której zdiagnozowano ciężką chorobę. Trudno w to uwierzyć, ale podziałał! Pisze to z perspektywy 5 lat od tego momentu.

2018-10-11 NGG na Grani Kościelców

Tradycją listopadową jest, że idziemy w góry na spacer z chłopakami (Andy, Lukcio i MisQ), zwykle po to żeby przy wiśniówce pogadać i posnuć plany. To już 7. tzw. rocznicowe wyjście, tym razem wycieczka była na Grań Kościelców. Podeszliśmy od Mylnej Przełęczy aż do Kościelca.

Grań nie jest trudna (III UIAA, w większości I lub II) i kończy się wspaniałym, eksponowanym wejściem na Kościelec z Kościelcowej Przełęczy. Schodzimy szlakiem.

W jednym miejscu trzeba wykonać krótki zjazd
„Ósemka” na Kościelcu. W tym roku zabrakło Miśka.
Kościelec w zachodzącym, listopadowym słońcu

2018-10-19 – Anica Kuk

Druga wizyta w Paklenicy. Wspinałem się Lidką. Październik jest znakomitym miesiącem na wspinanie w tym wąwozie, nie za gorąco, ale też nie za zimno. Bliskie podejścia, stosunkowo łatwe zejścia. Udało się zrobić kilka dróg wielowyciągowych w tym jedną, która jest na liście dróg, która była dla mnie wyzwaniem. Mošoraski.

Gdzieś na stanowisku. Przekazywanie sprzętu (szpeju) i analiza – gdzie i jak wyżej iść

To 11 wyciągowa droga na najbardziej honornym szczycie rejonu Anica Kuk. 400 metrów. Trudniejsze są trzy ostatnie wyciągi, z czego jeden ma wycenę 6a (VI+). To są rejony mojego limitu, a na pewno trudniejsze niż do tego dnia robiłem na wielowyciągowych drogach, ale sądzę, że jestem rozwspinany więc ustalamy z Lidką, że ona poprowadzi wszystkie wyciągi „czwórkowe”, ja wezmę pozostałe. Lidka tego dnia nie czuje się jednak dobrze i pierwszym łatwym wyciągu mówi, że jednak nie. Mamy do wyboru – albo się wycofujemy, albo poprowadzę pozostałe 10 wyciągów.

Pogoda stabilna, a wąwóz to jednak nie góry, więc decyduję, że idziemy – zobaczymy co będzie. Droga jest w dużej mierze ubezpieczona, posiada stałe stanowiska, spity w trudniejszych miejscach. Idzie się dobrze, nawigację ułatwia kilka zespołów przed nami, które odszukują drogę.

Na kluczowym wyciągu oddaję plecak (leciutki, ale psycha każe uwolnić się od ciężarów) Lidce i idę. Najpierw rampa, trochę wilgotna, oby do pierwszego stałego punktu, a dalej niech się dzieje. Wspinam się do załomu i widzę w czym może być problem. Dość słabo urzeźbiona płyta, po lewej stronie ryso zacięcie z odstrzelonymi podchwytami. Stopieńki mega wyślizgane, a nade mną centralnie jedna dziura na (o ile dobrze pamiętam) na jeden lub dwa palce. Ma wyraźnie inny kolor niż otaczająca skałą „Ocho! Jak na drodze jest ten jeden, jedyny punkt i to tak wygładzony to znaczy, że się będzie działo”. Na łatwych drogach kombinacji stopni, klamek, sekwencji przechwytów jest bardzo dużo, im trudniej tym liczba wariantów jest ograniczona. Oczywiście wszystko zależy od poziomu wspinaczkowego. Dla mnie w tych okolicach czyli 6+, 6.1 liczba możliwości zdecydowanie się ogranicza.

Kluczowy wyciąg tuż po ukończeniu. Żmije (wyjaśnienie we wpisie) mają dom po lewej.

Na szczęście są stałe punkty i potencjalny lot nie byłby ani długi, ani niebezpieczny. Odciągami, wbijając stopy w śliskie małe krawądki poruszam się do góry, sapiąc niemiłosiernie. Głównie z respektu dla cyfry (wyceny wyciągu) używam znacznie więcej siły niż to jest potrzebne i dość szybko to nie trudności techniczne, a ubytek sił, stają się moim głównym przeciwnikiem.

Tutaj anegdota. Przygotowując się do drogi zbierałem opisy i informacje. Na portalu „Wspinanie.pl” znalazłem artykuł o żmiji, która zamieszkała w zacięciu po lewej. Ponieważ panicznie boję się gadów to jeszcze w kwaterze postanowiłem, że postaram się uniknąć wsadzania rąk w tę rysę, zwłaszcza jak nie będę widział dokładnie co jest w środku. I pamiętałem o tym postanowieniu, do chwili kiedy starając się nie wylecieć z kiepskich stopni, wciskałem cały bark w czeluść rysy. Wówczas miałem kompletnie wyrąbane, czy w rysie jest żmija, zombie czy obcy. Jedyna myśl – nie wylecieć i nie polecieć.

W połowie płyta stała się łatwiejsza technicznie, ale sił było też co raz mniej. Wówczas powiedziałem sobie „O nie! Nie po to jeszcze w Krakowie siedziałem przed kompem, wyobrażając sobie ten wyciąg, nie po to prowadziłem poprzednie 8 wyciągów, aby zepsuć wszystko tj. złapać się ekspresu, albo obciążyć przelot”. Pomogło, stękając, sapiąc, aż słyszała to asekurująca Lidka (30 metrów niżej i za załomem), udało się dotrzeć do stanowiska. Z perspektywy ostatnich kilku lat, to wydaje mi się fajnym dokonaniem jak na moje marne postępy wspinaczkowe. Jak to we wspinaniu: nie tyle cieszy wyczyn, bo zapewne wiele osób po tym wyciągu biega w butach podejściowych, ale przewalczenie głowy, która na początku wątpiła, czy to rozsądne, aby wbijać się na zmęczeniu w wyciąg w pobliżu własnego limitu.

Lidka dochodzi holując mój plecak. Wyślizgi ją zmogły jednak i zrobiła to w stylu A0, czyli wykorzystując ekspresy. Ewidentnie nie jej dzień.

Pozostałe dwa wyciągi są już trochę łatwiejsze, chociaż też trudniejsze niż poprzednia część drogi nie licząc kluczowego wyciągu.

Na Anicy jesteśmy jeszcze za dnia, schodzimy już o zmroku, ale z całkiem sporym zapasem.

Let`s make blog again

Poprzednia platforma blogowa została zamknięta. I zrobiły się z tego cztery lata przerwy. Od znajomych z gazety.pl udało mi się zdobyć plik, który Lukcio wrzucił mi tutaj. Zacząłem czytać stare wpisy i okazało się, że było to ciekawe doświadczenie.
Postanowiłem, że to i owo wrzucę z przeszłości. Będą to bardziej obszerne podpisy do zdjęć, do których miło będzie wrócić za 5 lat. Pamięć ma swoje prawa i zapewne przebiją się te wspomnienia najbardziej wyraziste.

.