2016-06-25_Środkowe Żebro Skrajnego Granatu

Szukałem jakiegoś dobrego celu na pierwszą kilkuwyciągową drogę w Tatrach, takie rozruszanie przed kursem. Różne warianty wchodziły w grę, ostatecznie jednak Baśka zasięgnęła języka u znajomego ratownika i poradził Środkowe Żebro Skrajnego Granatu. Proste technicznie (maks V-, ale raczej IV), proste nawigacyjnie i ma tylko 6 wyciągów, w sam raz dla kogoś, kto najprawdopodobniej będzie się guzdrał. Drugi zespół stanowili Misiek i Andy.

Nocleg znalazłem w schronisku PZA Betlejemce na Hali Gąsienicowej. 

Z Zakopanego ruszamy po 20 drogą przez Boczań i tu spotyka mnie ciekawa przygoda. Po skrzyżowaniu ze szlakiem na Nosal dostrzegam niezbyt sprawnie poruszającą się parę. Zapada zmrok więc nie widać dobrze szczegółów. Widok turystów, którzy doznali niewielkich urazów albo (częściej) fizycznie nie są przygotowani do marszu po górach nie jest rzadki. Zwykle nie potrzebują pomocy, parę razy zdarzało się częstować ich lekami przeciwbólowymi, plastrami lub bandażami. Coś niepokojącego było w tej parze, postanowiłem pożyczyć im czołówkę, podszedłem bliżej. Tym razem czołówka nie wystarczyłaby. Przysiedli na leżącej belce, on lat 83, ze sporym brzuchem, dyszy ciężko, ona młodsza (74), sprawniejsza, ale z niepokojem spogląda na swojego męża. Powiedziałem, że ich sprowadzę te 2 km w dół, bo tu nierówności sporo, oni bez światła, wyczerpani na śliskich kamieniach. Chętnie przyjęli ofertę, więc po chwili kroczyliśmy w dół. Szpejarki w moim plecaku służyły im za poręcze, statecznie, krok po kroku. W drodze byli od 13 godzin. Wjechali na Kasprowy Wierch kolejką i korzystając z pięknej pogody postanowili zejść samodzielnie przez Halę Gąsienicową. Starszy pan był lekarzem, jak stwierdził po raz ostatni postanowił zobaczyć góry, po których wędrował przed laty. Rozbroiło mnie, przypominał mi ojca, wiek, profesja, nutka nieporadności…

Szło się jednak co raz gorzej. Szarówka zmieniła się w noc w lesie. Najpierw poprosiłem o pomoc parę z Ukrainy, którzy wzięli starszych Państwa pod ramiona, za chwilę do naszego konduktu dołączyli wspinacze także zmierzający do Betlejemki (co niesamowite poznaliśmy się w skałach pod Krakowem kilka dni wcześniej). Z panem było jednak gorzej z kroku na krok.  Buty ślizgały mu się na kamieniach i korzeniach, drżał i ciężko łapał powietrze. Zadzwoniłem więc do TOPR. Ratownik dyżurny wypytał o lokalizację i poradził żeby kontynuować to co robimy. Samochód nie dojedzie w to miejsce szlaku, a podróż quadem mogłaby być równie ciężka jak zejście. Od czasu kiedy zaczęliśmy pokonywanie 2 kilometrowego odcinka minęło półtorej godziny, do mostu nad Bystrą w Kuźnicach pozostało ciągle z 500 metrów. Grubo po 22 udało się dotrzeć, parę zostawiłem pod opieką Ukraińców, poinformowałem TOPR i ponownie ruszyliśmy w stronę Hali Gąsienicowej.

P60625053616

Przez okno Betlejemki – rano pogoda i prognozy były obiecujące.

Ruszyliśmy około 7 w stronę Czarnego Stawu i dalej szlakiem na Granaty, który należy opuścić wyraźną ścieżką. Zaopatrzeni w topo i zdjęcia dość szybko trafiliśmy pod formację. Miejsce startu wydawało się oczywiste. Ktoś jednak poddał w wątpliwość czy to tu… No i się zaczęło poszukiwanie. Po 45 minutach uznałem, że startuję niezależnie od tego czy się zgodzimy, że jesteśmy w dobrym miejscu. Pierwsze metry wyglądały łatwo, więc gdybym się gdzieś zapchał to założę taśmę czy repsznur i zjadę. 

13590280_1107827612618631_1090689043592774259_n

 

Andy rozgląda się, czy rzeczywiście jesteśmy we właściwym miejscu. Fotki Misiek.

13645153_1107827652618627_4779116137807646309_n

No to startujemy.

Okazało się, że start był w dobrym miejscu, może zaczęliśmy nieco za wysoko, ale po wspięciu się na grań pojawił się pierwszy hak. Dobra nasza. Później szło sprawnie. Wyciągi prowadziliśmy z Baśką na zmianę, „piątkowe” Zacięcie Kusiona okazało się tylko jednym ruchem wymagającym lepszego stanięcia na stopach, poza tym nie było większych trudności, dobre stanie, dobre chwyty, sucho, a stanowiska na przygotowanych pętlach, hakach lub spitach – wiadomo to droga kursowa. Dowiedziałem się jednak kilku dla nowicjusza cennych rzeczy:

po pierwsze, że nie warto na siłę przedłużać wyciągów, bo uzyskane kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów zemszczą się tzw. „przesztywnieniem” liny – to takie zjawisko kiedy wskutek załamania liny na przelotach i skale siła tarcia jest tak duża, że utrudnia a czasami nawet uniemożliwia poruszanie się dalej

po drugie, że jeśli w zespole są osoby, które znają procedury prowadzenia wyciągu i działania asekuranta komunikacja słowna nie jest niezbędna. Tak też było na tej drodze – potok wypływający ze Zmarzłego Stawu skutecznie zagłuszał komendy. Już na drugim wyciągu udało się całkiem sprawnie poruszać bez kontaktu wzrokowego i głosowego, czytając tylko z napięcia liny, prędkości jej wybierania etc. 

13654319_1107827822618610_1405680853271309535_n

Misiek z Andym po ostatnim wyciągu, stanowisko przy szlaku, zdejmujemy szpej i stamtąd już szlakiem w dół do Kuźnic. 

2016-06-10/11/12_Góry Sokole

DSC_0009

Radość po poprowadzeniu pierwszej VI 🙂 Płyta Kurczaba na Jastrzębiej Turni. Zdjęcie Ola Tyrna.

Klubowy wyjazd na wspinanie w granicie. Właśnie zmieniłem buty wspinaczkowe na mniejsze i z lepszą podeszwą  bo simondy się rozczłapały. Ale to było dziwne uczucia. Przed tym wyjazdem swobodnie czułem się na drogach o wycenie V, wchodziły też V+. Pierwsza droga to wielkie zdziwienie, niby piątka, ale kto ukradł klamy (wygodne chwyty). Przyzwyczajeni do jurajskiego śliskiego wapienia nie umieliśmy wykorzystać potężnego tarcia granitu.

 

Z drogi na drogę podobało mi się coraz bardziej. Wszystko trzymało! Wieczorem drugiego dnia poszliśmy z Melonem pod Jastrzębią Turnię. Ola i Melon to świetni wspinacze, kiedy się na nich patrzy to wygląda na to, że drogi ich nie prezentują wielkich trudności. Spokój, płynne ruchy, sekwencje ruchów. Dopiero, kiedy próbujesz się „wstawić” w taką drogę okazuje się, że to złudne, bardzo złudne. 

Najpierw poprowadziłem Kancik Jastrzębiej (V+). Puścił bez problemu. Ola „kazała” mi spróbować „Płytę Kurczaba”, a co tam. Gładka ściana, rozsądna asekuracja więc potencjalny lot nie powinien być bolesna. I poszło 🙂 Poza jednym momentem, w którym należało stanąć na maleńkich kamyczkach wystających ze ściany a ręce oprzeć na gładkiej płycie, bez chwytów, droga równa, trzymająca trudności. Pękła więc pierwsza droga o trudności VI. 

Mówi się, że od VI rozpoczyna się wspinanie, czyli jak turach skitury zaczynają się od zjazdu z Zawratu. Duża frajda.

Oczywiście zrobiliśmy jeszcze wiele dróg, w tym kolejną VI (Nitówka) tylko na wędkę (górna asekuracja). Nawet na wędkę było to powyżej mojego limitu. Stan mojego wspinania jest taki: V puszczają, V+ zwykle też, VI mogą się zdarzyć, te łatwiejsze.

2016-05-26/27/28_Hoellental

W ramach przygotowań do Kursu Taternickiego pojechaliśmy się powspinać wielowyciągowo do Austrii, do doliny Hoellental. Pojechaliśmy oznacza Baśkę, Darka (moich przyszłych współkursantów) oraz Jaromira, kolegę z KW Kraków, który dołączył do nas. Zaletą tego miejsca jest to, że jest stosunkowo blisko (niespełna 1000 km z Krakowa), że łatwo dotrzeć pod łatwe wielowyciągowe drogi i jeszcze jedno – u wylotu doliny jest (było – dopisek z 11.08.2016) zupełnie darmowe pole namiotowe, czyli zagarnięty przez wspinaczy parking. Austriacy zbudowali tu toaletę i umywalki więc można nawet w cywilizowanych warunkach przebyć parę dni. Nic dziwnego, że miasteczko namiotowe wypełniło się po brzegi Polakami, Czechami, Słowakami i Węgrami. Austriacy stanowili mniejszość, a może większość z nich wybrała pensjonat po drugiej stronie ulicy.

P60527082326

W czwartek było względnie luźno, w nocy z piątku na sobotę nie było już miejsca na rozłożenie karimaty, o namiocie nie mówiąc.

Na wspinanie wybraliśmy proste drogi o wycenie 4 i 5. Działałem w parze z Jaromirem, który jest lepszym wspinaczem ode mnie, wiec miałem dużo spokoju, że jeśli coś pójdzie nie tak to zawsze mogę liczyć na jego pomoc. Procedury związane z prowadzeniem wielowyciągów znam dobrze, więc głowę zajmowała mi tylko własna asekuracja i oraz konieczność budowania stanowisk w oparciu o drzewa, pipanty skalne lub szczeliny, które trzeba było uzbroić w kości lub friendy. To zawsze dreszczyk emocji, czy wszystko dobrze zmotane, czy kości dobrze „siedzą”. Udało się uniknąć jednak większych błędów, poza jednym – nieustannym bałaganem na stanowiskach. 

Przechwytywanie1

Strona z charakterystycznego „topofuhrera”, gdzie zarówno rysunki, jak i opisy dróg są wykonane ręcznie. „Nasze” drogi zaznaczyłem na czerwono (8 i 10)

Drugiego dnia zapowiadano burze, pierwsze krople spadły kiedy klarowałem linę na ostatnim stanowisku, po chwili znaleźliśmy się już w potokach wody. Na szczęście była dogodna ścieżka  i nie trzeba było zjeżdżać na tych mokrych linach. Zespoły, które działały pod nami nie miały takiego szczęścia. W górę zostało im grubo ponad godzinę wspinania, w dół zjazd na mokrych linach. Po południu słyszało się na parkingu opowieści, kto jaki sprzęt zostawił w ścianie uciekając przed nawałnicą. My kompletnie mokrzy, ale bezpieczni dotarliśmy do samochodu.

Dotąd trudności topograficzne eliminował Darek, który już wspinał się w tym terenie więc najtrudniejszy element topografii taternika mieliśmy z głowy. Najtrudniejszym elementem jest zawsze dotarcie pod właściwą drogę, o czym przekonaliśmy się trzeciego dnia, kiedy Darek został na kempingu, a my uzbrojeni tylko w zdjęcie strony przewodnika topo w telefonie Jaromira szukaliśmy wybranej rano przy kawie drogi. Miała być „piątkowo-czwórkowa”, 6 wyciągów. W sam raz… No i miała numer 20., a drogi z poprzednich dni nosiły numerki 8 i 10. Czyli zadanie proste ! Idziemy w górę doliny, 10 dróg dalej, szukamy charakterystycznej grupy trzech drzew i wbijamy się w drogę w zespole trójkowym. Trzy godziny później byliśmy gdzieś w dolinie, przysłaniając ekranik telefonu przed jaskrawym słońcem, pytając napotkanych wspinaczy, gdzie może być droga nr. 20, a w okół roiło się od „charakterystycznych grup trzech drzew”. Jakoś się tak w głowie robi, że wraz z rosnącą irytacją rośnie skłonność do tzw. „lunety” w myśleniu. Luneta koncentruje głowę tylko na wybranym fragmencie rzeczywistości i znakomicie nas utwierdza, że rzeczywistość jest taka jaka chcemy żeby była. To nic, że fakty przeczą, a tu okap był w nieco innym miejscu, a tu rysa skręcała nie tam gdzie trzeba, nie było ringów. Podejrzeń nie wzbudziła nawet tabliczka z numerem „6” pod dolnym stanowiskiem – idziemy. Jaromir jako najlepszy wspinacz prowadzi, my z Baśką mieliśmy iść na pojedynczych żyłach. 

Nie było wesoło. Najpierw umęczył się na niewielkiej przewieszce, która z dołu wyglądała na taką… nie za trudną, a kiedy doszedł do płyty pod „charakterystyczną grupą trzech drzew” się zaczęło. Jaromir uprzedził mnie, że jeśli zobaczysz powtykane co 20 cm kości i friendy to znaczy, że byłem wydygany. No i zobaczyłem co się dzieje: skracał ekspresy, wtykał i wyjmował friendy, szukał drogi wisząc na jednej ręce, a druga szybko macając za jakimkolwiek chwytem. Oglądaliśmy ten spektakl w milczeniu, wreszcie poszło… Długo go nie było, a lina, która powinna być wybrana stała w bez ruchu. Później okazało się, ze Jaromir po pokonaniu trudności usiadł odreagować z papierosem w ręce. To była prawdziwa, mocno trzymająca „6” na własnej (częściowo) asekuracji.

Wreszcie przyszła nasza kolej. Baśka odpuściła widząc co się dzieje, ja postanowiłem zaryzykować. W końcu idąc na drugiego ryzykuję niewielkie wahadło albo obsunięcie. No… To była droga powyżej mojego limitu, a „jaromirowa” płyta przestraszyła mnie nawet z górną asekuracją. Doszedłem do Jaromira. Bez dyskusji zrezygnowaliśmy z dalszych wyciągów i zjechaliśmy w dół. 

P60526115308

Baska i Darek w oczekiwaniu na wolna drogę

Na kempingu Darek posłuchał naszych zatrważających relacji i pomógł nam szukać drogi nr. 20… Okazało się, że zrobiliśmy ją poprzedniego dnia, tylko w przewodniku, z którego było robione zdjęcie nosiła nr. 20, a w topo, z którego korzystaliśmy dotąd nr. 10. Nie ma jak zdolności nawigacyjne, no i kto by nosił topo w góry.

Ostatniego dnia zmierzyliśmy się z dwoma drogami w rejonie Peilstein, który oferuje lepiej asekurowane (tzw. sprtowe) drogi i pojechaliśmy do domu. Chętnie tu wrócę, tym bardziej, że nie dotknęliśmy nawet klasyków w tym rejonie.

2015-11-21_Pod Załupą H

Iść czy nie iść? Wycofać się czy nie?

Najczęściej idzie się jeśli prognoza pogody jest dobra, to znaczy nie ma zapowiedzi huraganowego wiatru, masywnych opadów lub chmur zakrywających wszystko. Przed tym wyjściem prognozy a wraz z nimi pogoda psuły się systematycznie. I tak też było tego dnia. Miałem ogromne parcie aby wejść w Załupę H, ucieszyłem się, że pójdziemy razem z PePe, który operował wspinaczkowo w różnych górach, co prawda głównie latem, ale przy odrobinie ogarnięcia da się połączyć doświadczenie wspinaczkowe, górskie i zimowe.

PePe nad Czarnym Stawem Gąsienicowym. Chmura skrywa Kościelec, to nie wróży dobrze. Stąd idziemy na Przełęcz Karb. Ślisko, wiec czujnie.

Załupa H to łatwa wspinaczkowa droga, wyceniana na II i III. Biegnie na Zadni Kościelec, stamtąd można albo wrócić z przełęczy między Kościelcami do podstawy albo próbować dołożyć Drogę Gnojka i z Kościelca zejść już bezpośrednio szlakiem turystycznym.

Po zejściu z turystycznego szlaku po raz enty okazało się, że nie mam stuptutów. Tak to jest kiedy w zimie głównie chodzi się butach narciarskich i śnieg nie ma jak dostać się do butów, więc branie ochraniaczy nie jest dla mnie odruchem. Na początku to po prostu niemiłe kiedy śnieg topi się i woda spływa po kostkach, po kilku godzinach może to być problem stopy marzną, buty nie mają szans wyschnąć.

Trzeba sobie jakoś radzić. Srebrna taśma, która służyła już jako pasek, sznurówka, zaczep do fok, zestaw remontowy dla kija tym razem zastąpiła stuptut. Nie działała idealnie, ale było lepiej niż bez.

Andy jednak zdążył zmarznąć w stopy. Na dodatek w chmurze i po świeżym śniegu mamy spore wątpliwości, czy dobrze idziemy. Trochę marszu na orientację i po 40 minutach podchodzimy pod ścianę. Załupa to czy nie Załupa. Porównujemy z topo i zdjęciami. Załupa. Jest już jednak późno, a na dodatek wygląda na to, że bez sprzętu do wspinaczki lodowej (dziaby, inny rodzaj raków) wchodzenie. Radzą żeby w przypadku verglasu (warstewka lodu) po prostu odpuścić.

Załupa H. Tego dnia góra powiedziała nam NIE DZISIAJ PANOWIE. Grzecznie się ukłoniliśmy, przeprosiliśmy za niepokojenie i wróciliśmy na przełęcz.

Pogoda jednak rządzi. Brak widoczności, świeży opad śniegu i późna pora Odpuszczamy, nawet bez żalu, lepszy jest dobry wycof niż głupie pchanie się w kłopoty.

Odwrót, pogoda jednak się nie poprawia. Andy szuka drogi.

Kuźnice pożegnały nas pięknym zimowym wieczorem w parku

2015-10-25_Mnich

Mnich, Drogą Robakiewicza i Drogą przez Płytę

Dawno nie bylismy w komplecie. Od ostatniego wpisu byłem na kilku wycieczkach w Tatrach. Kościelec, Kopa Kondracka, Kozi… 
Ale głównie rower i skały zajmowały mi sportowy czas. Mnich w rozmowach Grupy przewijał się od kilku lat. W ubiegłym roku w listopadzie chłopaki próbowali się przymierzyć, ale odpuścili (słusznie) ostatni fragment. Bez asekuracji konsekwencje błędu byłyby ostateczne. Wróciliśmy więc ze sznurkiem.

Niedziela, nieliczni turyści, piękna pogoda, super ekipa. Takie Tatry mieć dla siebie to trzeba przeczekać okres od czerwca do września. Mnich to ta rekinia płetwa po prawej. Foty Lukcio i MisQ

Podążamy ceprostradą w stronę Dolinki za Mnichem. Mam w głowie podejście Drogą Robakiewicza i po krótkiej deliberacji u podstawy Mnicha udaje się ustalić stanowiska – idziemy w górę właśnie tą drogą. Mamy dwie liny połówkowe, które mają atest na linę pojedynczą. Ważą więcej, ale dają sporo możliwości. Atest na linę pojedynczą oznacza, że możemy iść w dwóch dwuosobowych zespołach powiązani sznurkami, które wytrzymują taką asekurację. Bez kompromisów, a zasada jest taka, że dwa dwuosobowe zespoły idą znacznie szybciej niż jeden czteroosobowy.

Mnich od strony północnej. Po prawej jest nasza droga, Droga Robakiewicza.

Motanie przed pierwszym wyciągiem. Idę, Lukcio asekuruje, Andy rozważa jak „szła ta ósemka” 😉

Z MisQ zostawiamy plecaki pod skałą. Jakoś tak się składa, że prowadzę. Zakładamy więc raki, a czekan jest jak zwykle moim najlepszym przyjacielem. Trawki, rysy, czy śnieg – wszystko z nim współpracuje. Jest pewien problem z zakładaniem punktów asekuracyjnych, bo wszystko przysypane śniegiem. Na szczęście idzie się łatwo i głównie po śniegu i lodzie, więc błąd kosztowałby nie tyle lot, co zsuw. To też nauka wspinania tradowego. Szukanie szczelin, dobieranie odpowiedniej wielkości kości, sprawdzanie czy „siadła”. Tam gdzie można zakładam pętle. 

Po pierwszym wyciągu w Drodze Robakiewicza. Lukcio gotowy do asekuracji, a MisQ asekuruje z góry Andy`ego.

Na podejściu na Mnich towarzyszy grupa prowadzona przez TOPRowca, który wciąga na szczyt swoich klientów, a poza tym żywej duszy. Taki luz tutaj to rzadkość i komfort, bo w szczycie sezonu czasami trzeba nawet godzinę czekać w kolejce na tzw. „atak szczytowy :)”.

Sprzętu mamy ograniczoną ilość więc po dwóch wyciagach trzeba się wymienić kośćmi i taśmami. Raz robi mi się cieplej, na pierwszym wyciągu, w stosunkowo łatwym terenie stoję na czubkach zębów raków i próbuję osadzić kość w którą trzeba wpiąć ekspres i linę. W tym momencie raki puszczają. Dobry odruch uchronił mnie przed dość długim lotem/zsuwem. Mocno zaciśnięta lonża na nadgarstku oraz dobrze osadzony czekan zanim pozwoliłem sobie na puszczenie chwytu. To już trzeci raz zimą w górach ratuję się przed kłopotami z powodu tego dobrego zwyczaju. 

Kiedy wchodzimy na balkon pod szczytem przestaje iść dobrze. Kompletnie głupio zostawiamy z Lukciem tam raki i czekany. Rzeczywiście przeszkadzały, ale żaden z nas nie pomyślał, że zjazd będzie inną drogą. Brawo!

Krzyczymy do Andyego i MisQ żeby zabrali szpej. Niestety nadmiernie obciążony Andy rozstaje się z jednym z czekanów, który wpada do szczeliny. W normalnej sytuacji to nie problem, ale tu tak. Ponieważ zmieniliśmy sposób asekuracji – poza Lukciem – asekuruję tez drugi zespół z górnego stanowiska (super bezpieczne) to MisQ musi sam się asekurować ze swojego stanowiska, a ja muszę mu wydawać linę żeby dotarł do Andyego. Ech… to wszystko trwa.


W końcu hurrra… Gramolę się, a później krok po kroku cała ekipa.


Powierzchnia jak dwóch stołów kuchennych, ale są spity i stanowisko do zjazdu, więc jest gdzie się wpiąć pewnie i wygodnie posiedzieć. 

Niestety robi się późno  i ziiiimno. Wlazłem tu ponad godzinę temu. Trzeba spadać.

Motamy stanowisko do zjazdu i w dół. Tu już warto wykorzystać dwie liny. Jeden po drugim, ja po drodze muszę jeszcze złożyć kurtkę pożyczoną od MisQ oraz wymienić bloker na grubszy (repsznur zawiązny na linie) bo ten, który dobrze działa na linie pojedynczej, na podwójnej nie chce współpracować. 


Zjeżdża Andy. Miał pecha, bo jego HMS (zakręcany karabinek) został na górze… Nie dał się odkręcić. Musiał odciąć pętlę żeby się wyzwolić. To nie koniec strat. Wykorzystując jakiegoś firenda (kość mechaniczna) zrobiłem przelot wykorzystując kość… To była tak dziwna konstrukcja, że nikt nie zauważył, że trzeba ją wziąć 🙁 Kolejna nauczka.

Po pierwszym wyciągu chwila zastanowienia czy da się zjechać niżej, ale zwycięża głos rozsądku, schodzimy ścieżką turystyczną bo nie ma pewności, czy wystarczy liny. Pewnie tak, ale głupio się o tym przekonywać nocą. Na dodatek niestety okazuje się, że swoją czołówkę zostawiłem w plecaku, a tu już noc. MisQ i Andy świecą z przodu i z tyłu. Czołówka znajduje się w plecaku. Schodzimy do schroniska, tam wpis do książki wyjść taternickich, wiśniówka i fetowanie wyjścia.

PS. Tworzę ten wpis oglądając kątem oka finał Pucharu Świata w Rugby pomiedzy Nową Zelandią a Australią i utwierdzam się w swojej odwiecznej niechęci do piłki noznej. Nie do końca wiem o co chodzi w tej dyscyplinie, ale jest ogień, emocje. Nowa Zelandia rulez, a Haka w ich wykonaniu tylko uświadamia jak niedawno wyszliśmy z tej jaskini.

2015-08-29_Grań Fajek

Wierch pod Grań Fajek kusił swoją ekspozycją. Technicznie (no… droga) trasa nietrudna, konkretna lufa po jednej (Dolina Gąsienicowa) i drugiej (Dolina Pańszczycy) stronie sprawia, że cykor toczy ożywiony dialog z wiarą w możliwości.

Nawet sprawnie trafiliśmy na początek ścieżki podejściowej, która biegnie od szlaku na Granaty.

Trzeba być czujnym, bo rumoszu skalnego ogrom, a człowiek ma jakiś taki głupi zwyczaj żeby iść jeden za drugim, a w tym przypadku jeden pod drugim. Zdjęcia MisQ i Andy.

Jakaś ekipa operowała w Żebrze Czecha. Wyglądało na do przejścia, ale z dołu to często tak wygląda. 

Zdecydowaliśmy się na asekurację lotną, ze względu na brak trudności… no dużych trudności. Jeszcze nie mamy liny połówkowej, musiała więc wystarczyć złożona zwykła lina. Tu na zdjęciu początek tych bardziej eksponowanych momentów, próbuję przejść kominek nad wiecznością, Lukcio wspiera psychicznie, Andy zerka a MisQ fotografuje. Świadomość sporego luzu liny nad sobą. Trening mentalny 🙂 Skup się na chwytach i stopniach nie lufie…

Prowadziłem, później Lukcio i Andy, oraz MisQ, który miał zbierać taśmy i ekspresy oraz nieliczne kości. Wystrzępiona grań daje dużo możliwości asekuracji.

A tu jak dalej?

W trzech miejscach zainstalowałem stanowiska i asekurowałem przy pomocy węzła, tzw. półwyblinki. Trzeba było ważyć między czasem wszystkich operacji sprzętowych, a rzeczywistą potrzebą. Najpewniejszy był ostatni fragment, gdzie w trakcie trawersu ja ściągałem linę do przyrządu asekuracyjnego a MiaQ ją wydawał. Pierwszemu i ostatniemu to niewiele pomagało, ale środek miał backup jak marzenie.

Sprawnie, ale wolno (4 osobowy zespół) dotarliśmy do stanowiska zjazdowego. Uff… Ta niepewność dręczyła mnie od rana – z czego będziemy zjeżdżać, czy będzie trzeba coś motać, czy zastaniemy jakiś gotowy pomysł. Był kamień i kilka taśm, dołożyliśmy swoją i juhuuu na dół.

No to w dół. Koniec Grani Fajek. Pozostało strome, ale łatwe podejście na Skrajny Granat i w dół szlakiem.

Ok, Tatrzańskie koty za płoty zaliczone. No… i wypatrzyliśmy kilka fajnych żlebów do zjazdu zimą.

2015-07. Dolinki Podkrakowskie

Chyba mam swoje modus operandi na trudne sytuacje, takie progowe. Po prostu Trzeba to zrobić. Zawsze z jakimś zaufaniem, że dam sobie radę i oceną ryzyka. Cykor wcale nie jest mniejszy, ale posuwa się sprawy do przodu. Tak było z narciarstwem wysokogórskim i tak było ze związaniem się sznurkiem. Najpierw wycieczka z Klaudią na Żabią Lalkę i olśnienie, że to łeb (poza techniką i siłą) ogranicza. Technikę i siłę można trenować. Czas na łeb – stąd pomysł kursu. Miał mi powiedzieć: tak się to robi, takie są dobre praktyki, a takie błędy.

Alleluja! Na kilka dni przed kursem zapisał więc oprócz wspinania będziemy mogli pracować nad procedurami górskimi. 

Żeby z długiego zrobić krótkie. Urlop. 6 dni w skałach. Po pierwszych dwóch zwątpienie czy dam radę, poobijanie, stany zapalne zaczepów mięśni, ibuprom, mętlik w głowie na temat wyblinki, flagowego, kierunków asekurowania… Po trzecim dniu euforia – sam zjechałem na tym co zmotałem i żyję. Po czwartym i piątym dniu obawa, czy dostaniemy kwalifikację na kurs taternicki, po szóstym dniu zakup liny i reszty gratów. 

Otwiera się nowy świat.

To zdjęcie dobrze obrazuje dzień I. Mam na sznurku człowieka, a człowiek wlazł wysoko. Czujność milion. Droga Rysa Łazików w Dolnie Bolechowickej. Wędka.

Następne dni to oprócz kursu nieustanne spory z Miśkiem o kolejność, dokładność, pewność… Mając nasze doświadczenie w górach latem i zimą gdzieś z tyłu było takie myślenie… Wisisz nad jakąś lufą, pada zimna mżawka lub marznący deszcz, odpadają Ci palce, zmierzch, zmęczenie… musisz zbudować stanowisko, a pod Tobą idą kumple, a pod Tobą ja… rób żesz to kurwa dokładnie. 

Dlatego po zajęciach siedzieliśmy w samochodzie przez dwie (sic) godziny i gadaliśmy: lina od ściany, zamek od ściany, węzeł taśmy z tyłu, zamki przeciwlegle, HMS w pętli, do HMSa drugi HMS…. i tak do znudzenia. Rozstawaliśmy się szczerze się nie znosząc, ale dopiero wtedy, kiedy każdemu w głowie ułożyła się jasna ścieżka procedur, które dopiero przećwiczyliśmy. W nocy śniły się stanowiska. Następnego dnia rano byliśmy znowu zgranym zespołem.

20150727_144524

A to już trzeciego dnia. Montujemy stanowisko – ćwiczymy włażenie na dwa wyciągi. Zaczyna się otwierać perspektywa na użycie tych technik w w wyższych górach. Jest radość. Z nami na stanowisku z a j e b i s t y facet i instruktor. Wojtek Szymandera „Szymon”. Dobrze jest się uczyć gór od takich ludzi. Dobrze jest w życiu spotykać takich ludzi.

Dalej poszło. Wspinanie na własnej asekuracji, świat kości, friendów, heksów, tricamów i innych. Dużo nauki, jeszcze więcej możliwości

2015-06-13_Żabia Lalka, Żabi Mnich

Tydzień temu zakończyliśmy sezon zimowy, a z letnim sezonem od pewnego czasu mam problem. Szlaki turystyczne po polskiej stronie schodzone, zostało jeszcze kilka wariantów po stronie słowackiej. Chciałoby się coś więcej i wyżej. Alpy – dobre rozwiązanie, ale daleko, Tatry pozaszlakowe – ok. Jest wiele dróg jeszcze nie typowo taternickich, a już nie turystycznych. Parę razy zboczyliśmy w takie rejony i okazało się, że technicznie jest do opanowania, tylko skutki błędu ostateczne. Trzeba się więc powiązać, jakby to mogło wyglądać docelowo? Najlepiej spróbować, dlatego na początku czerwca odezwałem się do Klaudii Tasz, przewodnika poleconego przez Jędrka.

Żabi Koń, Lalka, Mnich… takie cele uzgodniliśmy z chłopakami. Klaudia nie powiedziała nie. No i się działo, ale o tym więcej pod zdjęciami. Tak trudno było zrezygnować z wielu z nich (zrobiliśmy jak sądzę z 1000 fotek).

Żabia Lalka to… no właśnie. Nietrudno zgadnąć, że to ten dziwoląg po prawej. Z drogi do Morskiego Oka jakoś trudno sobie wyobrazić czterech facetów i jedną (nawet szczupłą) kobitkę stojąca na szczycie. W trakcie dnia moja wyobraźnia w tej sprawie się jakoś nadzwyczajnie nie poszerzyła, ale o tym za chwilę.

Klaudia w trakcie instruktażu. Nie było wątpliwości kto rządzi. Za to zarządzanie na najwyższym poziomie – tak zarządzała, że każdy z nas miał przekonanie, że ma na coś wpływ i coś od niego zależy. Mistrzostwo.

Schodzimy ze szlaku. Kurde, trzeba wiedzieć gdzie. Śniadanko w kolibie , kaski włóż i zasuwamy wyżej.

Chwilę później Tatry pokazują swoją kamienistość, już w pierwszym żlebiku, komuś spod nogi ucieka całkiem spory kawałek rumoszu. Ten poniżej komentuje za jakie uszczypliwości i złośliwości to zemsta i tak przez najbliższe 20 minut. Niezależnie od tego czujność na luźno leżące kamienie rośnie.

„Kamyk!!!” ostrzega spokojnie Klaudia. Kamyk na oko waży z 10 kg i mknie sobie znaną trajektorią w dół. Zasada to nie zwiewać przed nim na wszelki wypadek, bo drań potrafi skręcić. Trzeba poczekać do ostatniej chwili i wiać wtedy, kiedy znane są jego zamiary. Łatwo powiedzieć, prawie tak łatwo jak przy 50 km/h na górskiej serpentynie jadąc na rowerze szosowym zaczyna Cię wynosić na przeciwległy pas. Jedynym ratunkiem jest puścić hamulce. Łatwo powiedzieć. Instynkt drze się wówczas: „Hamuj!!!”, a głowa „puść te heble”. No to z kamykiem jest tak samo, Ci, którzy jeżdżą na rowerze trochę szybciej, wiedzą o co chodzi. 

 

No to podążamy w górę. Po sprawnym przejściu przez wilgotną płytę Klaudia nabiera do nas odrobiny (ograniczonego) zaufania. 


Niezawodny Misiek fotografuje szczegóły. Ten oto osobnik – jak się dowiadujemy – rośnie wysoko, do 1900 metrów i pożera owady. Drapieżcy od razu zainteresowani gościem. Poznajcie: tłustosz alpejski. 

Oczy boga, tak o tych stawach (Morskie Oko i Czarny Staw pod Rysami) mówiła zaprzyjaźniona graficzka. W Tatrach późna wiosna, zieleń najzieleńsza, a stawy szafirowe… rany facet o kolorach.


 Poręczówka. Misiek sprawnie porusza się w skałach. Dostał więc urządzenie do wyciągania kości i friendów tzw. „jebadełko” i zamykał peleton.

Klaudia daje się zmęczyć. Z jednej strony full profeska – każde stanowisko, węzeł posprawdzane, ale w skale radź sobie sam, bez niańczenia.

Powiązani idziemy kominkiem w górę. Pierwszy wyciąg. Trudności do 2 i fragmentami 3. Mnie już 2 dostarcza emocji, 3 jest na granicy umiejętności technicznych. Trochę ćwiczeń na ściance oraz nieustanne łażenie po Tatrach pomaga. Z nóg, trzy punkty etc… Klaudia prowadzi, Andy za nią, kolej na mnie, później Lukcio i MisQ… z „jebadełkiem”. 

Lukcio.

Lala gdzieś tam u góry, a tu ładny czerwony sznurek.

Jest niezwykła różnica w tym jakie trudności można pokonać mając asekurację. To zjawisko nazywa się kompensacją ryzyka, czyli – podobnie jak suma nałogów – suma ryzyk, które dopuszczasz w danym momencie jest stała. Masz kask – jedziesz szybciej, masz czekan – strome i twarde jest mniej strome i twarde i tak dalej. 

Po pierwszym wyciągu. Przypięliśmy się do tzw. „pancernego” stanowiska, zerkaliśmy w górę, gdzie jest Klaudia. Przyszły mi do głowy pisklaki mamy sępa, które czekają aż wróci i nakarmi. Ta nisza zawieszona nad doliną uprawniała do takiego porównania. „kra, kra, kra…” Wyobrażenie rozwartych dziobów i oczekiwanie na matkę z ochłapem. Dopadła nas głupawka.

Gramolimy się z Andym. Wyciąg drugi. A tak to wyglądało z perspektywy Klaudii, która poruszała się po tym terenie jak Kozica. Czasami miałem wrażenie, że własną asekurację podczas prowadzenia stosuje tylko z powodów edukacyjnych.

Na szczycie. Powierzchnia większego (takiego na 6 osób) kuchennego stołu i na niej 5 osób. Jedna wyluzowana (widać która), a pozostałe próbują jakoś się przytrzymać tego co stałe. To nota bene bardzo życiowa postawa 😉 Lewa noga Andy`ego zwisa nad wiecznością, a MisQ przeczy prawom fizyki bo ma środek ciężkości poza podstawą, czyli czupryną Żabiej Lalki.

No i zjazd, ale było fajnie. Najpierw do sępiego gniazda, a później na przełęcz. Mnie się udało nie trafić i nagle zobaczyłem, że jeszcze kilka metrów i będę na litej ścianie. Na pewno tędy nie właziłem. No to krzyczę do szefowej.  Klaudia spokojnie: Nie wiem gdzie jesteś, nie widzę Cię. Dasz radę się wspiąć? Dałem, i przelazłem do kominka gdzie czekały pozostałe pisklęta. 

Fajnie jest w końcu dotknąć w miarę pewnej półki.

Andy walczy z ósemką.  

Gdzieś tam wyżej jest Żabi Mnich. W porównaniu z Lalką nie stwarza większych problemów. Na jednym progu wiążemy się profilaktycznie.

I believe I can fly. Wersja Miska. Reszta nie miała tzw. ochoty tam leźć. U stóp Czarny Staw i Morskie Oko

No i jazda w dół. Tym razem czysta radocha, po krótkiej dyskusji na temat grubości taśmy, w oparciu o którą zostało zbudowane stanowisko zjazdowe. Sznur do wieszania bielizny w porównaniu z nią wyglądał dość solidnie. Profesjonalizm Klaudii był jednak znacznie mocniejszym punktem niż ta asekuracja i nie była to kapitanoza (patrz źródła)

Bohaterem tego zjazdu jest Andy… Nie można się opędzić od fotoreporterów. Za chłopakami niezwykła Dolina Żabia Białczańska… Kusi.

Kto jest słodszy…. no kto.

Już późne popołudnie. Schodzimy w dół. Ścieżka niby jest ale mocno osuwista i niepewna. Warto zachować czujność.

I znów lekcja z topografii w górach. To jest niezwykłe tyle lat chodzę i ciągle mnie to zaskakuje. Pozornie już blisko Czarnego Stawu a tu takie podcięcie, które wymaga czegoś w formie poręczówki.

Po to się chodzi. Wiśniówka na brzegu Czarnego Stawu smakuje jak nigdy… i jak zawsze.