Od ładnych kilku lat się do tego przymierzałem, a później przymierzaliśmy. Były już próby. Jeden rekonesans skończył się na Niżnych Rysach, a drugi zetknięciem ze strażnikiem parku, z którym wynegocjowaliśmy zjazd poniżej Rysy (żleb biegnący z miejsca „prawie” na Rysach, czyli Przełączki pod Rysami”). Zjazd tym żlebem był na moim rozkładzie już wcześniej, ale ostudził mnie wypadek, w trakcie którego dobrze jeżdżący narciarz zleciał Rysą, pociągając za sobą dwie turystki. I on, i jedna z jego ofiar nie przeżyły. Więc na pewno nie chciałem jechać tu, kiedy będą tzw. betony. Na pewno warto było poczekać na dobre warunki, miękki śnieg, brak zagrożenia lawinowego. Niestety kiedy tak czekaliśmy na te dobre warunki TPN zdecydował, że zamyka szlaki dla turystyki narciarskiej. Pech…
Wieczorem 5.06 dotarliśmy jednak do Schroniska w Roztoce z zamiarem noclegu i wczesnoporannego ataku. Trochę się jednak miło zasiedzieliśmy i wstaliśmy o poranku, a słowo „wczesnym” było określeniem umownym.
Nad Morskim Okiem szarawo, trzeba będzie się przebić przez chmury. Podobno jednak powyżej Buli się przeciera, jest więc szansa na dobrą widoczność podczas zjazdu.
Narty na plecach w temperaturze + 20 stopni budzą zainteresowanie, jak się później okazało, nie tylko turystów, ale i rozlicznych służb i życzliwych. No nic na razie podchodzimy. Pokrywa śniegu w zasadzie ciągła od Czarnego Stawu pod Rysami. Nie ma więc wyrzutów sumienia, że robimy krzywdę przyrodzie. Ten wczesny zakaz to niestety raczej przejaw zmieniających się trendów, nowy dyrektor TPN nie sprzyja skiturowcom. Powody nie są znane, na pewno znane są podwójne standardy tej organizacji: dowożenie swoich gości do Morskiego Oka, turystyka narciarska strażnika na zakazanych terenach na Słowacji.
Andy i MisQ w Rysie. Nie udało nam się dotrzeć do samej Przełączki. Powyżej tego miejsca nie było już śniegu. No cóż, to znaczy, że ten żleb jest do poprawki…
Idzie mi się świetnie. Wreszcie. Ponad 2000 km przejechane od początku kwietnia na rowerze zaczyna przynosić rezultaty. Jest mnie stanowczo mniej i pomimo, że plecaki ważą po 22 kg (plecak, narty, szpej zimowy, buty) szybko zdobywamy wysokość. Wreszcie jesteśmy na górze (prawie, do przełączki zabrakło ze 100 metrów). Spóźniliśmy się z 2 tygodnie i śnieg zdążył stopnieć powyżej odkrywając nieprzejezdne głazy.
Wychodzimy jednak ponad chmury, które raz po raz zakrywają jednak żleb. Trzeba się będzie wstrzelić w przerwę. Lukcio.
Selfie przed zjazdem. Śniadanko, klejenie czekanów do kijków i ruszamy w dół.
Cholera stromo. Zjazd wyceniony na 3, a więc o 1 więcej niż nasz standard. Śnieg wygląda za to obiecująco i tak jest. Bywa momentami wąsko, momentami kamienie, ale wszystkim idzie dobrze. U podstawy Rysy chwila odpoczynku, nad nami jakiś desperat w adidasach wykonuje zjazd po kamienistej łasze… Ludzie bez raków, czekanów, w dżinsach… Już na mnie nie robi to wrażenia, kiedy wychodzę wiosną w góry to dziwię się, że wypadków jest tak mało.
Wjeżdżamy w chmurę, nad którą udało się wyjść i stąd już nieprzerwany, przyjemny zjazd firnem do Czarnego Stawu. Czeka nas jeszcze średnio miłe spotkanie ze strażnikami parku. Podobno urządzili na nas obławę. Co za bzdura. To był niestety jeden ze scenariuszy, który braliśmy pod uwagę i niestety się zrealizował. Dyskusje nie mają sensu.
Radochy ze zjazdu jednak znacznie więcej niż wkurzenia na biurokrację, dlatego popas nad Czarnym Stawem się przeciąga.
Z lżejszymi portfelami schodzimy w dół.
Znad MOKa obserwujemy akcję TOPR, o której czytałem dwa dni później w kronice. Jak zwykle ktoś w adidasach się poślizgnął, trzeba było angażować śmigłowiec, uruchamiać ratowników… Chłopaki wkurzeni na akcję TPN, drażnię ich mówiąc, że na coś muszą iść pieniądze z naszych mandatów. I tak było warto, to jak mandat za przekroczenie prędkości na autostradzie, kiedy się jedzie sportowym samochodem. Czasami warto, tym razem na pewno.