2015-06-04_Rysy

Od ładnych kilku lat się do tego przymierzałem, a później przymierzaliśmy. Były już próby. Jeden rekonesans skończył się na Niżnych Rysach, a drugi zetknięciem ze strażnikiem parku, z którym wynegocjowaliśmy zjazd poniżej Rysy (żleb biegnący z miejsca „prawie” na Rysach, czyli Przełączki pod Rysami”). Zjazd tym żlebem był na moim rozkładzie już wcześniej, ale ostudził mnie wypadek, w trakcie którego dobrze jeżdżący narciarz zleciał Rysą, pociągając za sobą dwie turystki. I on, i jedna z jego ofiar nie przeżyły. Więc na pewno nie chciałem jechać tu, kiedy będą tzw. betony. Na pewno warto było poczekać na dobre warunki, miękki śnieg, brak zagrożenia lawinowego. Niestety kiedy tak czekaliśmy na te dobre warunki TPN zdecydował, że zamyka szlaki dla turystyki narciarskiej.  Pech…

Wieczorem 5.06 dotarliśmy jednak do Schroniska w Roztoce z zamiarem noclegu i wczesnoporannego ataku. Trochę się jednak miło zasiedzieliśmy i wstaliśmy o poranku, a słowo „wczesnym” było określeniem umownym.

Nad Morskim Okiem szarawo, trzeba będzie się przebić przez chmury. Podobno jednak powyżej Buli się przeciera, jest więc szansa na dobrą widoczność podczas zjazdu.

Narty na plecach w temperaturze + 20 stopni budzą zainteresowanie, jak się później okazało, nie tylko turystów, ale i rozlicznych służb i życzliwych. No nic na razie podchodzimy. Pokrywa śniegu w zasadzie ciągła od Czarnego Stawu pod Rysami. Nie ma więc wyrzutów sumienia, że robimy krzywdę przyrodzie. Ten wczesny zakaz to niestety raczej przejaw zmieniających się trendów, nowy dyrektor TPN nie sprzyja skiturowcom. Powody nie są znane, na pewno znane są podwójne standardy tej organizacji: dowożenie swoich gości do Morskiego Oka, turystyka narciarska strażnika na zakazanych terenach na Słowacji.

Andy i MisQ w Rysie. Nie udało nam się dotrzeć do samej Przełączki. Powyżej tego miejsca nie było już śniegu. No cóż, to znaczy, że ten żleb jest do poprawki…

Idzie mi się świetnie. Wreszcie. Ponad 2000 km przejechane od początku kwietnia na rowerze zaczyna przynosić rezultaty. Jest mnie stanowczo mniej i pomimo, że plecaki ważą po 22 kg (plecak, narty, szpej zimowy, buty) szybko zdobywamy wysokość. Wreszcie jesteśmy na górze (prawie, do przełączki zabrakło ze 100 metrów). Spóźniliśmy się z 2 tygodnie i śnieg zdążył stopnieć powyżej odkrywając nieprzejezdne głazy.

Wychodzimy jednak ponad chmury, które raz po raz zakrywają jednak żleb. Trzeba się będzie wstrzelić w przerwę. Lukcio.

Selfie przed zjazdem. Śniadanko, klejenie czekanów do kijków i ruszamy w dół.

Cholera stromo. Zjazd wyceniony na 3, a więc o 1 więcej niż nasz standard. Śnieg wygląda za to obiecująco i tak jest. Bywa momentami wąsko, momentami kamienie, ale wszystkim idzie dobrze. U podstawy Rysy chwila odpoczynku, nad nami jakiś desperat w adidasach wykonuje zjazd po kamienistej łasze… Ludzie bez raków, czekanów, w dżinsach… Już na mnie nie robi to wrażenia, kiedy wychodzę wiosną w góry to dziwię się, że wypadków jest tak mało.

Wjeżdżamy w chmurę, nad którą udało się wyjść i stąd już nieprzerwany, przyjemny zjazd firnem do Czarnego Stawu. Czeka nas jeszcze średnio miłe spotkanie ze strażnikami parku. Podobno urządzili na nas obławę. Co za bzdura. To był niestety jeden ze scenariuszy, który braliśmy pod uwagę i niestety się zrealizował. Dyskusje nie mają sensu.

Radochy ze zjazdu jednak znacznie więcej niż wkurzenia na biurokrację, dlatego popas nad Czarnym Stawem się przeciąga.


Z lżejszymi portfelami schodzimy w dół.

Znad MOKa obserwujemy akcję TOPR, o której czytałem dwa dni później w kronice. Jak zwykle ktoś w adidasach się poślizgnął, trzeba było angażować śmigłowiec, uruchamiać ratowników… Chłopaki wkurzeni na akcję TPN, drażnię ich mówiąc, że na coś muszą iść pieniądze z naszych mandatów. I tak było warto, to jak mandat za przekroczenie prędkości na autostradzie, kiedy się jedzie sportowym samochodem. Czasami warto, tym razem na pewno.

2015-05-01_Krzyżne

Tak jak podobny jest scenariusz wycieczek, tak inna jest każda z nich. To chyba jeden z głównych motorów, który każe ruszyć cztery litery z łóżka o godz. 4 rano. Owszem benefitów jest sporo: góry, frajda z wysiłku, ryzyko, satysfakcja z tego, że się dało radę. To prawda, jednak równie pociągające jest to, że za powtarzalny scenariusz za każdym razem realizowany jest inaczej. Raz się komuś chce bardziej, komuś mniej, ktoś ma głupawkę, a ktoś kryzys za kryzysem.

Tą wycieczkę zapamiętam ciąg śmiesznych sytuacji, a zdobywanie wysokości, zjazd coś co wyszło przy okazji.

Start z Brzezin. Pokrywa śnieżna na tej wysokości … bywa. Lukcio przeprawia się przez potok. Po prawej dwóch dzielnych chłopaków podąża za tatą w stronę Doliny Gąsienicowej, my za chwilę nieco zbaczamy.

Poszukiwania śniegu trwają. Obejście złamanego drzewa bez ściągania nart nie do końca się udało. Musiałem się wygrzebać z gałęzi.

Krzyżne, krzyżowanie nart itd… Po lewej Andy, u góry MisQ, po prawej Lukcio. Moja pantera, tygrys lub lampart na dole. Jak widać biały jest umownym kolorem śniegu. 

Wspomniałem, że nieco zboczyliśmy? Wspomniałem, więc zasadnicze pytanie: gdzie do cholery jesteśmy i jak dotrzeć do zielonego szlaku.

Wbrew pozorom nie doszło do przemocy. Andy nieco wysunął… środek ciężkości za podstawę i ku uciesze Lukcia i Miśka rąbnął na śnieg. Swoją drogą to ciekawe jak dużo radości dają takie proste gagi, np. kiedy kolega spadnie z gałęzi.

Dolina Pańszczycy. Zaczyna wiać i padać, pałatki się przydają. Czerwony Staw już się wyłonił spod śniegu. Maj.

Nie pamiętam co w tej chwili ubawiło Lukcia, ale na to wyjście to ciąg głupawki.

Misiek też nie trzyma pokerowej twarzy.

Na przełęczy czas na hasanie. Wieje, ale już nie pada i wyłania się słońce. Udało się w całości podejść na nartach. Nie było za stromo, a dobrze trzymający śnieg dawał wsparcie.

Tu kończy się Orla Perć. My nie wybieramy się do D5SP, tylko w druga stronę.

Juhuuuu… Słoneczko, trochę świeżego śniegu i cała dolina dla nas. Nie warto się czasami przejmować prognozami. 

Sunie Misiek, Lukcio obserwuje.

W końcu docieramy do czerwonego szlaku. Walka w kosówce i zejście z przyjemnym, wieczornym popasem nad Pańszczyckim Potokiem.

2015-04-27_Lodowa Przełęcz i Czerwona Ławka

Końcówka kwietnia gorąca, śnieg znika w oczach. Andy i Lukcio, którzy specjalizują się w wyszukiwaniu zjazdów na Słowacji zaproponowali Lodową Przełęcz (2376 m n.p.m.).

Na dole wiosna. Nie załapałem się na krokusy w Chochołowskiej (bez żalu), wolę te, bez tłumu.

Wciągamy się kolejką na Hrebienok. Nasza trasa wiedzie dzisiaj Studeną Doliną do Chaty Tery`ego i w stronę Lodowej Przełęczy (Sedelko) 2375 m n. p. m. Zjazd drogą podejścia i podejście na Czerwoną Ławkę (2352). Powrót Doliną Staroleśną.


Andy wypatruje śniegu. Wypatrzył więc możemy iść.

Tatry Słowackie oferują coś, czego po naszej stronie jest mniej – przestrzeń. Dolinka pod Sedelkiem, i żleb do Lodowej Przełęczy.

Jak wiadomo srebrna taśma jest dobra na wszystko. Podczas naszych eskapad służyła głównie do klejenia łamanych kijów, zastępowała urwany pasek w bucie, zgubioną klamrę oraz mocowania czekanów do kijków podczas stromych zjazdów. Od pewnego czasu moje wysłużone komperdele explorer contour trzymały się głównie na taśmie. Tym razem jeden z segmentów postanowił się oddzielić od pozostałych. Straciłem tu kilka minut na wyrywaniu go z głębokiego śniegu. W końcu udało się go wyciągnąć i naprawić… srebrną taśmą.

Dolina pod Lodową Przełęczą. Tu będziemy szusować. Na dole żlebu widać sylwetkę skiturowca. Zjazd przyjemny, momentami dość czujny, bo górna warstwa była mało związana, na dole kierujemy się w stronę Czerwonej Ławki. 


Podejście na Czerwoną Ławkę. Stromo, zwłaszcza u góry. Ten szlak jest uważany za jedno z trudniejszych turystycznych podejść po słowackiej stronie, moim zdaniem taka opinia związana jest tylko z ekspozycją, bo technicznie prezentuje średnią trudność. Nie chciałbym tędy podchodzić bez asekuracji jeśli śniegi byłyby betonowe, ale tego dnia łatwo można było wybić stopień, a raki i czekan dawały dużą stabilność.

Na Czerwonej Ławce. Zjazd nie wygląda na trudna. Śnieg jest miękki, firnowaty co daje dobrą kontrolę w stromych miejscach. Szuuuu… na dół. Zdjęcia MisQ i Lukcio.

Na dole miałem jeszcze niezłą przygodę. Już u wylotu Doliny Staroleśnej zjeżdżaliśmy wąską ścieżką w lesie wypatrując czy śnieg się nie skończy. Trochę mnie poniosła zabawa i jadąc dość szybko za Lukciem późno się zorientowałem, że w śniegu jest kilkumetrowa przerwa. Lukcio się zatrzymał, ja już nie miałem miejsca. Do wyboru zostało mi zatrzymanie się na nim lub przejazd, a właściwie przelot nad nadbrzeżem potoku i próba zatrzymania gdzieś dalej. Wybrałem druga opcję, odchyliłem się żeby czuby nart nie zahaczyły o kamień i szurnąłem górą dolatując do łachy śniegu, gdzie mogłem postawić narty w poprzek. Uff… Udało się, nawet rysy w nartach nie były głębokie.

Na dół dotarliśmy w strugach deszczu z poczuciem dobrze spędzonego dnia.

 

2015-04-16_Świnicka, Karb i Zawrat

Zima się wreszcie rozkręciła w kwietniu. Wziąłem dzień wolnego w środku tygodnia i szurnęliśmy do Zakopanego. Klasyk zjazdowy – trzy przełęcze  Świnicka, Karb i Zawrat. To zjazdy wycenione w trudności na 2. Super, jest już adrenalina, bo stromo, ale z ciągle rosnącym doświadczeniem i (mam nadzieję) umiejętnościami powinniśmy sobie z tym poradzić. Tym bardziej, że nie miało być jakoś szczególnie betonowo. Wciągnęlliśmy się kolejką żeby zaoszczędzić czas i siły na trzy przełęcze. 

Grzbietem w stronę Świnickiej Przełęczy

Przełęcz Świnicka jednak mocno mnie tego dnia zweryfikowała. Z Kasprowego przez Beskid sprawnie dotarliśmy do nawisu nad przełęczą. Nawis jest tu normą w zimie, więc się go spodziewałem, nie spodziewałem się, że będzie tak twardo.

Na Świnickiej Przełęczy. Oglądanie zjazdu żlebem. Widać nawis, który tak nieelegancko potraktował mnie i Andy`ego

Lukcio sprawnie przejechał nawis, ja wydygałem i postanowiłem opuścić narty poniżej… rany, zajęło mi to wieczność, o stylu gramolenia się nie wspomnę, no i popełniłem błąd, duży błąd. Nie usztywniłem buta do pozycji „zjazd”. W pierwszym zakręcie przeniosłem ciężar na buta, a but się pochylił i tyle. Skrętu nie było. Wykonałem całkiem ładnego fikołka i stanąłem na nartach. Samo się zrobiło, a to niezły wyczyn w takim stromym żlebie…

Andy`emu poszło równie słabo. Stojąc już w żlebie zastanawiając się co się wydarzyło z moim fikołkiem zobaczyłem jak leci narta, a powyżej właściciel sunie na mnie żwawo. Nie zdążyłem zwiać, więc żeby nie polecieć razem opuściłem dolną nartę, zaparłem się jak umiałem. Udało się, układ ustał i Andy miał się czego łapać. Po tym upokorzeniu i lekcji pokory dalej już było tylko lepiej. 

Karb poszedł gładko. Zmyliśmy część hańby.

Teraz kolej Zawrat, który tak mnie źle potraktował kilka tygodni temu. Od dwóch tygodni sporo trenowałem na rowerze i zacząłem czuć więcej mocy. Po raz pierwszy udało mi się w całości podejść na nartach próg do Zmarzłego Stawu.

Po południu śnieg „puścił”, zapowiadało się fajne podejście i przyjemny zjazd. Ludzi prawie nie ma, zalety wędrówki w środku tygodnia

Zawrat stawiał się tylko na samej górze, właściwie nie sam Zawratowy Żleb tylko skały wystające spod śniegu, przez które trzeba było jakoś się przecisnąć. Poniżej jechało się super i z poczuciem, że poranna porażka została trochę przykryta dwoma fajnymi zjazdami zjechaliśmy do Gąsienicowej i dalej starą nartostradą do Kuźnic.

Przed zjazdem z Zawratu. Animusz wrócił.

2015-04-06_Grześ

Lany, a właściwie sypany, poniedziałek. Sypało przez ostatnie dni więc pojawił się puch. Nie dało się operować wyżej więc wybraliśmy względnie bezpiecznego Grzesia i hasanie po lesie. Trafiliśmy na jedne z najlepszych warunków ever. Mało ludzi, mnóstwo śniegu. Nie dało się jeździć po cichu… więc pokrzykiwania juhuuu! dobiegały zza co drugiego drzewa, po każdym skręcie w którym wciskało w skręt. Czułem się jak Muminek na chmurkach wyczarowanych ze skorupek z jajek.

Chochołowska pusta, cała nasza.

Wycieczka niedaleka, nastawieni na hasanie. Tu z Lukciem w Dolinie Chochołowskiej.

Tę gałąź narciarstwa wytyczyli Maklakiewicz z Himilsbachem

Bajka, bajeczka, puch, puszek i gęby w zachwycie przez cały dzień.

Przepak na Grzesiu i w dół… Dzisiaj nie było czasu robić zdjęć, liczyła się jaaaaaaazdaaaa.

2015-04-04_Kasprowy Wierch

Zacząłem coś robić po porażce na Zawraciku, więc pomysł MisQ żebyśmy lany poniedziałek spędzili na skiturach był dla mnie jak najbardziej. Kasprowy Wierch dlatego, że była lawinowa „trójka” i to nie na wyrost. W ostatnich dniach spadło z 20-30 cm więc obiecywaliśmy sobie jazdę po puchu. 

Przepak i selfie przed wyruszeniem w górę. Śnieg, śnieżek wokół… 

Podejście nartostradą to klasyk podejścia na Kasprowy. Osobiście wolę iść przez Dolinę Jaworzynki, ale umówiliśmy się, że tamtędy będzie zjazd.

Dalej nartostradą i brzegiem trasy. Szybka decyzja. Kasprowy poczeka, a zjedziemy z Pośredniego Goryczkowego (gdzieś za moimi plecami). Trudno uwierzyć na podstawie tego zdjęcia, ale na szczycie dopadła nas chmura i solidny opad śniegu, więc pierwszy zjazd odbył się z nieustającym pytaniem – gdzie jedziemy? W lewo, w prawo… Trudno się zgubić w Goryczkowej więc i nam się nie udało. Zjechaliśmy i podeszliśmy ponownie na Kasprowy.

To Wielkanoc więc na szczycie MisQ wyjął dwa kurczaki. Ten po lewej to MisQ, po prawej ja. Za nami rozmazany grzbiet Beskidu.

Dzwon, obserwatorium. Klasyk, ilość śniegu, wiosenne słońce usprawiedliwiają oszołomienie. Za chwilę w dół. Przeciskamy się pod linką żeby złapać trochę głębokiego i świeżego. Fantastyczne 300 metrów zjazdu, dojeżdżamy do ubitego (przygotowanego stoku) i szybciochem wydostajemy się znów poza trasę. 

Gdzieś pod Zielonymi Turniami i Uhrociem Kasprowym trochę naszego śladu. 

MisQ zdobywca w pożegnalnej focie. Teraz jeszcze „starą” nartostradą fantastyczny zjazd po świeżym śniegu i na parking. Blitz Krieg – o 16.30 w samochodzie.

2015-03-21_W stronę Zawraciku

Zawrat, Zawracik to punkt zwrotny i tak też było. Brak treningu spowodował, że to wyjście w Słowackie Tatry wspominam jak najgorzej. Podjechaliśmy kolejką na Hrebeniok, piękne widoki i kompletna wata w nogach. Sił starczyło mi żeby podejść do Zbójnickiej Chaty. Tam powiedziałem chłopakom – Na ra i wróciłem z mocnym postanowieniem treningu. Bo to nie ma po co wchodzić w żleb jeśli na górze nie ma już siły żeby zjechać. To ani przyjemne, ani bezpieczne i dla mnie i dla ekipy.

Po Słowackiej stronie jak w Dolomitach

Chłopaki na podejściu.

2015-03-15 Trzydniowiański Wierch

Jeśli miałbym kłopot ze słowem ambiwalentny, to jego znaczenie wyjaśnia się kiedy w Tatrach jest duży opad śniegu. Z jednej strony robi się lawinowo (tak było tego dnia – 3), z drugiej strony puch kusi. Pomysłem jest znaleźć miejsce, gdzie jest na tyle stromo, że niesie i na tyle bezpiecznie, że nie „wyjedzie”. W polskich warunkach zostaje las. Podejście szlakiem na Trzydniowiański, a właściwie jego najniższy wierzchołek – Kulawiec.

Zebrała się liczna ekipa, poza pewniakami Andym, Lukciem i MisQ dołączyli do nas Marcus, PePe i Tomek. To nie była skomplikowana wycieczka. Cel podejść do góry i zjechać, później podjeść i zjechać, a później (wersja dla wytrwałych) podejść i zjechać.

Chochołowska o poranku, po świeżym odpadzie jest dostojna, rozłożysta i obiecuje przygodę. Na dodatek w środku zimy jest jeszcze zwykle pusta. Fot. Marcus

No i ciąg dalszy bajkowych krajobrazów. Puch, puszek, puszunio…

  Śniadanie,  a Andy wypuścił się sprawdzić strukturę śniegu. Badanie wypadło obiecująco. Fot. MisQ

Podejście na Kulawiec. Im wyżej tym ładniej, ta nieskomplikowana reguła tego dnia działa jak złoto. Lukcio cieszy się obietnicą zjazdu. Fot. Marcus

Żleby kuszą, ale lawinowa trójka to nie przelewki, tym bardziej, że świeżego jest z 40-50 cm. Fot. Marcus

No to rozpoczyna się hasanie. Marcus nie daje się wciągnąć pod śnieg. Puch, puszek nie był idealny, trochę trzymał narty, ale narzekanie byłoby grzechem. Fot. MisQ

Lukcio na wybiciu. Tajner z Kruczkiem byliby z niego dumni. Fot. MisQ

Marsjanie też doceniają możliwość założenia śladu. I to w jakim stylu. Fot. MisQ – jak to możliwe?

Andy dowodzi, że epoka monoski (jednej narty) nie odeszła w zapomnienie w latach 70.  Fot. MisQ

2015-02-22_Zawrat

Ciekaw byłem tego wyjazdu. Ostatni raz na Zawracie na nartach rok temu. Pojechaliśmy z Andym we dwóch, bo chłopaki nie mogli. Nie dość, że kondycja taka sobie, to ostatni tydzień dręczyła mnie infekcja. Niby nic, ale lejący nos i ogólna słabość. W czwartek przeszło więc uznałem, że w niedzielę będę gotów. Na wyrost uznałem. Do Gąsienicowej jakoś się szło, na próg Koziej Dolinki gorzej, nawet nie próbowałem na nartach tylko z buta. Andy walczył prawie do końca, ale na ostatnim zakosie się poddał… za stromo. Na dodatek zwiała mu narta i zaliczył podejście pod próg dwukrotnie.

Kozia Dolinka. Na Zawrat tak blisko, tego dnia dla mnie bardzo daleko.

Później w moim wykonaniu było tylko gorzej. Podejście na Zawrat trwało i trwało. Śnieg wydawał się ok, ale ja się gramoliłem jakby to było 5000 m n. p. m. nie niespełna 2000. Przyplątały się kurcze, nogi jak z waty, więc na przełęczy po prostu padłem. Musiałem słabo wyglądać, bo Andy wskazał mi grajdoł, gdzie zległem. Znając słabość nóg miałem cykora przed zjazdem. Zawrat to dwójka. Zjeżdżałem z niego kilkakrotnie i poza pierwszym krótkim fragmentem nie jest przedstawia wielkich trudności, ale to jest prawdziwa teoria, kiedy uda trzymają a nogi się nie trzęsą tak jak mnie tej niedzieli. Postanowiłem więc przyczepić sobie czekan do kija, na wszelki wypadek, gdybym poleciał. To była dobra decyzja. 

Początek zjazdu, dawno się nie czułem tak niepewnie. To zdjęcie zrobił Robert, którego poznaliśmy na podejściu

Przecisnęliśmy się przez wąski przesmyk pomiędzy skałami tak żeby powiedzieć sobie, że cały żleb zrobiliśmy na nartach… mnie to stwierdzenie nie dotyczyło, bo po pierwszym skręcie coś poszło nie tak i grzmotnąłem na stromym i zacząłem się zsuwać. Pierwsza zasada to starać się nie przyspieszyć. Odruchowo więc wbiłem czekan i podciągnąłem się na nim przygniatając do śniegu. Zatrzymałem się po 10-15 metrach. Błogosławiłem wówczas nasze ćwiczenia i wygłupy z czekanami podczas jesiennych śnieżnych wyjść podczas, których sprawdzaliśmy w praktyce teorię hamowania na stromym, która mówi nie nie hamuj z czekanem wbitym nad głową, bo to czcza i nieskuteczna rozrywka.

Zbieram się po upadku. Andy wspiera mentalnie.

Stanąłem, narta gdzieś została wyżej, wszedłem po nią i zacząłem ustawiać stanowisko do wpięcia się. Kłowe wiązania TLT nie są moim ulubionym sprzętem. Lekkie są, ale w trudniejszych sytuacjach – na stromym lub w głębokim śniegu trudno się wpiąć. Szynowe wiązania działają podobnie jak wiązania narciarskie. Przód, pięta i klik. Jedziesz. W kłowych TLT trzeba równiutko ustawić stopę, klik i… znów, bo nie weszło… klik… tym razem lód w insertach … klik… itd. Jeśli stoisz na równej powierzchni możesz się tylko powkurzać. Tyle, że właśnie stałem na stromym zlodzonym fragmencie, co chwile łapały mnie kurcze i nogi zaczęły się telepać. Dużo nie trzeba było ziuuu… znowu jadę w dół, tym razem tylko chwilę, bo odruchowo  wcześniej moszcząc stanowisko wbiłem czekan, a lonża została na nadgarstku. To nie był mój dzień.

Wreszcie zjeżdżamy. Andy śmiga w dół, ja się męczę okrutnie. Docieramy do progu Koziej.

To zdjęcie mówi więcej o tym dniu w moim wykonaniu niż cała relacja.

Później znana trasa – żlebem nad Czarny Staw Gąsienicowy i w dół Starą Nartostradą. Dobrze, że przynajmniej śniegu jest tyle, że docieramy do samochodu na nartach. Zdarzają się wyjścia niezbyt miłe narciarsko, jak to… ale i tak było fajnie 🙂 Po upadku trzeba wsiąść na konia jak najszybciej… 

2015-02-07 Kozi Wierch

Jak podejście do Doliny 5 Stawów Polskich i wejście na Kozi Wierch to zawsze jest ok. Dodatkowo tego dnia zapowiadała się znakomita pogoda i fajne warunki śniegowe. Kozi Wierch to „minus dwójka” w 6 stopniowej skali trudności zjazdów. Dla mnie to taka trudność, która daje frajdę i trochę adrenaliny, ale nie jest – w normalnych warunkach – walką o przetrwanie. Lubię to podejście ośnieżoną Doliną Roztoki i ten moment, kiedy przed Wielką Siklawą las ustępuje i otwiera się przestrzeń.

W górę czarnym szlakiem. Na progu Doliny Pięciu Stawów Polskich.

Omijamy podejście do Siklawy – zbyt ryzykownie, niedawno padało, a u wylotu żlebu (Litworowy) zawsze jest czujnie. Dobrze to widać wiosną i latem. Wiosną to ostatnie miejsce gdzie trzeba trawersować śnieg, a latem lawiniastość tego miejsca wyznacza stromy tor pozbawiony kosówki. Piszę o tym, bo dwa tygodnie później (po tej wycieczce) tam właśnie znaleziono ciała dwóch chłopaków, którzy wracali tamtędy z długiej, wyczerpującej wyprawy. Przykryła ich niezbyt szeroka lawina.

Na podejściu, w Szerokim Żlebie.

Śnieg wygląda na stabilny, a pogoda… marzenie. Chłopaki jeszcze walczą z zakosami, ja wolę z nartami na plecach, mam wrażenie, że na stromym łatwiej zachować rytm. Na Kozi wspinają się również Andy, Lukcio, Mateusz, Marcus, PePe i ja. Nie trzeba zakładać raków. W takim śniegu twarde narciarskie skorupy dają wystarczające oparcie.

W 1/5 bardziej stromego fragmentu żlebu natykam się na grupę studentów, którzy właśnie debatują nad techniką zjazdu w dół… na karimacie. Harpagany. Owszem, zjazd na tyłku, tak zwany dupozjazd, jest zalecaną techniką pokonywania stromizm, ale pod warunkiem, że ma się czekan do kontrolowania prędkości. Można ten sposób znaleźć nawet w uznanych podręcznikach. Nic nie wspominali tam o karimatach no i jednak na tyłku jest chyba jakoś bardziej kontrolowanie niż oddać się śliskiej karimacie. Pomysłowy zespół ma czekany, ale zamierza hamować też rakami. Namawiam ich przynajmniej do zdjęcia raków, które przy próbie zatrzymania się działają jak haczyki do zrywania więzadeł, albo katapulta. Wszystko zależy od prędkości i tego jak góra postanowi nas potraktować.

Ekipa deliberuje chwile nad moją propozycją i decyduje się jednak zdjąć raki. Wyraźnie przestraszona wariackimi pomysłami dziewczyna robi hardą minę, ale widać, że najchętniej pozbyłaby się wysokości w sposób może i nudny, ale i bezpieczny – schodząc. Tylko jak tu żyć z etykietką nudziary… Podchodząc, długo ich widziałem jeszcze w miejscu, lub prawie w miejscu. Później zniknęli. Chyba im się udało bez szwanku stracić wysokość, bo kroniki TOPR milczały na temat tego wyczynu.

Lukcia Ti tajm na szczycie. 


Już na zjeździe. W dole tafle zamarzniętych stawów w Piątce.

Śnieg początkowo twardy, ale trzymający. Sam początek to jak zwykle taki spór wewnętrzny, bo stromo i wyobraźnia pracuje co jeśli… Ponieważ ruszyłem pierwszy rozglądam się też bacznie, czy nic nie wyjedzie spod nas, jest już dość późno (około 14) – słońce zdążyło roztopić wierzchnią warstwę śniegu, który stał się cięższy. Jakoś się jednak jedzie.

Jest z nami Mateusz, który dotąd nie jeździł na skiturach, jest jednak świetnym narciarzem i po paru skrętach, w których rozpoznawał teren, nastromienie i śnieg, przyjemnie na niego patrzeć.  

Chociaż to mój piąty zjazd z Koziego Wierchu (2291 m n. p. m.) to tak naprawdę pierwszy do końca, bo ruszyliśmy z samego wierzchołka. Wcześniej się nie składało, bo:

  1. wycof z PePe – zagrożenie lawinowe i deszcz.
  2. wycof z powodu ekstremalnego betonu, nawet raki się słabo wbijały, narty zostały w połowie żlebu.
  3. nie trafiliśmy na szczyt we mgle.
  4. wiosna, u samej góry nie było ciągłej pokrywy. 

Zjazd dość męczący, ale frajdy mnóstwo. Zaleta zimy jest taka, że można dotrzeć do samego schroniska.

Panorama Miedzianego z tafli Wielkiego Stawu piękna.  Autorstwo fot zbiorowe, większość tym razem Lukcio.

Idziemy do schroniska, tam piwo i zjazd Litworowym Żlebem, później roztoka i do Wodogrzmotów Mickiewicza. Na asfalcie ciągle mnóstwo śniegu, więc da się na nartach aż do samochodu. 3,5 km pokonujemy w niespełna 20 minut.