2013.01.25 – Stożek Wielki

Przyjechałem nieco wcześniej do Wisły na szkolenie, zaparkowałem koło dworca w Wiśle Głębce i poszedłem na Stożek Wielki. Śnieg, – 7 st. Podejście fajne, ale to za mała górka na fajne zjazdy. Na górze dość płasko, a niżej w lesie śnieg nie przykrywa dostatecznie korzeni.


Rzeczywiście kiedy się wchodzi w góry w zimie zaczyna się inny świat. 


Szedłem ze słuchawkami i zobaczyłem taki widok oraz usłyszałem:

Pod niebem pełnym cudów nieruchomieję z nudów
właśnie pod takim niebem
wciąż nie wiem czego nie wiem

światło z kolejnym świtem
ciągle nazywam życiem
które spokojnie toczy
swą nieuchronność nocy

ten błękit snów i pragnień
niejeden z nas odnajdzie
a niechby zaszedł za daleko
pewnie zostanie tam
pewnie zostanie sam

(Raz, Dwa, Trzy – Pod niebem Pełnym Cudów)

Kiczory

O 15 byłem w schronisku. Cola, snickers i w dół. Zajęcia od 17.

2013.01.19 – Babia x 2

W czwartek byliśmy z Andrzejem (Andym) na pokazie sprzętu lawinowego.  Właściwie niewiele informacji, których byśmy nie znali: z aktywnych sposobów ratowania się faktycznie działa tylko plecak ABS (poduszka powietrzna uruchamiana w razie porwania przez lawinę, działa wypornościowo, trochę jak kamizelka ratunkowa), pasywne środki czyli pomagające zostać odnalezionym lub odnaleźć zasypanego to tylko zestaw ABC (łopata, sonda i detektor). No i oczywiście najskuteczniejsze jest nie pchanie się w żleby w ewidentnie złych warunkach. Nie wchodząc w szczegóły trochę detali dla nas ważnych, ale nie wartych wspominania tutaj.

Bardzo już chciałem być w górach znów. Koniecznie na nartach. Przez cały poprzedni tydzień utrzymywała się niestety lawinowa „3”, a z zasady nie chodzimy w Tatry przy tym stopniu, więc alternatywą była Babia Góra. Taki plan był od początku tygodnia i choć w piątek TOPR obniżył o jedno oczko stopień zagrożenia nie zmienialiśmy planu, bo ten stopień (SZL) jest tylko przybliżonym wskaźnikiem, a świeży opad śniegu z poprzedniego tygodnia na pewno nie zdążył się związać z podłożem w żlebach.

Czwartkowy pokaz sprzętu kończył się losowaniem nagród, a jakże wylosowałem książkę „Świat Babiej Góry”.  Zgodnie z teorią o braku szczęścia w innych dziedzinach, wygrana w losowaniu spośród około 60 osób wcale mnie nie zaskoczyła.

Plan pierwotny już nawet na mapie wyglądał ambitnie: Przełęcz Krowiarki-Sokolica-Babia Góra (Diablak)-Slana Voda-Babia Góra-Przełęcz Krowiarki.  Z czasów przejścia i prognoz pogody wychodziło mi, że jeśli się uda absolutnie wszystko na Babiej po raz drugi będziemy około 15.30. Trochę późno, bo zachód słońca 16.15 a nie chciałbym po zmroku i we mgle zjeżdżać po trudnym terenie. Wymyśliliśmy więc punkt decyzyjny po pierwszym zjeździe z Babiej.



O 8 rano zasuwaliśmy czerwonym szlakiem z Krowiarek. Pogoda bardzo, bardzo przyzwoita, śnieg bajeczny. Około -10 st. , ale na pierwszym podejściu zostaję już tylko w podkoszulku i cienkim polarze. Idzie się dobrze, szlak przetarty.

Kiedy zbliżamy się do Sokolicy Babia Góra przypomina jednak dlaczego nazywana jest „Matką Niepogody”. Odsłonięty, wysoki masyw, rzadko kiedy nie ma tu wiatru, mgły, chmur i opadów.  Tak jest i dzisiaj, ale tego się spodziewaliśmy.

Na szczycie jakby w nagrodę otrzymujemy bonus od natury.  Zjawisko „Morze mgieł” jest często obserwowane z Babiej, dochodzi do niego kiedy pułap chmur jest niższy niż szczyt (1725 m). Na południu widać wtedy wyłaniające się znad chmur szczyty Tatr. Wczoraj mieliśmy „Morze mgieł w wersji full wypas”, znaleźliśmy się pomiędzy pułapem niskich chmur a poniżej podstawy Altocumulusów (?), jakby w kanapce z warstw chmur.

Andy rysuje kijkiem niebo

Śniegu dużo, lekko zmrożonego. Wymieniamy z Andym uwagi, że podłoże wygląda idealnie do jazdy pozatrasowej. Śnieg nie przepada, jest na czym się oprzeć.

Czas goni więc po krótkiej pogawędce z turystami z Kielc i kanapce ruszamy w dół. Babia jak zwykle zamieniła wszystkie tyczki szlakowe, słupki kierunkowe w fantazyjne formy ze szreni więc za radą Kielczan ruszamy w stronę najbliższego słupka. No i nas poniosło. Cudowne skręty po stromym zboczu, narty trzymają idealnie, wszystko pokryte śniegiem. Wjeżdżamy w puch zakładając ślad pomiędzy choinkami. Prawdziwa własna linia.

Ostatnie ćwiczenia z techniką sprawiły, że mam czystą frajdę z jazdy. W miejsce obaw większa prędkość i dzioby nart wyjeżdżają na powierzchnie a sam skręt w świeżym, sypkim śniegu staje się płynny łatwy. Wreszcie kontroluję jazdę. Euforia.

Lekkim zgrzytem jest to, że nie trafiliśmy w żółty szlak. Zjeżdżamy  zielonym w stronę Lipnicy. Niestety nieznajomość topografii się kłania. Spróbujemy dojechać do łącznikowego niebieskiego i jeśli będzie czas wrócimy.  Wpadamy do lasu, robi się stromo. Udaje się kluczyć wśród drzew czasami przelatując nad obsypanymi leżącymi kłodami. Nie ma jeszcze tej płynności, ale to jest już zdecydowanie jazda, nie zsuwanie się w dół. Żałuję, że nie mam kasku, coś mnie zaćmiło kiedy się pakowałem. Odkładając na bok raki, czekan z normalnego wyposażenia uznałem, że tu nie ma potrzeby. Ostatni raz, spotkanie z drzewem nie jest niemożliwe w lesie.

Na zielonym szlaku, nie tu mieliśmy być.

No i popełniam kolejny błąd nawigacyjny. Zamiast przejechać przez potok ruszamy lasem oddalając się od szlaku. Nie zauważyłem, że włączyłem kompas w GPS i mapa odwróciła mi się o 180 st. Trawersujemy las, wreszcie podejmujemy decyzję – zmieniamy kierunek. Szlak powinien być około 500 metrów od nas. Niby nic, ale w śniegu po uda, a czasami po pas to jest już odległość. 

 

Przedzieramy się przez las. Najpierw trawersujemy na nartach, ale ostatnie strome podejście trzeba zdjąć narty i brodzić w śniegu.

Andy toruje trasę, ja się cieszę, że mamy kolejną przygodę, fakt, że z tyłu idzie mi się lżej. Wreszcie po 15 minutach docieramy do zielonego szlaku.

Kanapki, herbata i spojrzenia na zegarek. Jesteśmy na 1000 metrów, do podejścia 700 metrów… drugie tego dnia. W nogach czujemy już trochę trud wspinaczki, zjazdu i brodzenia w śniegu. Decyzja – idziemy szlakiem w górę. Pojawia się mały problem. Moje foki, zdjęte przed zjazdem, nie chcą się kleić.  Jedną z rzeczy, którą wożę ze sobą na wszelki wypadek jest srebrna taśma montażowa. Idealnei nadaje się do napraw i usztywniania kończyn. Foki dostają gustowne srebrne opaski i idziemy pod górę.

Już wiem, że podejście będzie bolało. Nie ma porannej świeżości. Czas nieubłagalnie ucieka. Na szczęście jest sporo śladów nart, więc strome podejście jest przetarte i łatwiejsze. Co chwilę podaję wysokość z GPSa, mam wrażenie, że idziemy bardzo wolno. Kolejne klejenie fok taśmą. Jeszcze 400 metrów w górę. Przeżywam kryzys.

Przydaje się trening mentalny z kolarstwa górskiego. Obaj z Andym ciężko idziemy, ale każdy wie, że trzeba napierać. Tak jak na maratonach liczy się tyko kolejny ruch korbą tu krok, kijek, krok. „Samo się nie podejdzie”.

Po wyjściu z lasu, 200 metrów przed szczytem robi się niepokojąco. 14.30. Gęste chmury i mgła. Coraz ciemniej. Kontroluje szlak na GPSie i żądam postoju. Zupełnie opadłem z sił. Buła, herbata, kostka czekolady. Wszystko w pośpiechu. Andy zmienia mnie na prowadzeniu. Teraz on ma drajw na bramkę. Jest bardziej stromo. GPS kieruje na Babią.  Decydujemy, że wrócimy przez Przełęcz Bronę i schronisko na Markowych Szczawinach. Tam się zagrzejemy, zmienimy ciuchy. To najbezpieczniejszy wariant, chociaż wcale nie łatwy w tych warunkach pogodowych, za to po zmroku zostanie nam wyłącznie łatwy, prosty szlak do Krowiarek. Damy radę w świetle czołówek.

Kiedy docieramy ponownie na Babią chmury na chwilę się rozstępują

Ruszamy w stronę przełęczy. Jakże inna jest ta jazda od tej dwa lata temu, kiedy zaczynałem przygodę ze skiturami. Sprawnie zsuwamy się po zmarzniętej kosówce. Nie jest to płynne szusowanie, ale raczej jazda kontrolowana. Co 100 metrów zatrzymujemy się sprawdzając przebieg szlaku.  Jadę przodem starając się nie tracić kontaktu z Andym. Tak jest bezpieczniej. Poza trasą w zimie może się zdarzyć wszystko i niewinny upadek, o który przecież łatwo w slalomie pomiędzy kosówkami może się skończyć źle w temperaturze -10 st., zapadającym zmroku i wiejącym lodowatym wietrze.  I tu nawet nie chodzi o obrażenia, bo jedziemy dość wolno, ale np. upadek, który uniemożliwi wygramolenie się samemu z sypkiego śniegu. Byłem świadkiem w Alpach takiej sytuacji, w której narciarz poza trasą upadł w śnieg przygniatając sobą skrzyżowane ręce, dłonie w pętlach kijków, narty wbite w puch. Brak jakiejkolwiek możliwości ruchu.

Babia mrozi

Dojeżdżamy do przełęczy Brona. Początek wąski i stromy spore wyzwanie techniczne. Nie decyduję się na zjazd z nawisu, za późno, za dużo w nogach. Tu Andy ma problemy. Jest ciemno i wyraźnie nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Mnie po jednym z zakrętów niesie na całkiem sporą kępę kosodrzewiny. Szybkie rozważanie: kontrolowany upadek albo ryzyko i przelot nad. Wybieram drugą opcję. Udaje się. Zaczynam wyczuwać o co chodzi z tą jazdą w świeżym śniegu.

Śmigamy lasem w dół zakładając ślad. Jest pięknie. Kiedy dojeżdżamy pod oświetlone schronisko na Markowych Szczawinach zmierzcha. Znów idealnie zaplanowany czas. Wszystko co było niebezpieczne zjechaliśmy za dnia.

Przepak w schronisku, kanapki i bez pośpiechu, już w zupełnych ciemnościach ruszamy szlakiem do Krowiarek. Na początku kosztuje mnie to sporo siły, bo nie chciało nam się zakładać fok i narty ślizgają się po zmrożonej ścieżce, aż wreszcie nadchodzi ten moment i ruszamy w dół nieco pomagając kijami. Jest niesamowicie. W suchych ciuchach ciepło, śnieg skrzy się w świetle czołówki, ciemny las. Po godz. 18.30 docieramy na parking. Przebyliśmy 20 km, prawie 1700 metrów przewyższeń.  Ciężko wrócić do codzienności.

2012.01.12 – Trzy Kopce Wiślańskie na nartach

Turowe maleństwo za to w jakich warunkach. Z Hotelu pod Jedlami wyszedłem o 5.55, o 7.15 byłem na Trzech Kopcach Wiślańskich. Po drodze zaliczyłem wspinaczkę lasem w nieprzetartym puchu w świetle czołówki, brzask i świt.  W powrocie udało się zjechać lasem zaliczając „noszenie” na puchu. Ależ to jest uczucie. O 8.30 mogłem już zjeść śniadanie i zacząć zajęcia podczas szkolenia, w którym uczestniczę. Stąd ta wariacka pora. Jutro też się wybiorę. Samotna wędrówka lasem o świcie, w świeżym śniegu jest czymś czego się nie zapomina. Jutro powtórka z rozrywki.

W drodze na Trzy Kopce. Szlak zetknął się z drogą. Widać było wczorajsze ślady nart.

Korzystając z braku warunków na skitury w Tatrach (najpierw brak śniegu, później lawinowa „3”) tydzień temu ćwiczyłem skręty obskokami na wąskiej polnej drodze, a dzisiaj jazdę po puchu. Takie ćwiczenia techniki jazdy pozatrasowej były niezbędne. W ogóle to zacząłem się nieco ruszać. Coś tam biegam i się rozciągam.

2012.04.21 – Prawie Kozia P. i Zawrat

Tura z Andym i PePe. 

Tego dnia jeszcze 2/3 starej nartostrady było pokryte śniegiem, a powyżej 1500 m pełna zima. Właściwie nie wiedzieliśmy, czy w każdej chwili nie trzeba będzie wracać. Zapowiedziano burze. Plany były modyfikowane były na bieżąco, ostatni obowiązujący to taki żeby z Gąsienicowej przez Kozią Przełęcz przejść do D5SP i z powrotem na Zawrat. Przy okazji chcieliśmy zobaczyć jak radzą sobie skiturowcy startujący w Memoriale Piotra Malinowskiego, zawodach rangi pucharu Polski.

Różnica pomiędzy naszym chodzeniem i jeżdżeniem po Tatrach, a zawodnikami jest taka jak pomiędzy turystą rowerowym, a maratończykiem MTB z pierwszej setki. Niby ta sama aktywność, dokonywana przy pomocy sprzętu o podobnym przeznaczeniu, ale tak naprawdę to dwie różne dyscypliny. Lycrowe stroje, maksymalnie odchudzone narty, leciutkie buty, mikroskopijne plecaczki i użytkowa technika. Nawroty na trawersach, zdejmowanie fok, wpinanie się w poręczówki – wszystkie czynności opanowane do perfekcji, podporządkowane jednemu kryterium – wykonać jak najszybciej.

Pod Murowańcem byliśmy w chwili startu, po raz drugi zobaczyliśmy stawkę na Karbie, a dłużej oglądaliśmy zawodników nad Zmarzłym Stawem, kiedy rozpoczynali wspinaczkę pod Zawrat (na zdjęciu powyżej).

Trudno jest opisać niewiarygodne tempo w jakim wspinają się skiturowcy, większość z nich zjeżdża też skuteczni, rzadko kiedy ładnie – na tych lekkich, miękkich nartach to zresztą jest trudne. Zamiast opisywać tempo podam dwa fakty:

Trasa wyścigu elity: Murowaniec – P.Liliowe – P. Świnicka – Karb – Czarny Staw Gąsienicowy – Zawrat – D5SP – Kozia Przełęcz – Czarny SG – Murowaniec.

Czas pierwszego (Jozef Hlavco, Słowacja): 1 h 58 min 51 sek. Co ciekawe z takim samym czasem finiszował weteran Milan Madaj, rocznik 1970.

Ruszyliśmy pod Kozią Przełęcz, po drodze doświadczając czegoś w rodzaju burzy śnieżnej. W ciągu godziny spadło do 5 cm śniegu. Dochodząc do najbardziej stromego fragmentu Koziej posłuchaliśmy nawoływań TOPRowca, który nie radził wchodzić do żlebu. Zdecydowaliśmy nie przeszkadzać zawodnikom i zawróciliśmy do Zmarzłego Stawu. 

Tu chłopaki namawiali żeby ruszyć na Zawrat, który raz po raz był skrywany przez chmurę. „Jak będą złe warunki, zawrócimy” – mówił do mnie Andy, bo ja już miałem trochę dość podchodzenia. Spadek formy z powodu braku regularnych treningów rowerowych osiągnął dno. 

Oczywiście się zgodziłem, oczywiście też w żaden odwrót nie wierzyłem. Musiałbym nas nie znać. W połowie żleby założyłem raki, przytroczyłem narty i krok po kroku wdrapałem się na przełęcz zapowiadając, oczekującym chłopakom, że nie ruszę się stąd dopóki nie odpocznę. Zjazd na dygoczących ze zmęczenia nogach nie jest ani przyjemny, ani bezpieczny. Na szczęście na górze nie wiało, więc można było spokojnie zjeść i napić się herbaty.

 Zawrat. Tradycyjna fota przed Zjazdem.

Zjazd z Zawratu jak zwykle jest wyzwaniem, zwłaszcza w górnej partii. Wyraźnie jednak nabieramy doświadczenia. Gdyby nie bolące uda, które kazały się zatrzymywać dość często uznałbym, że poszedł płynnie. 

Jeszcze tylko na środku Czarnego Stawu Gąsienicowego złapał mnie kurcz tak silny, że nie mogłem się ruszyć. W końcu jednak ktoś rzuca uwagę, że stanie na środku podmakającej tafli stawu nie jest dobrym pomysłem wiec ruszam kroczek po kroczku.

Chłopaki mają jeszcze zamiar wejść na Kasprowy Wierch, odmawiam, bo nie mam już siły i samotnie ruszam spod Murowańca starą nartostradą.  Okazuje się, że foki Andy`ego straciły klej i nie da się podchodzić, więc zrobili odwrót.

2012.04.04-06 Piątka w chmurach

Wielki Tydzień w schronisku tatrzańskim, ta idea przyświecała nam z PePe od ubiegłego roku. Rezerwacja miejsca w Dolinie 5 Stawów Polskich i o godzinie 19. ruszamy z parkingu w Palenicy Białczańskiej. Posuwamy się dobrze znaną drogą. W dzień temperatura dochodziła do 16 stopni w Krakowie więc jest ryzyko, że drogę parking-Wodogrzmoty Mickiewicza, gdzie odbija szlak przez Dolinę Roztoki trzeba będzie dawać z buta. Okazuje się jednak, że ubiegłotygodniowe opady śniegu przedłużyły szansę na przebycie tego nudnego odcinka na nartach.

Zapada zmrok, jest pogodnie, za chwile wzejdzie księżyc wiec nie włączamy nawet czołówek. Tak jest fajniej. Przy Wodogrzmotach spotykamy ostatnią tego dnia grupę schodzącą na dół i zagłębiamy się w las. Czołówkę włączam tyko kiedy trzeba zjechać na fokach odcinek szlaku, poza tym wystarcza poświata księżyca.

Granicę lasu (1490 m) osiągamy około 21.45. Nie decydujemy się iść przez Wielką Siklawę. Pomijając nawet, że szlak w zimie jest zamknięty to tak jest rozsądniej. Śnieżne mosty nad potokiem i zagrożenie lawinowe. To nie jest droga, którą przy 2 stopniu zagrożenia (poprzedniej doby była lawinowa 3) należy wybrać w nocy.

Alternatywny, czarny szlak o tej porze też ma swój urok. Po opuszczeniu lasu księżyc daje tak dużo światła, że nie trzeba latarek. Włączam jednak czołówkę. Jest stromo, kombinuję, że gdybym pojechał w dół, albo co gorsza coś by wyjechało spod nas to światło czołówki byłoby jedyną możliwością lokalizacji. BTW muszę ją trwale przypiąć przed następnym nocnym podejściem.

W końcu trawersowanie na nartach staje się mniej opłacalne niż podchodzenie z buta. Troczymy więc narty do plecaków i w górę. Nie jest łatwiej, ale nieco szybciej. Około 22.40 docieramy do schroniska, które choć niemal opustoszałe, rzęsiście oświetlone, jakby dla nas.  

Następnego dnia zostaliśmy przywitani przez dolinę takim widokiem. Żywego ducha. Bula po lewej to Niedźwiedź, nad nią Miedziane, a na wprost Niżny Kostur (na zdjęciu to przykryta chmurą grań prostopadle nad krzaczkiem po prawej). Zdjęcie zrobione około godz. 12

Trzy godziny później to miejsce wyglądało tak. Wyjechało. PePe nawet usłyszał łoskot tej lawiny, ja byłem zajęty zdejmowaniem nart pod schroniskiem.

Wcześniej jednak próbowaliśmy zaatakować Kozi Wierch, który z dołu nie prezentował się wcale. 

Szeroki Żleb, którym biegnie letni szlak i którym podchodziłem kilka tygodni temu, tym razem był pełen nawianego śniegu i mówił „omijaj mnie z daleka”. Zdecydowaliśmy się odbić do sąsiednich żlebów, wyszukując trasy pomiędzy skałami i kosówką. Kiedy jednak zbliżyliśmy się do podstawy chmury lunął marznący deszcz, w 3 minuty byliśmy mokrzy. Opady śniegu w ubiegłym tygodniu, zwiększająca ciężar wskutek opadu deszczu pokrywa śniegu. Nie ma co kusić losu, trzeba wiać.  Więc zdjęliśmy foki i zaliczyliśmy całkiem przyjemny zjazd. 

Po południu zaciągnęło się na dobre

Lało. Pozostało więc oglądanie plazmy, w którą wyposażony był nasz pokój w schronisku. Powyżej kadr z filmu, który wyświetlali przez całe popołudnie. Akcja była mało dynamiczna, ale zajmująca.

W nocy na chwilę się rozpogodziło i można było się pogapić w niebo

Oraz rozwiązać zagadkę. Do czego służą tajemnicze walizki składowane w kuchni, osłonięte miękką płytą z wyraźnymi śladami nakłuć. Kto wie? Pisać w komentarzach 🙂 

Następnego dnia ruszyliśmy na turę w dolinie. Warunki śniegowe wyraźnie się pogorszyły więc nie było ambitnych celów tylko plan: „Idziemy, się zobaczy”. 

Był czas na podziwianie dziełek wiatru. 

Dotarliśmy do Doliny Pustej, która tego dnia prezentowała się jak scenografia do zimowej wersji filmu Petera Weira „Piknik pod wiszącą skała”. Podeszliśmy gdzieś w okolice szlaku na Kozią Przełęcz, ale chmura oparła się na 2000 m. Przestało być cokolwiek widać, a żleby poorane odrywającymi się bryłami śniegu. Iść wyżej – to byłoby nierozsądne więc zjechaliśmy do schroniska.

W schronisku przepak i w dół. Kończymy przygodę.

Po krótkiej deliberacji decydujemy się zjeżdżać Litworowym Żlebem pod tym technicznym wyciągiem. (górna stacja na zdjęciu). Tu warunki również niepewne. 

W połowie żlebu PePe dojeżdża  i wskazuje zsuw ze zdjęcia powyżej. „Niedawno wyjechało” mówi. Rzeczywiście bardzo niedawno… bo sam go spowodowałem przed minutą. Na szczęście ruszyło po moim przejeździe (jeździmy zachowując odstępy) i to było maleństwo, ale miałem okazję podziwiać jak nawet ten niewielki język śniegu piętrzy się i zaczyna wydawać pomruki. Robi się nieprzyjemnie. Więc pada hasło – „Wiejemy” i przejeżdżamy szybko przez kolejne żleby, byle do granicy roślinności. Zjazd lasem i Palenica Białczańska.

Kolejna piękna wyprawa.

2012.03.17 – Szpiglasowa Przełęcz

Znów skitury. Tym razem z PePe. 

Do D5SP na nartach przez Siklawę (Pst!). Ocieplenie ostatnich dni spowodowało, że betonu pokrywający Tatry od dwóch tygodni puścił. Teraz należało się rozglądać czy topniejący śnieg (a więc zwiększający ciężar właściwy)  nie obciążał zanadto niższych warstw. W końcu lawinowa „2”, tego się nie bagatelizuje. Zachowaliśmy odległość i bacznie obserwowaliśmy pokrywę. Plecaki rozpięte, paski kijków poza nadgarstkami, ale np. … trawers pod Miedzianem – zdjęcie poniżej – nie wygladał na stabilny.

PePe na początku trawersu. Za chwilę trzeba będzie zakładać własny narciarski ślad.

Tym razem ja, z perspektywy PePe`go

PePe napiera na nartach. Za chwilę stanie się zbyt stromo i trzeba będzie dać z buta. Tym razem nie zakładamy raków. Na podejściu są wybite stopnie dające niezłe oparcie dla buta narciarskiego z wibramową podeszwą

Końcówka żlebu jednak stroma. Letni szlak to ślady odchodzące w lewo. Podchodziliśmy na wprost. Na górze chwila deliberacji – co dalej. Na wprost się nie dało, bo spod wytopioniego śniegu wychodzi trawa i skały. Zdecydowaliśmy się zejść trochę niżej. Szpiglasowa Przełęcz ma pozatrasową skalę trudności + 3, ale dotyczy to samego wierzchołka. W drodze powrotnej narty założyliśmy w miejscu, w którym PePe zrobił mi zdjęcie na podejściu. Myślę, że ten odcinek to dwa skręty były o skali dwójkowej, a poniżej już było łatwiej.

Podzieliliśmy się. PePe zjechał do Wielkiego Stawu, ja postanowiłem trawersować pod Miedzianem bacznie rozglądając się czy coś nie ma zamiaru wyjechać.

Spotkanie w na szarlotce w „Piątce” i dalej Małym Litworowym Żlebem (pod wyciągiem technicznym do schroniska), który już zaliczyliśmy w ubiegłym roku. To daje porównanie. W ubiegłym roku zjazd kończył się przedzieraniem przez kosówki, teraz cała roślinność przykryta grubą warstwą śniegu.

Niepokoi mnie długa głęboka rysa na szczycie buli. PePe ruszył stromo w dół, przyspieszam trawers starając się dojechać do następnego żlebu i tu znów głęboka, długa na kilkadziesiąt metrów rysa. Trzeba wiać.  Zjeżdżamy do granicy lasu. Tym razem rynna nie jest już taka zlodzona, z pewnym trudem, ale daje się hamować przed zakrętami. Ekspresowo dostajemy się do Wodogrzmotów i jeszcze za dnia jesteśmy na parkingu w Palenicy. Kolejna udana wycieczka. Na dole wiosna, a sezon skiturowy się rozkręca.

2012.03.10 – Kozi Wierch na skiturach

Tym razem górska ekipa Andy, Lukcio, MisQ i ja wybrała Kozi Wierch. Pomimo dobrych warunków pogodowych wycieczka okazała się jedną z bardziej wyczerpujących spośród naszych ostatnich eksploracji zimowych. 

Więcej pod zdjęciami (głównie autorstwa MisQ)

Beton na podejściu do Doliny 5 Stawów Polskich. Zmrożony śnieg towarzyszył nam przez cały dzień. Lód i słońce to wyznaczały ramy wycieczki. Beton ma tę wredną cechę, że jeśli poślizgnie się na nim but, narta czy czubek raka to rozpoczyna się ślizg. Bez umiejętnego operowania czekanem ślizg może mieć 20 metrów, 50, 100 albo 500. Łatwo sobie wyobrazić jaką prędkość osiąga się po 50 metrach, a teraz należy sobie wyobrazić co się dzieje z delikwentem, który ma na nogach raki i sunie z prędkością 30-40 km/h w dół i ząb raka zahacza o lód. Jeśli nie ma szczęścia i np. choinki na swojej drodze czeka go obracanie i koziołkowanie; przy czym każdy obrót kończy się uderzeniem w lód. Dobrze, że czasami na trasie znajdują się pojedyncze choinki.

Andy i MisQ na podejściu do „5”. Andy ma jeszcze narty na nogach, za chwilę włoży raki, tak jak cała ekipa. Raki będą potrzebne przez najbliższe kilka godzin – w wędrówce do Wielkiego Stawu, na Kozi W. i z powrotem, aż do granicy lasu.

Szukamy Szerokiego Żlebu na Kozi

Po krótkiej pogoni w rakach i hokejowym rzucie udało mi się złapać termos MisQ staczający się w stronę Doliny Roztoki

W drodze na Kozi. Tym razem miałem narty Dynafit Mustagh o wiekszej szerokości pod butem (90 mm). Wiem już że to nie są narty dla mnie. Zapewne w puchu spisują się rewelacyjnie, ale na zlodzonym stoku mają tendencję do prostowania nogi „od zbocza”. Zatrzymanie się w ześlizgu wymaga znacznie większej siły, której zwykle po wejściu na górę nie mam w nadmiarze. Przy moich umiejętnościach narta musi mi pomagać w najtrudniejszych momentach czyli na górze żlebu, gdzie zwykle jest wąsko i bardzo twardo.  

 Opanowałem technikę 60 kroków w górę i chwila odpoczynku, po kilku cyklach musiałem zlec. MisQ z aparatem tylko czyhał na ten moment.

Andy już po zdobyciu szczytu schodzi, za chwilę się miniemy na podejściu pod wierzchołek Koziego

Z MisQ. Lekko spaleni, czas schodzić. Minęła 15.

Z

Nie zjechaliśmy z całego Koziego Wierchu. Na tym lodzie każdy upadek kończyłby się zatrzymaniem na tafli Wielkiego Stawu. Narty założylśmy w 1/3 stoku.

Powrót po zmrożonych stokach przez Siklawę. W lesie nie dało się jechać zlodzoną rynną. Momentalnie nabierało się takiej prędkości, że nie byłoby szans na wyhamowanie przed turystami, a próba hamowania w rynnie kończyła się uderzeniem w bandę i wywrotką.

Po kilku upadkach rezygnujemy i dajemy z buta. Ostatni pagórek zdaje się nie mieć końca. W końcu po zmroku lądujemy na asfalcie przy Wodogrzmotach Mickiewicza. Na nartach przejeżdżamy 4 km do parkingu. 

 

2012.02.11 – Zimno, zimno, gorąco. Kościelec i Karb

Rutyna weekendowych poranków ostatnich tygodni jest osłabiająca, a kiedy na dworze (zewnątrz, polu) jest – 20 st. C świat poza kołdrą wydaje się nieprzyjazny. Szczególnie o 4 rano.  Zastanawiam się czy mogę znaleźć jakieś dobre wytłumaczenie i wysłać SMSa dlaczego dzisiaj nie jadę w Tatry: „Brzuch mnie boli?” odpada, sam bym to wyśmiał, tyle razy słyszałem takie wymówki; „Życie nie ma sensu” – lepiej, ale dla kogo o 4 rano ma? No może dla tych, którzy zmierzają na poranną mszę, szachrit albo medytację o brzasku. Nic, trzeba się pozbierać – Kościelec czeka.

Bez wielkiego zaskoczenia stwierdzam, że nowiutki, złoty termos, zakupiony po okazyjnej cenie w sieci marketów zaczyna parzyć w kilka minut po zalaniu go wrzątkiem. Nie wróży to wielkich szans na ciepłą herbatę za kilka godzin. Srebrna skoda Andy`ego pojawia się na Krowodrzy kilka minut po umówionym czasie. W te kilka minut zdążyłem skostnieć, niezła zapowiedź warunków.

Trochę marudzimy z Andy przy Rondzie Kuźnickim wypożyczając narty. Po doświadczeniach sprzed dwóch tygodni zostawiłem swoje archaiczne klepy w piwnicy. Zobaczymy na ile sprzęt pomoże mi w moich brakach w technice jazdy pozatrasowej – czytaj ile razy mniej polecę twarzą w śnieg.

W busie do Kuźnic bratamy się w ciągu 5 min z ekipą ze Śląska, też kolarski rodowód, ale raczej grawitacyjny. Zakładamy foki, wzmocnienie i w las.  Jest niemiło, pomimo, że napieramy pod górę policzki sztywnieją od mrozu. Myślę, że może być blisko – -25-30 st.  Po kilkunastu minutach wychodzimy jednak wyżej i robi się nieco cieplej, pojawia się nadzieja, że wszystko będzie dobrze, bo szczyty są już oświetlone słońcem.

W słońcu cieplej. Z Andy wyłaniamy się na polanę. Fot. MisQ

Znaną trasą osiągamy Murowaniec. Po drodze okazuje się, że w wypożyczonych nartach mam rewelacyjne foki Pomoca, Andy tu i ówdzie ślizga się na stromszych podejściach, ja mogę iść jak przyklejony, z każdym krokiem czuję, że lżejsze narty (mam na nogach Hagany Carbon z wiązaniami Diamir Experience) czynią przewagę. Tysiące, dziesiątki tysięcy kroków przemnożone przez 0,5 kg oraz przewyższenia powodują, że zmęczenie przychodzi nieco wolniej.

Już w Dolinie Gąsienicowej. 


Cel – Szczyt Kościelca wyłania się za garbu

Kolejne zdjęcia z cyklu Kośclelec i My. Jeszcze na granicy lasu. 


Znów pozowanie z Karbem i Kościelcem w tle. MisQ i Lukcio prezentują okulary spawalnicze. Andy – słusznie – zachowuje dystans.

Podchodzimy pod przełęcz Karb od strony Doliny Gąsienicowej, po drodze robiąc popas w Murowańcu. Pogoda jest idealna. Na górze nie mniej niż -8 st. C, więc dość często zatrzymujemy się na zdjęcia. Sekcja piesza czyli Lukcio i MisQ idą z przodu, po zejściu z ubitego szlaku zapadają się natychmiast po kolana i głębiej.

Dochodzimy na przełęcz Karb. Tłoczno. Kilka ekip przymierza się do zjazdu, jacyś taternicy robią akcję z użyciem lin. Postanawiamy podejść ponad przełęcz i tam założyć raki, zostawić narty.  Jest zjazd z Kościelca, ale o trudności 3. Po porażkach z 2 Karbem dwa tygodnie temu nie mam ochoty na podwyższanie skali trudności, raczej na ćwiczenie techniki na 2.

Zostawiam ciężki plecak, biorę tylko aparat i telefon oraz kilka kostek czekolady.

MisQ wędruje w górę, a nad nim Andy i Lukcio


Rzut oka wstecz na Dolinę Gąsienicową i Karb.

Wspinaczka jest dość łatwa. Kije, którym dorobiłem dodatkowe chwyty, w 2/3 wysokości ułatwiają podparcie. Idę spokojnie rozglądając się. Jest dość wcześnie, pogoda pewna, spotykamy kilka ekip. Trudność podejścia wynika z przewyższenia i stromizny. Koncentracji wymaga jednak zachowanie uwagi przy stawianiu stopy i nie wbicie sobie zęba raka we własną nogawkę. Są ze dwa miejsca na które trzeba się wdrapać zaczepiając zębami raka o niewielkie występy skalne, gdyby odległość do uchwytu była mniejsza niż 20 cm, byłoby dobrze, ale nie jest więc trzeba się zmagać ze śliską materią. Przy zejściu spotkamy na tej sekcji ekipę, która wyraźnie będzie miała problem z pokonaniem stopnia. Bardziej z powodu strachu przed tym co się stanie, kiedy się nie uda, niż rzeczywistej trudności.  Szczyt Kościelca. Widok na Świnicę, Zawratową Turnię i grzbiet Orlej Perci zatyka.

Razem na szczycie

Nie spieszymy się żartując na szczycie, robiąc mnóstwo zdjęć. Zejście. W rakach czuję się pewnie, stawiając każdą stopę na wprost stromizny. Ekspozycja oswojona wieloma wyprawami nie robi wrażenia. Trzeba tylko zachować uwagę w stawianiu stóp. Nie dotyczy to wyraźnie Lukcia i MisQ, którzy prawie zbiegają po stromiźnie, raz po raz pozwalając sobie na zsunięcie się po sypkim śniegu. No cóż wiek zobowiązuje, zostawiam harcującą młodzież, koncentrując się na każdym kroku i miejscu gdzie szukam oparcia dla kija. Idzie płynnie.

Przy grupie kamieni, gdzie zostawiliśmy sprzęt robimy dłuższy popas. Mamy sporo czasu. Robię więc ławeczkę z nart i grzeję się słońcu. Lukcio robi pokaz wspinaczki, MisQ ogląda raka, w którym pomimo krótkiego stażu, nie wytrzymał koszyk. Niemiło. Wszyscy mamy raki tej samej, uznanej jednak firmy – Climbing Technology. Ten sprzęt nie powinien zawodzić.

Lukcio na chwilę przed skokiem

Czas ruszać. Z Andy zdejmujemy foki i zjeżdżamy do przełęczy. Śnieg od południowej strony ma niemiłą strukturę. Łamliwa 15 cm deska, nie dość, że czyni zbocze lawiniastym, to jeszcze łamie się pod ciężarem nart co rusz zatrzymując nas w miejscu.

Karb. Początek zsuwamy się bokiem, później pierwsze skręty. Jest dużo lepiej niż przed dwoma tygodniami. Śnieg twardszy, narty pomagają zamiast przeszkadzać. Czekam na Andy`ego, po drodze widzę jak jakiś przedmiot odrywa się od Lukcia i nabiera prędkości na stromiźnie, za chwilę słyszę ostrzeżenia MisQ – zsuwa się dużą prędkością w stronę Lukcia, najpierw ostrzegając przed lotem, a za chwilę słyszę, że chłopaki chichoczą. No tak – norma.

Żleb z przełęczy Karb


Na raty. Ruszam i czekam, Andy dojeżdża i tak na dół.

Tam byliśmy 🙂

Dalej już standard. Murowaniec, lekki przepak i o różowym zmierzchu wjeżdżamy w las, nartostradą dostając się do Kuźnic. Po drodze wypadam jeszcze na chwilę z trasy zlatując metr w dół, w puch, ustałem, ale musiałem się gramolić.

Kolejna fantastyczna wycieczka. Wszystko się zgadza.

 Giewont i różowa zapowiedź mroźnego wieczoru

 

2012.01.29 – Dwa żleby w barszcz. Świnicka Przełęcz i Karb.

Plan jak zwykle wyglądał ambitnie, ale realnie. Z Kuźnic przez Myślenickie Turnie na Kasprowy i dalej Beskid, Pośrednia Turnia i zjazd z przełęczy pod Świnicą.

Tym razem do ekipy pieszej MisQ i Lukcia dołączyli teamowy kompani: Roza oraz Maciu. Skiturowy skłąd był pełny: Andy, PePe i ja.

W Kuźnicach dostajemy logery gps do badania ruchu skiturowego. Do studentek AWF rejestrujących nasze dane dołącza narciarz. Narzeka, pewnie częściowo słusznie, na wszechobecną rejestrację i gromadzenie danych osobowych.

Zimowe dekoracje na Bystrej

Ostatnio prowadzę się nad wyraz higienicznie więc ufałem swojej formie, a pogodowy wyż i marne – 12 st. oraz obfita pokrywa śnieżna miały zapewnić widoki i odpowiednią warstwę śniegu pod foką. Tak było. Po osiągnięciu Myślenickich Turni pojawiły się zaśnieżone granie i żleby.

Cel eksploracji to Przełęcz Świnicka. Po zaliczeniu w ubiegłym roku Zawratu i Skrajnej Przełęczy, żlebów określonych w 6 stopniowej skali trudności na 2 i 2+, nie spodziewałem się problemów z również dwójkową Śwnicką.

Nad Goryczkową. Szlak biegnie powyżej kolejki

Na stromym podjeściu zostałem nieco za ekipą, a dystans zwiększył się jeszcze po koniecznej walce z odklejającą się foką. Srebrna taśma naprawcza pomogła. Po kilkunastu minutach dotargałem się do biesiadujących pod górną stacją kolejki w Dolinie Goryczkowej.

Krótka akcja na grani za Beskidem

Trawersujemy Beskid, krótki kolejny popas na grani i osiągamy Skrajną Przełęcz. Andy dla którego to będzie pierwszy zjazd żlebem zagląda przez krawędź. Nie zwykł odpuszczać dlatego i tym razem nie wygląda na przerażonego. Spotykamy pojedynczych turystów i narciarzy, przed nami Świnica – cel wycieczki pieszej. Co ciekawe zimowy szlak biegnie na niedostępny w lecie dla turystów drugi wierzchołek tzw. taternicki. Jak się później okaże gruba pokrywa śniegu sprawi, że dla wyposażonych w raki i wytrenowanych sportowo Rozy, Luckia i Macia oraz MisQ to cel do szybkiego osiągnięcia. Tym bardziej, że pogoda świetna. Mijamy Pośrednią Turnię… i zza zbocza wyłania się tłum oczekujący na zjazd ze Świnickiej Przełęczy!

Nasi i tłumek narciarzy wysokogórskich na Przełęczy Świnickiej. Zjazd z asekuracją

Na dodatek narciarze zsuwają się używając liny do asekuracji. Jest tak trudno? To wycieczka prowadzona przez dwóch TOPRowców.

Tradycyjne zdjęcie przed zjazdem. Od prawej Andy, PePe i ja. Za nami masyw Świnicy.

To zdjęcie MisQ zrobił podczas podchodzenia na Świnicę. PePe i Andy obgadują trasę przejazdu. Ja już jestem w żlebie.

Ustalamy kolejność – jadę pierwszy, za mną Andy, a na koniec PePe. Jeszcze tylko podziwiamy ratownika, który zjeżdża do zespołu tak łatwo jakby zsuwał się po stromym stoku wyratrakowanej Gąsienicowej. Za chwilę okazuje się, że to nie był mój dzień. Śniegu dużo, nawet bardzo. Zastanawiam się, czy cały żleb nie wyjedzie spod nas i wykonuję pierwsze skręty. Czuję uda wyciorane podejściem, później źle obciążam przód narty i wylatuję wypinając tył. Zbieram się.

 

Andy wyżej zsuwa się sprawnie.

Ja znów kilka skrętów i znowu gleba. Tym razem wypina się wiązanie. Łapią mnie kurcze. Cholera. Nie jest dobrze. Wbijam nadgarstkiem wiązanie.

PePe w żlebie, za nim ratownik likwidujący stanowisko asekuracyjne wpięte do czekana


Sweet focia z Gąsienicową w tle

W tym czasie PePe sunie na dół, skręt za skrętem. Razem  Andy przejeżdżają obok.Ruszam w dół po wypłaszczeniu i głebokim śniegu. I znów wylatuję w górę żeby zanurkować twarzą w śnieg. Znów wiązanie. Pomału mam dość. Podjeżdżą do mnie skiturowiec. Chce pomóc. Pytam go czy zna moje Silveretty – Znam, pracowałem w sklepie – odpowiada z uśmiechem. Sprawnym ruchem wbija wiązanie i mogę dołączyć do chłopaków. Śniegu mnóstwo, myślę, że bez nart zapadłbym się po pachy.

Andy na tle swojego pierwszego żlebu (przełęcz z prawej strony Świnicy)

Wcześniej, z grani Przełęczy zauważyliśmy, że przełęcz Karb, z której żleb schodzi stromo do Czarnego Stawu Gąsienicowego jest łatwo osiągalna z tej strony Masywu Kościelca. Podjęliśmy decyzję, że bierzemy ja na cel. A więc będą dwa żleby w jeden dzień.

PePe w drodze na Karb. Nasz drugi żleb dzisiaj. Po prawej stronie Kościelec.

PePe dzisiaj ma formę w górę. Także w dół wyraźnie poprawił sylwetkę i technikę jazdy. Tam gdzie moje przody nurkują każąc obciążyć maksymalnie tyły, kosztem sterowności, szerokie dzioby jego haganów wynoszą go nad powierzchnię śniegu.

Klejenie fok, 15 minutowy marsz w górę i dochodzimy na przełęcz Karb.

Z przełęczy Karb widać więcej. Od lewej Kościelec, Świnica, Przełęcz Świnicka z naszym żlebem, Pośrednia Turnia i za nią Skrajna Przełęcz, na której straciliśmy skiturowe dziewictwo rok temu

Chwilowo mam dość górskiej przygody. Muszę posiedzieć, zjeść. Nogi jak galareta, wypinają mi się narty, a tu jeszcze przed nami zjazd stromym żlebem. Wyznaczam sobie czas – kiedy granica słońca i cienia dotrze do przełęczy ruszamy.

Najpierw niezdarnie zsuwam się krawędzi. Ruszamy. Nabieram prędkości, uda nie utrzymują i lece twarzą w śnieg, narty mam nad głową, za chwile znów głowę w śniegu, usta zapchane, i znów narty nad głową. Lecąc wyprzedzam Andy`ego. Charcząc wypluwam śnieg, który zakleił mi usta.Gramolę się i zjeżdżam, tym razem Andy ma kłopot – gubi nartę. Czekamy z PePe aż się podniesie, a ja oglądam sobie żleb z perspektywy jego połowy. Z dołu wydaje się wąską, prawie pionową kreską, tutaj jest szerokim śnieżnym polem. Stoimy i wyobraźnia pracuje… a gdyby tak nagle wszystko ruszyło. Brrr… Na szczęście Andy dojeżdża i możemy oddalić się w stronę Murowańca, gdzie spotkamy ekipę pieszą sprawnie zasuwającą po głębokim śniegu na rakach, butach i tyłkach uzbrojonych w plastikowe jabłuszka.

Po drodze jeszcze mylimy drogę co zmusza nas do wypięcia nart i marszu. Obok kosówki zapadam się po pas. Wykończony gramolę się jak z przerębli na krę używając nart. Przez 5 minut miałem dość gór, skiturów i zimy.Na szczęscie doświadczenie uczy, że w takiej sytuacji jest tylko jedno wyjście: nap… Murowaniec, stara nartostrada i parking w Kuźnicach. Dawno nie byłem tak potwornie zmęczony.

„(…) każde przejście zimowe nabiera w gruncie rzeczy posmaku pierwszego przejścia. Narciarz nigdy nie może wiedzieć ściśle, co go czeka na danej przełęczy. Choćby ją dwadzieścia razy przeszedł śpiewajaco, za dwudziestym pierwszym – da mu taką szkołę, że zbaranieje. Ale czy w tem nie tkwi właśnie najwyższy urok życia i nart poniekąd…” – Józef Oppenheim – taternik, ratownik, autor sławnego przewodnika z 1936 roku „Szlaki narciarskie Tatr Polskich i główne przejścia na południową stronę”. 

Czytając o jego długodystansowych jednodniowych wycieczkach , tzw. narciarskich wyrypach mam jednak nieodparte wrażenie,  że to nasze dzisiejsze przejście dla niego i jego towarzyszy byłoby tylko niedzielną wycieczką dla zaczerpnięcia świeżego powietrza przed obiadem. 

2011-01-21 – Babia Góra na skiturach II

Babia Góra na skiturach. Zimowa, zwykła wycieczka na najwyższą górę naszych Beskidów nabrała nowego znaczenia z powodu zdarzeń, które miały miejsce w około godziny po zejściu ze szczytu – akcja GOPRu, podkręcanie w mediach.
Ruszyliśmy z Krowiarek z zamiarem zrobienia standardowej trasy: Przełęcz Krowiarki-Babia Góra-Przełęcz Brona-Markowe Szczawiny-Przełęcz Krowiarki.Tym razem do ekipy w miejsce MisQ dołączył Przemo. Lukcio na piechotę, Andy i ja na skiturach. Powyżej Zawoi śniegu coraz więcej.

Na szlaku zima w pełni. Lukcio sprawdza głębokość śniegu

Przemo docenia zimowe wycieczki

Widoczność średnia, ale nie najgorsza. Wieje dość mocno. Za Sokolnicą robimy postój. Kijek wchodzi po rękojeść. Warstwa śniegu ma 140  cm. Idzie się nieco łatwiej niż tydzień temu na Turbaczu. Śnieg jest bardziej zbity. Piechurzy od czasu do czasu zapadają się po uda. Do naszego postoju dochodzi najpierw ekipa z Bielska, a później pojawia się Jacek Gil, znany krakowski maratończyk.

Ponad granicą kosówki natura, jak to na Babiej Górze, rzeźbi fantastyczne kształty. (Fot. Andy)

 Tabliczka z nazwą szczytu w zimowej szacie

Diablak. Przemo, Lukcio, Andy i ja. Chronimy się za kamiennym wałem, posiłek i ruszamy w dół. 

Na początku trudny kawałek po zamarzniętym śniegu, a później wjeżdżamy w puch i tak przez przełęcz Brona do schroniska. Przeszlifowałem narty w Zawoi, więc jedzie się dużo lepiej. Wiem, że następnym razem trzeba wybrać zjazd do Lipnicy, bo trasa z Markowych Szczawin do Markowych Szczawin nieco nudna, a sam zjazd krótki.

Po drodze spotykamy jeszcze grupkę turystów, którzy mówią, że są z Bielska i że jutro spotkają się w schronisku z … grupą, która zamierza biwakować w nocy na Babiej Górze. 
W samochodzie dowiadujemy się, że cała Polska przejmuje się losem grupy turystów uwięzionych na Babiej Górze „w ekstremalnych warunkach pogodowych”. Musiało się gwałtownie pogorszyć, bo podczas naszego pobytu panowały tam „normalne zimowe warunki”: około – 10 st., wiatr, śnieg i nadciągające od czasu do czasu chmury. 

Dziwny przypadek. Z nadchodzących informacji wynika, że wyszli z Krowiarek o godz. 14! Trzeba mieć tupet. My ruszyliśmy około 10 z powodu operacji ze sprzętem, a miałem przeświadczenie, że ruszamy trochę późno.