2012.01.15 – Gorce – Turbacz

Wobec 4 stopnia zagrożenia lawinowego w Tatrach trzeba było poszukać czegoś co się nadaje do eksplorowania w złej pogodzie i przy obfitych opadach śnegu. Wybór padł na Turbacz (1310 m n.p.m), mekkę letnich wyjazdów rowerowych Krakusów…, na którym nb. dotąd nie byłem.

Droga z Koninek przez Obidową. Śniegu mnóstwo i cały czas intensywnie padało. 

Kiedyś tradycja nakazywała rozbierać choinki po święcie Trzech Króli. W Gorcach najwyraźniej od tej daty zaczynają stroić i to jak!

Oczekując na PePego, który postanowił zjechać i podejść po stoku w Koninkach, mogłem sobie popodziwiać Gorce zrobione na biało.

Monochromatyczne stwory w strzegły szlaku, swoją drogą całkiem dobrze przetartego, jak na warunki pogodowe.

Za Obidową. PePe, któremu zostawiałem znaki na śniegu, nadszedł i ruszyliśmy wyżej. Im wyżej tym mocniejszy wiatr, więcej śniegu, widoczność gorsza. GPS jednak nie dawał się zgubić.

Przy schronisku pod Turbaczem. Tradycyjne zdjęcie przed zjazdem. Schronisko było pełne turystów, głównie skiturowców, którzy pewnie tak samo jak ny zrezygnowali z wyjścia w Tatry, a nie mogli usiedzieć w domach.

Wybraliśmy niebieski szlak do zjazdu. Było kilka miłych fragmentów, w lesie, ale większość to dość mozolne przepychanie się przez śnieg i nieustanne sprawdzanie na GPSie, czy idziemy po szlaku.

Turbacz to świetna góra na zimową wędrówkę, trochę gorsza do zjazdu, ale to też może wina nadmiaru śniegu i moich nart, które nie chciały nieść. 

2012.01.07 – Zmarzły Staw

Ostatnio często jestem w Tatrach. Można by sądzić, że w wycieczce nad Zmarzły Staw są wyłącznie te same powtarzalne czynności: poranne pakowanie, poranne i zaspane bredzenie o wszystkim i niczym w drodze do Zakopanego, przepak, klejenie fok i zasuwanie krok po krok co raz wyżej. Żeby nie popadać w opisy przyrody, to stwierdzę tylko, że ze zdziwieniem zauważam, że ciągle tak nie jest. Otoczenie w zimie zadziwia, zachwyca i odbiera dech. Jak brzmi ulubiony cytat Versusa – mojego adwersarza w sprawach światopoglądowych „Cierpimy z powodu braku zdumienia, a nie z powodu braku cudów.” – Gilbert Keith Chesterton.

Wyjazd stał pod znakiem dyskusji o pogodzie. Załamanie pogody w środku tygodnia, wiatr i świeży opad – idealne warunki pod lawiny, na domiar nie wiadomo było jaka będzie widoczność. Rozważaliśmy czy będzie coś widać i czy lawiniastość nie jest zbyt duża. Zwyciężył zdrowy rozsądek tj. idziemy do Murowańca, a później się zobaczy: albo Zawrat, albo lajtowo Kasprowy.
Ponieważ mamy szczęście mieszkać 1 h 30 min czystej jazdy od Ronda Kuźnickiego to uważam, że trzeba podejmować decyzję o wyjeździe ryzykując, że warunki będą takie sobie, niż odpuszczać. Ta taktyka sprawdza się w tym roku. Sprawdziła się też w sobotę.
Ekipa była liczna, bo poza friky teamem: Andy, Lukcio, MisQ była też Łatka oraz Schwepes ze znajomymi – Alicją i Czarkiem.
Z Andym tworzyliśmy sekcję skiturową.
Warunki były. Pokrywa śnieżna od Kuźnic pozwalały cała drogę przejść na fokach. Łamiące się powierzchnie pod Małym Kościelcem mówiły, że nie można dać się zwieść bajkowym krajobrazom. Nota bene następnego dnia TOPR zwiększył zagrożenie do 3.
Fizycznie to nie był mój dzień. Sądziłem, że po rozpoczęciu regularnych treningów będzie lepiej, ale nie było. Słabo z tempem na płaskim, pod górę dramat. Udało się jednak wciągnąć do Murowańca, a później nad Czarny Staw Gąsienicowy i tam decyzja: Karb pod Kościelcem (nie, lawiniasto), Zawrat (być może), Zmarzły Staw (na pewno). Rozdzielamy się. Lukcio i Schwepes idą wyraźnie szybciej niż reszta, dlatego umawiamy się na sposób kontaktu Idą na Zawrat, a jak dadzą radę to na Świnicę. Łatka i MisQ tworzą drugą grupę, a my z Andy trzecią. Po drodze przez zamarznięty Czarny Staw jeszcze mamy przygodę. Łatka wpada przy brzegu po udo w lodowatą wodę. Nam moczą się foki, do których natychmiast przywiera lodowa bryła (jest -6 st. C).
Słabo widzę wyjście na Zawrat, samo wejście żlebem pod Zmarzły nie jest łatwe. Kilka ekip prowadzi działania na lodospadach. Andy ambitnie ciągnie w górę na nartach, ja decyduję się troczyć narty i za chwilę jesteśmy razem. Zastanawiam się nad włożeniem raków, ale twarda skorupa butów na wibramie daje radę. Idąc pod górę notuję w głowie trasę zjazdu. To krótki zjazd, ale najeżony skałami i wystającymi fragmentami lodu, łatwo o głupi błąd.
Zmarzły. Spotykamy Łatkę i MisQ – nie idą wyżej. My też postanowiliśmy, że tu zostaniemy. Raz, że jest dość późno, dwa, że dla Andy`ego to pierwsze większe wyjście skiturowe i nie wie jak sobie poradzi w takich nieprzewidywalnych warunkach, tym bardziej, że chmura oparła się o ¼ Zawratowego żlebu i zjazd w takich warunkach byłby bardzo trudny.
Przebieramy się, Andy cierpi z powodu nowych butów i w dół. Tak jeszcze nie zaczynałem sezonu narciarskiego. Pierwsze metry na nartach w żlebie pełnym skałek. Czuję niepewność, ale z każdym metrem jest lepiej. Łachy puchu dają poczucie bezpieczeństwa. Andy daje radę.
Łatka i MsiQ pomagają z dołu wybrać trasę pomiędzy skałami. Kilka upadków, radosnych zresztą i spotykamy się w Murowańcu z wszystkimi. Tylko Lukcio i Schewpes dotarli na Zawrat, po dość morderczym przedzieraniu się przez śnieg. Później z Andym, którego tury wciągnęły ostatecznie, zaliczamy jeszcze bajkowy zjazd lasem do Kuźnic.
Resztę niech opowiedzą zdjęcia.

Na podejściu z Kuźnic do Murowańca żółtym szlakiem. Fot MisQ

W okolicach Betlejemki na Hali Gąsienicowej. Łatka, Alina i Czarek

Z Andy prezentujemy się na świeżym śniegu, co wyraźnie sprowokowało….

…Lukcia, który najpierw lojalnie ostrzegł a później powalił.

Łatka jeszcze suchą stopą, za chwilę zanurzy nogę w Czarnym Stawie

Podejście do Zmarzłego

Łatka w Żlebie

Chwilę przed zjazdem

W połowie zjazdu

Za chwilę Łatka (w niebieskim z tyłu) zrobi zdjęcie poniżej 🙂

Ładne. Prawda?

Andy badał też strukturę śniegu pozatrasowego

Zdarzały się momenty wygranej walki z puchem

W stronę Koziego, kolejny powód żeby tu wrócić.

A tu super foty Łatki

Narciarska wyrypa nr. 5 – dzień drugi 2.04.2011

Murowaniec – Zawrat – Dolina Pięciu Stawów Polskich – Palenica Białczańska

W sobotę ruszamy na Zawrat. Taflę lodu na Czarnym Stawie Gąsienicowym pokrywają kałuże, nie decydujemy się więc na skrócenie drogi przez środek. Wdrapujemy się do Zmarzłego Stawu. Tu trenują wspinaczkę lodową, tu też spotykamy skiturowca, który pisze pracę magisterską na temat turystyki narciarskiej w Polskich Tatrach. Nasz odpoczynek wykorzystuje na zebranie ankiety. W ogóle tego dnia jesteśmy źródłem informacji, bo w plecakach mamy logery GPS, przy pomocy, których AWF Katowice bada najczęściej wybierane trasy przez skialpinistów. Nie tylko AWF korzysta z tych danych, także Tatrzański Park Narodowy (polecam wywiad z dyrektorem Sławińskim).

Idziemy w stronę Zawratowego Żlebu. Turystów mniej niż przed trzema tygodniami, śnieg bardziej mokry. Mnie idzie się zdecydowanie lepiej.  Mniej ważę co czuję po tym jak trzymają foki, mogę iść bardziej stromym torem, bez uślizgów. Po lewej stronie szlaku lawinisko, nie było go przed trzema tygodniami. Trawers za trawersem, czas zdjąć narty i przytroczyć je do plecaka. Trochę się oswoiłem z wysokością i nogi nie chodzą mi już tak jak było to przed trzema tygodniami. W bardziej stromej sekcji jednak podpieram się ręką. Schodki w śniegu wybite przez poprzedników dają mocna podstawę. Ciepło, leje się ze mnie ciurkiem.

Nad D5SP. Za nami zjazd rozpoczyna skiturowiec, który pisze magisterkę o narciarstwie wysokogórskim w Tatrach.

Na przełęczy wita nas słońce i grupa turystów, wśród nich tez narciarze.  Po chwili pojawiają się też zawodowcy. Jak się okazuje jeden z nich to członek skiturowej kadry Polski. Odziani w stroje z lycry, na plecach nartki, które ważą nie więcej niż moje kijki. Minęli nas godzinę temu. Po drodze zdążyli wspiąć się na Kozią Przełęcz, zjechać z niej i wejść na Zawrat.

Lekki ekwipunek daje przewagę w podejściu, ale wiotkie narty to nie jest to co chcę mieć na nogach zjeżdżając. Planując zakupy na pewno będę się kierował wagą, ale przede wszystkim frajdą, którą chcę mieć na zjeździe, a w zawodach skiturowych nie zamierzam startować (na razie 🙂 ).

Czas ruszyć w dół. Zjazd, który nas czeka ma skalę trudności 1. Przez chwilę stoję oswajając się z wysokością i ruszam w dół po mokrym śniegu. Dzisiaj trzeba uważać na wystające tu i ówdzie skały i ich zdradliwe otoczenie. Z wierzchu pokrywa wygląda dobrze, ale operujące słońce w pobliżu skał wytapia śnieg pod spodem. Przekonuje się o tym PePe, kiedy czuby jego nart nurkują mu w dół, a On zalicza upadek.

Słonce, śnieg, błękitne niebo i piękna Dolina Pięciu Stawów. Trzeba się przemieszczać z łaty śnieznej na łatę, bo już na 1900 m śnieg jest solidnie wytopiony. Niespiesznie docieramy do Schroniska, gdzie podają najlepszą szarlotkę w polskich Tatrach, z Okocimiem smakuje wyśmienicie.

Czas się zbierać, bo na szlaku do Palenicy nie ma śniegu, więc czeka nas długa droga z buta. Właśnie z buta, narciarskiego, niewygodnego. w drugim dniu wędrówki boli mnie już każdy krok, zwłaszcza golenie.

Żeby nie było za łatwo to PePe wymyśla jeszcze, że od schroniska zjedziemy żlebem, zamiast grzecznie iść szlakiem. Żleb okazuje się całkiem stromy, jest też trochę śniegu. Udaje mi się nawet parę razy zakręcić trenując element planowania krótkiego skrętu. To kluczowe żeby wiedzieć, gdzie się skończy skręt, żeby nie zaliczyć spotkania ze skałą lub w lepszej wersji w kosówką.

Dalej się już jechać nie da, trzeba zdjąć narty. Idę śladem Piotrka, od czasu do czasu nogi zapadają się po pachwiny. Przedzieranie się przez kosówkę i jest szlak. Tu rozmawiamy przez chwilę z napotkanym Skiturowcem, upewniamy się, że się nie da jechać na nartach  i ruszamy doliną Roztoki, a potem w dół ceprostradą do busów na Palenicy Białczańskiej. Po drodze spotykam jeszcze Michała, z którym pracowałem ostatnio, a który jest dziennikarzem turystycznym. Tym razem przygotowywał materiał o schroniskach. Kiedy dochodzimy w końcu do parkingu mam wrażenie, że odparzone, poobcierane stopy mi wybuchną. Zakopane. Wsiadamy do samochodu i od razu mamy ochotę wrócić… w Tatry.

Narciarska wyrypa nr. 5 – dzień pierwszy

Trasa: Rondo Kuźnickie – Dolina Goryczkowa – Kasprowy Wierch – Dolina Gąsienicowa – Murowaniec.

Był pomysł na pożegnanie się z zimowymi Tatrami. Dla mnie to była ważna wyprawa, także z powodu lawinowego. W sobotę trzy tygodnie temu wdrapaliśmy się z Piotrkiem „PePe” na przełęcz Zawrat i zjechaliśmy z  niej. Dzień później dwie doliny dalej lawina zabrała ostatecznie troje narciarzy atakujących żleb na zboczach Koszystej. Niezależnie od egzaltowanych komentarzy nt. tego, że doświadczeni skialpiniści nie posiadali detektorów lawinowych, nt. braku rozsądku dla mnie było najważniejsze pytanie: jaki wniosek płynie z tego wypadku? Lekkomyślność? Błąd, którego można uniknąć? A może po prostu fakt, że łażąc w górach na nartach poruszasz się często na krawędzi i taki dramat jest wpisany w tę pasję? Po lekturze dyskusji nt. okoliczności zdarzenia jestem przekonany, że zdarzyły się okoliczności przyrody praktycznie nie do przewidzenia. Nawet eksperci mieli wątpliwości, czy w takiej sytuacji pogodowo sniegowej sami odradziliby nie wchodzenie w ten żleb.

Drugą okolicznością jest to, że ich poszukiwania były utrudnione wobec braku detektorów. Z szacunku dla majestatu śmierci pominę rozważania na temat szacowania szans na ratunek w zależności od posiadanego przez ofiary i towarzyszy lawinowego ekwipunku.

Wnioskiem dla mnie jest konieczność odbycia DOBREGO kursu lawinowego oraz zaopatrzenia się przed następnym sezonem w zestaw łopata/sonda/detektor.

Wracając do naszego wyrypu to o w piatek o godz. 18 wylądowaliśmy na Rondzie Kuźnickim w Zakopanem. Nie było już busów więc z buta pokonaliśmy odcinek do pierwszego śniegu w Kuźnicach. Słońce było zadziwiająco wysoko jak na godzinę 19. Zapięliśmy narty, przykleiliśmy foki i w górę. Nawigacja była nieco skrzywiona ze względu na to, że kierunek poruszania wyznaczały płaty śniegu. Wiosna w górach dała się szybko we znaki kiedy Piotrek wpadł po udo w szczelinę nad strumieniem.

PePe nagina na Goryczkowej

Zmrok zapadał powoli. Z każdym krokiem w górę było coraz ciemniej, coraz wyżej i chłodniej. Myślenickie Turnie z jednej strony i widoczne już światła obserwatorium na Kasprowym Wierchu wyznaczały oś naszej trasy. No…. prawie. Przez chwilę przejąłem prowadzenie, bo czułem się fizycznie świeżo i po chwili błądziliśmy gdzieś obok trasy. Trawers w prawą stronę wydawał się najrozsądniejszy. W Tatrach nie sprawdza się więc moja strategia  z kolarstwa górskiego – „jeśli nie wiesz, gdzie jechać, jedź  w górę”. Tu to może oznaczać ślepy zaułek.

W końcu znajdujemy narciarską trasę w Kotle Goryczkowym. Nawigacyjny komfort: linka wzdłuż trasy. Można się skoncentrować na wysiłku i podziwiać zapadający zmrok w wysokich górach. Z tyłu mamy łunę Zakopanego, nad sobą formacje gwiazd. Wiecie ile światła daje Mały Wóz czy wyłaniający się znad Kondratowej Kopy Syriusz? Śnieg mieni się odcieniami białości (szarości?). Od ciemnych tonacji po fosforyzujące mini nawisy. Pierwotnie światła obserwatorium zbliżają się ale tylko w poziomie, w pionie wydają się być równie odległe jak przed poprzednim spojrzeniem. Na to żeby się zaczęły zbliżać trzeba zapracować, tępe zasuwanie w górę. Ciemniej coraz ciemniej, mocniej, coraz mocniej.

Wcale nie byłem przestraszony 🙂

W końcu wspinamy się na grań, krótki trawers i przepak. Z górnej stacji na Kasprowym Wierchu ktoś świeci latarką szukając zapewne źródła dźwięku zsuwających się nart. Telefon do Murowańca, że dotrzemy. Zakładamy kaski, czołówki, ja kurtkę i w dół… Jest śmiesznie łatwo. Wyratkrakowana czarna i czerwona trasa w Kotle Gąsienicowym nawet na naszych słabiutkich klepach to bajka. Docieramy do schroniska. 8 osobowy pokój, piwo pite na schodach smakuje jak ambrozja. Sen. Jutro. Zawrat i prawdziwe góry.

2011.03.12 – Zawrat na nartach

Tym razem wybraliśmy się na przełęcz Zawrat. „Wybraliśmy się”… brzmi jak wycieczka do Lasku Wolskiego. Andemu mówiłem podczas drogi, że jeśli, ktoś by mi powiedział, że będę zjeżdżał w marcu żlebem z przełęczy należącej do Orlej Perci to bym postukał się w czoło.
PePe ma jednak mocny drajw na bramkę, a mnie nie wypada wymiękać. No dobra, jest trochę inaczej – odbiło mi na punkcie tych skiturów, Tatr w ogóle, a zimą w szczególności. Fakt, że Piotrek ze swoim górskim doświadczeniem również przepadł na rzecz narciarstwa wysokogórskiego jest superważny. Gdybym miał to robić sam to eksplorowałbym lasy na zboczach Pilska. BTW zamierzam na Pilsko się oczywiście wybrać na nartach i kiedy będzie bardzo dużo śniegu pocieszyć się jazdą między drzewami, w puchu.
Wracając do Zawratu. Wybraliśmy się z ekipą z Rowerowanie.pl, Roza, Andy i MisQ poginali na piechotę, my na nartach.
Resztę niech opowiedzą zdjęcia z obszerniejszymi podpisami. 

W Kuźnicach śpiewają ptaki, na dojściu do Murowańca słoneczko i piękne panoramy zaśnieżonych gór. Poruszanie się na nartach idzie co raz sprawniej, a rowerowy trening to wytrzymałościowy bonus, który pozwala się szybko przemieszczać. Fot. Andy

Czarny Staw Gąsienicowy. 1624 m. Wspinaczka dopiero przed nami. Robi się magicznie i bajkowo. Wokół białe eminencje. Stąd nie widzimy jeszcze żlebu.

Na nartach udaje siędotrzeć dość wysoko. Zdjęcie zrobione w chwili, kiedy troczyłem narty do plecaka. Po lewej stronie, w plamie światła widać zakosy jakie zostawiają na śniegu trawersujący zbocze, wspinajacy się narciarze. Przed nami stromizna do pokonania z buta.

Tradycyjne zdjęcie przed zjazdem i trzeba uciekać. Strasznie tu wieje. Przed nami żleb pokonuje kilkuosobowa grupa narciarzy.

Źleb z góry. Na początku zmrożony śnieg, później juz lepiej. Stromo. Po 100 metrach odbywam ze soba męską rozmowę, bo mi nogi chodzą na lewo i prawo, za dużo myśłenia o stromiznie, za mało o tym, gdzie wykonać następny skręt. Piotrka doganiam dopiero po 2/3 trasy.

Ostatnia trudność. Ścianka ze skałkami. To już drobiazg w porównaniu ze żlebem. PePe wykonuje skręt, ja czekam żeby w razie niepowodzenia nie wylądować na nim. Zdjęcie Andy

Kondycyjnie to był wymagający cel. Zwłaszcza ostatnie podjeście wymordowało mnie fizycznie (15 krokow, przerwa) i psychicznie. Narciarsko to 2 (poprzedni żleb 2+) i tak chyba rzeczywiście było. Kolejny łyk emocji zwiazanych z dotarciem na szczyt i adrenaliną zjazdu niestety wrzuca mnie co raz bardziej w stronę głębokiego, nieuleczalnego nałogu.

 

2011.02.26 – Pierwszy wysokogórski zjazd

Udało się zrealizować kolejne zamierzenie. Wykonałem pierwszy wysokogórski zjazd żlebem w Tatrach (ze Skrajnej Przełęczy). Skala trudności nie była najwyższa (+2/6). Jednak zsunąć narty z bezpiecznej grani w żleb i wykonać pierwszy skręt twarzą w dół – kosztowało mnie to sporo strachu. Od dwóch dni mocno napędza mnie myśl, że przekroczyłem kolejną barierę, a zaraz po zjeździe czułem euforię jakbym ukończył pierwszy w życiu maraton. W dalszej części wpisu relacja z tej wyprawy.

W żlebie

Jazda na nartach poza trasą była moim sportowym celem. W tym roku kupiłem sprzęt skiturowy z zamiarem uczenia się tej sztuki. Miałem plan zgodny z moim charakterem i wszelkimi radami. Wdrażanie się krok po kroku i tak by pewnie było. Najpierw Beskidy, w przyszłości Tatry. Nie mam doświadczenia górskiego, a zima w górach tylko przy wyciągach dla mnie istniała. I tak by było gdyby nie Piotrek, PePe. Sam nie skiturował, ale ma doświadczenie górskie i wspinaczkowe oraz niechęć do zbyt małych wyzwań.
Dlatego na pierwszy raz poszliśmy na Babią Górę, drugi raz to były już Tatry, a trzeci raz znów Tatry i Kasprowy Wierch, tym razem ze zjazdem żlebem. Więc swój cel, który odkładałem na przyszły rok, albo jeszcze dalej osiągnąłem dzięki niemu w trzecim wyjeździe.

Nie było to całkiem nierozsądne. Wybraliśmy teren bezpieczny lawinowo (PePe), kondycyjnie jesteśmy przygotowani do takich wypraw, także na nartach dajemy sobie radę dobrze.

Niemniej trudność tego żlebu (+2) to na razie maksimum tego co powinniśmy robić. Ja potrzebuję się oswoić z wysokością, uwierzyć w siebie na zjeździe i nauczyć się technik jazdy pozatrasowej, z czasem trzeba zainwestować w lepszy sprzęt, bo moje narty to muzeum.

Treningowo także to nie jest czas stracony. 4 h marszu pod górę daje nieźle w kość.

Relacja, którą spisałem w sobotę (była na rowerowanie.pl):

„Strach spiął mięśnie i po skręcie w lewo narty wyjechały. Lewa wypięła się natychmiast zostając na pasku. Prawa na szczęście tkwiła przy bucie. Zsuwałem się żlebem w dół mając perspektywę ślizgu się po 200-300 metrowej ściance. Bałem się, ale nie panikowałem. Byle nie przyspieszyć, jedynym narzędziem do hamowania była narta, którą należało jak najszybciej postawić w poprzek stoku. Udało się. Po kilkunastu metrach zatrzymałem się. Nie chciałem naruszyć wątłej równowagi ciała opartego o stok. Żałuję, że nie miałem czekanu. Czekałem więc. Z góry nadjechał PePe. – No to potrzebny nam jest rescue plan – rzekł spokojnie.

Tak koło wtorku rozśmieszył mnie dialog na skype. Rozważaliśmy z Piotrkiem (PePe) powrót w Tatry. Wzięło nas mocno na to skiturowanie. Zastanawiałem się gdzie pójdziemy tym razem, ale PePe nie miał wątpliwości, trzeba dojść do żlebu na Przełęczy Pośredniej (ok. 2070 m), ze zjazdu, którym wycofaliśmy się tydzień temu z powodu złej pogody. W sumie to oczywisty plan, w duchu nazwałem go żartobliwie „Nie będzie żleb pluł nam w twarz” .

Pod górę miło

No więc 6 rano wyjazd z Krakowa. Prognozy są idealne, Tatry przyprószone odrobiną śniegu, słońce do 12-14 i -3 st. Warunki alpejskie. Na miejscu okazuje się, że jest jeszcze piękniej . Modyfikujemy zeszłotygodniowe podejście, tym razem w górę na Kasprowy Wierch przez Myślenickie Turnie. Nastroje znakomite. Pogoda cudowna. Perspektywa dwugodzinnego marszu w górę. To część tego zboczenia (o zboczeniach więcej w dalszej części relacji), ale uzgadniamy, że bawi nas tak samo wspinaczka jak i zjazdy.

Podejście na Kasprowy Wierch

Szybko osiągamy Myślenickie Turnie i Tatry odsłaniają przed nami bajeczną perspektywę po raz pierwszy. Idziemy wyżej i wyżej, serpentyna za serpentyną wkraczając w magiczny świat wysokich gór. Na górnej granicy kosówek kolejne lekcje ze struktury śniegu.


Jedyny fragment pod górę, którego nie udało się pokonać na nartach

Puch na szreni od strony północnej nie trzyma nart, ktoś na dodatek założył fałszywy ślad, niezgodny z zielonym szlakiem i musimy się wspinać z buta.

Z pogardą dla wyciągu

Robi się bardziej stromo, trzeba trawersować bo foki się ześlizgują, ale w ogóle marsz w górę i te technikalia skiturowania są nam co raz bardziej znane. Górna stacja kolejki na Kasprowy. Mijamy ją z pogardą godną neofitów. Teraz wiem ile treści niesie określenie „narciarstwo przywyciągowe”. Niech pomyślę nad podobnymi związkami frazeologicznymi: „pies łańcuchowy”, „modele na uwięzi”… Żartuję, sam spędziłem 20 lat spędziłem przy wyciągach. Tam się nauczyłem jeździć na nartach, ale fakt, że istota narciarstwa bardziej pasuje do turów, niż do wyciągowych disneylandów.

Co raz bliżej nieba. Na zdjeciu PePe

Przedzieramy się przez tłum i mijamy Beskid. Trwają ćwiczenia (?)TOPR przy pomocy helikoptera, zmierzamy do Lilowych. – Jak to się dzieje, że nie zsuwacie się na tych nartach w tył – pyta młody człowiek . Pokazuję mu foki. – Dojechaliście tu kolejką? – utwierdza się. Kiwam przecząco głową. Nie wierzy i pyta gdzie idziemy. Mówię, że dalej i tam gdzieś zjedziemy. – Czy to adrenalina, czy zboczenie – pyta z zainteresowaniem. Odpowiadam mu śmiechem i idę dalej. Małe, 15 metrowe urwisko. Tu wychodzi mój brak obycia z wysokością. PePe sprawnie zsuwa się między skałami, ja zatrzymuję się sparaliżowany ekspozycją. Zdejmuję narty i zastanawiam się „co ja tutaj robię”. W końcu z buta dołączam do Piotrka wsuwającego kanapkę.

Wydygany

Przed nami zjazd z Liliowego. Szeroka patelnia. W sam raz na 3. wyjazd na skitury. – Może tędy? – proponuję. – Za łatwe dla nas – odpiera PePe. Cholera.
Ciągniemy w górę do przełęczy pośredniej. Po drodze wyprzedzamy zespół wyekwipowany jakby miał za chwilę w stylu sportowym zdobyć K2.


Jest i nasz „żleb”. Tędy???!!!! No way. Pionowo w dół. – Ja bym zjechał . Odpuścimy będziemy żałować. – mówi PePe. Mam ochotę zaproponować mu spotkanie w Murowańcu, po moim powrocie doliną Gąsienicową, ale nie wiem dlaczego z moich ust wypływa: – Raz się żyje.
Kaski, gogle, kurtki, kompensacja plecaków, zapinanie zapięć dokładne jak nigdy wcześniej i wspólne zdjęcie. „Jeszcze żywi” tak je zatytułujemy proponuje PePe. Mam cykora, cholera jak się boję. PePe zsuwa się pierwszy. Nie decydujemy się na skręty, wysokość niwelujemy odchyleniem kolan od stoku. Pierwszy postanawiam wykonać skręt, co oznacza, że przez chwilę trzeba być twarzą prosto w oś żlebu. Prawie wyszło, prawie… pewnie spanikowałem z powodu stromizny. Położyłem się na stoku i narta mi się wypięła.


Lecę w dół starając się kalkulować. Jest. Udało się zatrzymać. Nadjeżdża PePe. Uspokoić myśli. TOPR? Chyba nie. Może zsuwać się na tyłku z jedną nartą w dół, ale co z drugą? A jeśli nabiorę prędkości? Puścić narty żlebem, a samemu się zsuwać? Schodzić? Ale jak tyłem? Wreszcie wpadam na pomysł najbardziej oczywisty. Proszę Piotrka o pomoc we wpięciu się w narty. Na tej stromiźnie wstanę bez trudu, a w momencie kiedy poleciałem to czułem, że jest trudno jechać, ale nie dramatycznie, na pewno nie ponad nasze umiejętności jazdy na nartach.
Jest. Zsuwam się, robię skręt, jeden, drugi. To działa. Tym razem kątem oka widzę, że Piotrek poniżej nabiera dziwnej prędkości. Gleba. Sprawnie się gramoli i zapina. Zjeżdżamy, tym razem serie zakrętów są co raz dłuższe. Żleb cały czas stromy, ale niżej śnieg jest bardziej plastyczny i pomaga w skrętach. Wyjeżdżamy na pole firnu. Jeszcze tylko PePe nurkuje twarzą w śnieg. Wybucham śmiechem, a po chwil reflektuję się, że to jednak zjazd pozatrasowy więc dopytuję o stan. Wszystko ok.

Zjechaliśmy. Na granicy stawu stoi człowiek, to dobrze oddaje skalę gór

„Nasz żleb”


A później już narciarskie niebo. Zakładanie śladu na świeżym śniegu, jazda po puchu, niegroźne wywrotki po próbach jazdy śmigiem i zjeżdżamy do schroniska.
Kiedy odwracam się zobaczyć „nasz żleb”, z ust wyrywa mi się jedyne uprawnione określenie w tej chwili… „ o ku….”. Nie wierzę, że stamtąd zjechałem.
Na deser po krótkim popasie w Murowańcu jest zjazd „starą nartostradą”. Jadąc w puchu z 6 kilometrów ścieżką pomiędzy choinkami czujemy się bardziej częścią wspólnoty narciarzy z międzywojnia niż dzisiejszych carwingowo-ratrakowwych. Cudowny zjazd do Kuźnic i Kraków.

Pamiątkowa fotografia, nasz ten pierwszy po prawej. Ten po lewej jest podobno o pól punkcika niżej wyceniony (na 2). Szczyt po lewej to Świnica

Za tydzień znów meldujemy się u stóp Tatr.

Kasprowy II

Włoskie kobiety protestowały przeciwko Berlusconiemu pod hasłem „jak nie teraz to kiedy”. Dlatego wykorzystuję zimową pogodę oraz olśnienie Tatrami i jutro z PePe powtarzamy kurs na Kasprowy Wierch, wraz z niezrealizowanym planem zjazdy żlebem.
Warunki powinny być lepsze, ma być coś widać, więc jak twierdzi PePe to będzie tak, jakbyśmy szli pierwszy raz.
Mamy zaplanowane modyfikacje podejścia i zejścia więc w dużej części będzie to prawda.
Trochę się sprzeniewierzyłem treningowi rowerowemu, ale jest to zgodne z moim tegorocznym planem:
– po pierwsze ma być fun
– po drugie później wejść w sezon i jeździć dłużej.

2011.02.19 – skitury w Tatrach

Hmm… jeszcze trzy miesiące temu tytuł tego wpisu byłby równie abstrakcyjny jak samodzielny lot balonem. Nie jestem kwalifikowanym turystą, nie znam tatr, nie znam gór w zimie, nie jeżdżę poza trasami. To był mój drugi wypad skiturowy. Jeśli pierwsze kroki skierowałem na Babią Górę, to naturalne, że po zdobyciu tak wielu doświadczeń kolejne musiały być Tatry 🙂

Dołączyliśmy się do grupy krakowsko-tarnowskiej zamierzającej eksplorować Kasprowy Wierch z przyległościami. Relacja Izy tutaj.

Sekcja skiturowa czyli PePe i ja oddzieliła się od zasadniczej części peletonu rowerowanie + pt. Tarnów już za Kuźnicami. Dzięki walkie-talkie mieliśmy utrzymywać łączność z MisQ. Rzeczywiście urządzenie czasami działało.

Plan ułożony przez PePe był taki: Kuźnice, Goryczkowa, Kasprowy Wierch, Liliowe, Skrajna Przełęcz i zjazd do Zielonego Stawu a dalej do Murowańca. Atrakcją dnia był zjazd żlebem z Pośredniej, oznaczony w przewodnikach jako +2. Skala jest sześciostopniowa, gdzie 0 oznacza najłatwiejszy rodzaj trasy, na poziomie… przygotowanej czarnej trasy narciarskiej.

Do Kasprowego dotarliśmy właściwie bez przygód. Nisko wisząca chmura sprawiła, że przez cały dzień nic nie było widać, także nachylenia stoku, wiec tylko przyspieszone oddechy i lejący się strumieniami po plecach pot wskazywał na to, że jest ostro w górę. Od czasu do czasu marsz prosto pod górę zmienialiśmy na trawers. Dzięki wydolności rowerowej wyprzedzaliśmy innych skiturowców pod górę, ale tuż przed szczytem Kasprowego Wierchu dostaliśmy pokaz jak należy chodzić efektywnie. Wcale nie szybko, tylko równo – jak na dystansie giga na maratonie.

Małe piwo na Kasprowym, stwierdzenie, że nie doczekamy się na zasadniczą grupę, która miała dotrzeć 1,5 h po nas (walkie talkie milczy, trzeba się komunikować komórą) i decyzja. Idziemy grzbietem tak długo jak się da, jeśli warunki będą za trudne – wracamy.

200 metrów od górnej stacji spotykamy dwóch Mohikan, zmierzają od Beskidu i pytają… czy daleko do schroniska. To pytanie obrazuje warunki panujące na grani. Widoczność od kilku do kilkunastu metrów. Drugi członek napotkanej ekipy wyglądał jak człowiek odratowany dopiero co przez TOPR. Włosy oszronione, wzrok błędny, przekrzywiona włóczkowa czapka.

Po osiągnięciu Beskidu nie decydujemy się przedzierać dalej. Na gps mamy 2012 m. Nawet nie chodzi o trudność trasy, tylko o to, że nie widać po czym się jedzie, wiec nawet jeśli dotrzemy do naszego żlebu, o ile go zauważymy to i tak nie będziemy potrafili ocenić, czy nadaje się do zjazdu czy nie.

Przechodzi obok nas samotny skiturowiec, zdejmuje narty i bez wahania pcha się dalej na grań. „W przyszłym sezonie” kwitujemy.

Zdejmujemy foki i zaczynamy odwrót. Decyzja o „wycofie” była jak na moje umiejętności i doświadczenie bardzo dobra. Pierwszy skręt kończę, o około 2 metry od krawędzi urwiska, którego wcale tam nie widziałem. Nie zamierzałem wykonać następnego skrętu bez widoczności, więc nie było niebezpiecznie, ale to kolejny sygnał – nie przeginać.

Z Beskidu zsuwamy się stromym stokiem poza trasą, ucząc się zjazdu po śniegu o niejednorodnej strukturze. Świeży opad daje możliwość kontrolowania skrętu, ale warstwa łamiącego się śniegu pod nim jest kompletnie nieprzewidywalna. Na dodatek śnieg i chmury powodują, że nie potrafimy ocenić nachylenia stoku. Dopóki się jest w ruchu to grawitacja jest punktem odniesienia, kiedy się zatrzymuję raz po raz walę się na śnieg nie potrafiąc ocenić gdzie jest pion. Błędnik wariuje.

Ten fragment daje mi dużo radości. Widzę jaskrawo pomalowane słupki więc wiem, że jest bezpiecznie i mogę się skupić na technice jazdy. PePe cierpi z powodu niewygodnych butów.

Zjeżdżamy w dół do trasy w kotle Gąsienicowym. Ta, nawet w tej mgle, wydaje się bajecznie łatwa w porównaniu z warunkami pozatrasowymi. Decyzja – próbujemy dostać się do przełęczy Pośredniej, ale od drugiej strony, od dołu. Zobaczymy jak daleko damy radę. Ciągniemy, aż do chwili kiedy foki przestają trzymać się śniegu. Do przełęczy wg. mojego Garmina mamy tylko 200 m, ale 100 m w pionie. Przeciętne nachylenie 50 %. Należałoby zdjąć narty i wspinać się na butach, tylko… nic nie widać. Odtrąbiamy odwrót.

Zdejmujemy foki i chcę ruszyć w dół, tymczasem PePe wskazuje, że szlak jest nad nami. Cholerna mgła, tak łatwo o pomyłkę. Zjazd, udaje się wykonać kilka następujących po sobie skrętów. Frajda!!!

Im niżej, tym widoczność lepsza. Powrót niebieskim szlakiem. Fot. PePe

Dalej w dół do Murowańca, krótki popas i niebieskim szlakiem do Kuźnic. Mnóstwo kamieni zmusza nas do przytroczenia nart i schodzenia na piechotę. Moje ślizgi wyglądają już dramatycznie, druga wycieczka i drugi raz kamienie.

Zdobywam kolejne doświadczenie. But na wibramie trzyma się dobrze podłoża. Muszę tylko coś zrobić ze skarpetami i przygotowaniem buta do chodzenia (wiązać mocniej? Zapiąć klamry), bo solidnie mnie poobcierało.

Poznałem nowe rodzaje śniegu na nartach: łamiące się zmrożone tafle, świeży śnieg nie trzymający się starych warstw. Nauczyliśmy się chodzić na butach z nartami „na huzara”, co raz sprawniej idzie zmiana ustawień wiązań, przepaki, klejenie fok… Mnóstwo doświadczeń i wiedzy o tym, jak mało wiem na temat takiej trudnej i momentami niebezpiecznej formy turystyki.

Babia na ski tourach – 2011.01.22

Wahałem się nieco, czy nie poświęcić soboty jednak na trening na rowerze. Jednak chęć przygody zwyciężyła i ruszyłem wraz z 7 osobową ekipą z rowerowania na Babią Górę.

[more]

Relacje z całej wycieczki zamieściłem tutaj, więc na blogu opisuję tylko kilka jej osobistych aspektów.

To było moje pierwsze prawdziwe zimowe wyjście w góry. Oczywiście jeżdżę na nartach zimą więc wiedziałem czego mogę się spodziewać, ale jednak przebywanie w okolicy stacji narciarskiej, a wędrówka szlakami na bądź co bądź wysokiej jak na polskie gory Babiej to inny świat.

Zakładanie fok na parkingu. Buty skitourowe są podobne to zwyklych butów zjazdowych, różnią się większą elastycznością, faktycznie dzialającym przełącznikiem jazda/chód oraz tym, że mają podeszwę umożliwiającą chodzenie. W moich jest to vibram. Wszystkie zdjecia są autorstwa Versusa (dziekuje)

Na dodatek to była moja pierwsza górska wycieczka na nartach ski tourowych. Mając przygotowanie kondycyjne, przyzwoitą umiejętność poruszania się w dół i 7 osobową ekipę uprawiających sport kolegów uznałem, że zamiar mieści się w granicach kontrolowanego wariactwa.

PePe pożyczył mi foki, które okazały się nieco za krótkie, a mocowanie na dzioby nieco za szerokie, ale przy pomocy pozwijanych szprych rowerowych i srebrnej taśmy montażowej udało się ustabilizować te paski materiałów na ślizgach. Pierwsze kroki z przełęczy Krowiarki i zaskoczeniem stwierdzam, że to działa. Można iść w przód, a postawione na sztorc włosie nie pozwala się zsunąć narcie nawet na stromym podejściu. Niemal od razu możemy się o tym przekonać pokonując progi na pierwszym podejściu. Nie jest lekko. Dobrze, że przewidziałem wysiłek i założyłem tylko termoaktywną bluzkę i membranę z windstoperu. Jest gorąco.

Moje foki wymagają poprawy, ale ogólnie poruszamy sie żwawo doganiając grupę przed nami. Atmosfera piknikowa, tym bardziej, że z każdym krokiem w górę robi się co raz ładniej, zimniej i mniej realnie.


Jeszcze w granicy kosodrzewiny

Chmury, zmrożony śnieg, świszczący wiatr i białe połacie. Narty idą dobrze do góry, ale śniegu jest nieco za mało co chwilę więc napotykamy na kamienie. Dopiero po godzinie drogi PePe podpowiada mi, że drut z tyłu wiązania służy do podparcia stopy podczas ostrego podejścia. Od razu idzie się lżej. Czuję niektóre mięśnie nienawykłe do tego rodzaju wysiłku, ale idzie sie dobrze. Każdy krok daje satysfakcję, tym bardziej, że wiekszość wzniesień można atakować na wprost.

Pojawiaja się charakterystyczne śnieżne rzeźby, których autorem jest lodowaty wiatr.

Tylko jeden fragment o sporym nachyleniu i nawianym śniegu postanawiam wziąć trawersując zbocze.

W okolicach szczytu Kępa (1521 m.n.p.m) jest już tak zimno, że konieczne jest ubranie kolejnej wartstwy i kominiarki. Przestają też wystarczać cienkie rękawiczki – pora na narciarskie. Kiedy się staje na chwilę czuć dlaczego góry zimą mogą być groźne. Wiatr, temperatura -9 st, ograniczona widoczność. Wilgotne ubrania natychmiast robią się lodowate.

Trzymamy się z ekipą w zasiegu wzroku. Nie pada śnieg więc ślady nart idącego przede mna PePe są dobrze widoczne.

Na szczycie (1725 m) posiłek i ruszamy w dół. Nie będzie łatwo na tych nartach. Najpierw próbujemy z fokami, ale mocno hamują na zjeździe. Kiedy zdejmujemy foki wychodzi brak doświadczenia w jeździe poza trasą i brak śniegu. Kosówka uniemożliwia przemieszczanie się po polaciach obok szlaku, a szlak jest zbyt wąski i zmrożony żeby wykonać tam hamujace skręty. Na dodatek utrudnieniem jest różnorodność pokrywy. Od puchu po lód, przez kamienie i kosodrzewinę.

Przez chmury przebijało się słońce, dając odrealnione światło

Udaje mi się zaliczyć kilka upadków. Te w puchu choć przyjemne kosztują dużo wysiłku żeby sie wygrzebać i stanąć na nartach. Wiązania ski tourowe nie są tak łątwe do zapięcia jak zjazdowe, wiec gramolenie się ze śniegu po pas trwa. Przy nienaturalnym ułożeniu nóg łapią też skurcze,  a ja się martwiłem, że wycieczka nie będzie miała walorów budowania kondycji.

Przygotowania do zejscia/zjazdu ze szczytu.

Wreszcie docieramy do przełęczy Brona (1408), robi się stromo i cudownie. Tu jest mnóstwo puchu więc zaczynamy pierwsze prawdziwe skręty ucząc się kontrolwania prędkości i doswiadczając pięknego uczucia zakładania śladu na białej pierzynce. Narciarska nirwana. Przypominam sobie zasady skręcania na luźnej nawierzchni i potrafię już wykonać kilka skrętów pod rząd. Gdyby było tylko wiecej śniegu. Ekipa zsuwa się na plastkowych jabłkach i sankach.

Wiem, że trzeba będzie poprawić technikę śmigu i brać kask na takie wyprawy, bo o błąd łatwo, a spotkanie z drzewem może mieć kiepskie skutki.

Docieramy do schroniska na Markowych Szczawinach. Czuję, że polubiem ten sport i w tym roku jeszcze zorganizujemy wypady w góry. 6 kilometrowa trasa o lekkim nachleniu w dół. Kamienie orzą ślizgi, wymieniamy uwagi, że chyba nie ma sensu kupować nowych nart skiturowych i suniemy lasem w dół ucząc się techniki jazdy bez fok, ale z wolną piętą.

 

A tu relacja Izy, która ze swoją ekipą podążała naszymi śladami. W schronisku minęliśmy się o 10 minut.