105 km, 5 h 20 min z Zielono mieszaną ekipą. Zaczęło 8, skończyło 4. Ciepło.
Rower, maratony MTB
2012.06.08 – do Kalwarii Zebrzydowskiej
128 km. 5 h
W tlenie. Nieźle się jeździło dzisiaj, pomimo wczorajszego tleniku. Wraca dawno nie widziana przyjemność z jazdy, ten stan kilkugodzinnego nicniemyślenia z muzą na uszach. Jutro powtórka, jeśli organizm pozwoli to plan na długi weekend to 500 km.
2012.06.07 – Szosą na Wolbrom
5 h, 130 km.
Trochę się rozjeździłem. 130 km przez Olkusz do Wolbromia w tlenie. Wyraźnie czuję, że zaczyna mi się jeździć. Czerwiec przeznaczony na robienie kilometrów. Może uda się wystartować w Michałowicach 🙂
2012.05.29 – do Skawiny po pracy
2 h 50. 65 km
Dojazdy do pracy dotąd budziły mnie niezawodnie, zwłaszcza odcinek Nowy Kleparz – Rynek Dębnicki przebywany Alejami. Nauczyłem się jeździć w tym ruchu kiedy po prawej mam autobus na wyciągnięcie ręki, a po lewej koło tira na wysokości głowy, ale sam przed sobą przyznawałem, że to jest kuszenie losu. Dlatego, kiedy moje biuro przeniosło się na ul. Smoleńsk zrezygnowałem z tego sportu ekstremalnego i grzecznie jadę Długą itd.
2012.05.25 – rower
Rowerem na zachód. 90 km. 3 h 30 min.
Co ciekawego można kupić mając złotówkę w kieszeni? Np. przeprawę przez Wisłę promem w Czernichowie i obudzić trochę wspomnień.
Przypomniałem sobie, że kiedyś, kiedy jeszcze dziennikarzyłem spędziłem niezapomniany dzień z przewoźnikiem wysłuchując o przygodach tego promu. Od pijanych traktorzystach wjeżdżających nocą na prom, który akurat był po drugiej stronie Wisły, o tym jak poświata księżyca wygląda nad ranem, a nawet o tym jak kiedyś prom stał się samodzielną jednostką pływającą i zerwawszy liny ruszył w stronę Krakowa. Powstał z tego tekst, którego tytuł pamiętam do dzisiaj „Charon z Czernichowa”. Niestety nie mam zszywki gazet sprzed 20 lat. O rany!
2011.09.24 – MTB Marathon Istebna
Dojechałem! I tyle sukcesów na tej trasie. Jeżdżę na poziomie z 2007 roku. Byłem chyba 308 open 🙂 🙂 :), a jechałem tak jak mogłem. Ponieważ do Istebnej pojechałem po piękne widoki i dla imprezy kończącej sezon to maraton był udany, bo te dwa cele zostały osiągnięte.
No i takie zdjęcie jak poniżej (ze strony sportograf.de). Także dla takich sytuacji się jeździ na te maratony. Chichoczące siostrzyczki na kamienistym zjeździe.
Na pierwszym podjeździe. Zdjęcie z albumu Anchizka
2011.05.22 – Nowiny (ŚLR)
Maraton w Nowinach pod Kielcami to miejsce znane na mapie maratonów MTB od lat. Kiedyś rozgrywano tu zawody z cyklu MTB Marathon, tegoroczna trasa była przygotowana pod Puchar Polski. 37 km, tylko 4 km asfaltu swój czas oceniałem na 2 h 40 min. Pomimo podkręcania atmosfery na forum Świętokrzyskiej Ligi Rowerowej nie spodziewałem się nadzwyczajnych trudności technicznych.
[more]
W nocy popadało i to mocno, ale na starcie było blisko 30 stopni i słońce. Po ubiegłotygodniowym Zabierzowie miła odmiana.
Maraton w Nowinach pod Kielcami to miejsce znane na mapie maratonów MTB od lat. Kiedyś rozgrywano tu zawody z cyklu MTB Marathon, tegoroczna trasa była przygotowana pod Puchar Polski. 37 km, tylko 4 km asfaltu swój czas oceniałem na 2 h 40 min. Pomimo podkręcania atmosfery na forum Świętokrzyskiej Ligi Rowerowej nie spodziewałem się nadzwyczajnych trudności technicznych.
Zresztą, jak uznaliśmy z Pirxem na mecie, po doświadczeniach z MTB Trophy nie ma takich tras, które prezentowałyby „nadzwyczajne trudności”. Wyścig to wyścig i to, czy będzie trudny czy nie zależy tylko w części od poprowadzenia trasy, w większości od tego czy jedzie się w trupa, czy asekuracyjnie, czy pęka się przed zjazdami, czy próbuje jechać. Mam założenie nie przypalić nadmiernie na początku, a poprawić na końcu. Przez cały tydzień bardzo cieżko mi się kręciło. Podczas rozgrzewki nie czuję jednak już tego zmęczenia.
Na starcie. Zdjęcie z serwisu ulotnechwile.wordpress.pl
Start. Nie bardzo wiem co się będzie działo, więc nie mam założeń na ściganie się ze Spinozą, który zresztą w tym roku jest mocniejszy ode mnie. Oczywiście najpierw gubię trasę zjeżdżając szutrową trasą w dół. Po chwili dogania mnie Pirx, który zwiedzał Góry Świętokrzyskie nieco dłużej. Trasa mile zaskakuje. Nie ma długich asfaltów, mało płaskich odcinków. Podjazdy dość długie, a zjazdy dostatecznie strome. Z nowych, nie spotykanych dotąd fragmentów na trasach zapamiętam leśne drogi pełne dołów, dół za dołem jak rysunki grzbietów fal w kreskowkach.
Przy większej prędkości trzeba być skoncentrowanym na tym żeby kompensować garby i nie dać się wyrzucić w górę. Na zjeździe takie przeszkody byłyby sporym wyzwaniem. W ogóle zjazdy w Nowinach są albo szybkie, albo wymagające, ale udaje się wszystko w siodle, no może kilka z nich z tyłkiem na tylnej oponie. Jedynie jeden stromy po błocie kończę na nogach, bo trasę blokuje zsuwający się zawodnik.
Było gorąco. Do kolejnych bufetów dojeżdżałem z pustym bidonem. Dwa magneslife`y zapobiegły kurczom.
Oczywiście mam sprzętowe przygody kleszczę łańcuch pomimo, że poprzedniego dnia dokładnie ustawiłem przerzutkę i ograniczyłem jej ruch w stronę szprych. Jednak maraton weryfikuje jak zawsze. Zmana w błocie, pod obciązeniem. Na dystansie mega w trakcie 5 minutowych zmagań z łańcuchem przejeżdża obok mnie sznur zawodników.
Nie wiem jak mi idzie. Mam wrażenie, że cały czas doganiam swoją część stawki. Tętno na poziomie 160-165, kiedy próbuję mocniej zaczynam się zakwaszać. Na szutrowej drodze pełnej czwerwonych kałuż źle najeżdżam na garb i kładę się w ciepłym bajorze budząc śmiech rywali. Przyjemne schłodzenie, pachnę nieco odmiennie, ale to drobiazg. IRC trzyma o niebo lepiej niż continental. Na asfalcie dojeżdżam kolejną grupkę i proponuję wspólpracę. Kolegą z EST przyjmuje ofertę i odjeżdżamy od grupki doganiajac kolejnych. Jedziemy razem dłuższy odcinek, później kolega gdzieś zostaje.
Zjazd do obwodnicy, gdzie mam mało przyjemną wymianę zdań z zawodnikiem sprowadzajacym rower po trasie, gdzie na moją prośbę o zejście ze zjazdu nie ustępuje i reaguje z pretensjami. Mniejsza o to. Stojący nieco dalej Piotrek informuje mnie, że jestem 41, a myślałem, że jest znacznie gorzej. 5 minut to jednak morze czasu. To dodaje mi dodatkowo sił. Mój cel – nie pogorszyć pozycji w stosunku do Sandomierza.
Za obwodnicą robi się ciekawie. Doganiam kolejnych wymęczonych zawodników, sam już też nie mam wiele siły więc to odbywa się pomiedzy nami pojedynek na głowy, które jadą, a nie na nogi. Zgodnie z zasadą: nie tylko Ciebie boli udaje mi się odzyskać jeszcze 7 pozycji.
Ostatni zjazd. Doganiam wyraźnie wolniej jadącego Sławka Kielczyka. Natychmiast reaguje na prośbę o ustąpienie trasy, niestety nie mieszczę się w najbliższym skręcie i znów jedziemy razem. To już prawie meta. Przez chwilę się ścigamy na gliniastym klepisku, asfalt. Siadam Sławkowi na koło, wyglada jakby nie miał ochoty się ścigać. Wymieniamy jeszcze dwa zdania o jego rozwalonym łokciu. Stadion. Teraz jak najszybciej do mety. Zmienić na blat, czy kadencja i średnia tarcza wystarczy? Nie zmieniam.
Przednie koło już mam prawie na kresce, kiedy zza pleców wyskakuje mi Sławek i dokłada mi pół roweru. Cholera, ale się dałem podjechać. Nie oglądnąłem się i założyłem, że poobijany rywal już się nie ściga. No nic wziął rewanż za Daleszyce, kiedy nie dałem mu się dojść na finałowym asfalcie. W finiszach 1:1, kolejna okazja do walki będzie za miesiąc w Kielcach.
Wynik przeciętny. Nieco lepiej niż w Złotym Stoku, gorzej niż na płaskich maratonach w Sandomierzu i Daleszycach. Przecietne tętno 154 bpm. Mało, pamietajac, że rok temu Karpacz na giga przejechałem z tętnem 153 bpm.
Pirx wygrał kategorię, zasłużenie z dobrym czasem pomimo błądzenia (6 open). Paweł, z którym jechałem do Nowin był 3 w kategorii. Spinoza dołożył mi 3 i pół minuty. To dużo. Aż 12 osób zmieściło się pomiedzy nami.
Na dłuższym dystansie afera zbyt rygorystyczny limit czasu spowodował, że mniej niż połowa stawki zmieściło się. Hinol pojechał świetnie zajmując 4 miejsce w mocnej kategorii, Szymek nie zmieścił się po awarii i błądzeniu.
Czas 2 h 42 min. 31 sek. Open 34/174; kategoria 12/41.
Następny start w Krynicy w MTB Marathon w sobotę.
2011.05.15 – Zabierzów (MTB Marathon)
Jak tu napisać żeby nie biadolić i nie skupiać się nadto na stanach wewnętrznych… Wycofałem się z tego maratonu po 30 km. Deszcz, błoto, zimno, kłopoty ze sprzętem, upadek, kurcze, rana w nodze, pomoc ofierze upadku… To wszystko się zdarzyło, ale niestety porażka była skutkiem serii błędów jakie popełniłem przed i w trakcie wyścigu, a wymienione wcześniej zdarzenia były udziałem wielu zawodników, takze tych którzy ukończyli wyścig. Mając za sobą kilkadziesiat startów wiem, że ten sport to oprócz nogi, motywacji i umiejętności to także wiedza o tym co zrobić przed zawodami. Tryb życia, przygotowanie, przewidywanie. Niestety nie da się tego zrzucić na pech, a szkoda, bo może byłbym mniej wk…
[more]
Kurcze mięśni, o których wspominam w każdym wpisie po maratonie, tym razem pojawiły się… podczas rozgrzewki. Wnętrze prawego uda zesztywniało i znajome kłucie pojawiło się na 15 min przed startem. Na pierwszym podjeździe nie było lepiej. Nic to, trzeba zwolnić i liczyć na wytrzymałość i jechać czekając aż inni nieco zwolnią po 2 godzinach.
Fajnie zaczyna się dziać już przed Szklarami, gdzie gubię okulary. Na zjeździe do Doliny Racławki już na całego wyzywam się od idiotów, bo marznę okrutnie ubrany na krótko, przypominam sobie, zę zastanawiałem się dzień wcześniej dlaczego pomiedzy 9 a 13 odczuwalna temperatura ma spaść aż o 6 stopni. Inteligencja polega na kojarzeniu faktów np. w ten sposób, że ma być zimno – załóż bluzę i nogawki. Ale to widać zbyt skomplikowany proces myślowy.
To nie koniec świetnych decyzji: pierwsza próba hamowania na łysym conti speed king kończy się postawieniem roweru w poprzek. Kolejny błąd. Błotne opony wiszą na regale w garażu. Dwa komplety. Tu z kolei trzeba było wykonać następującą, zbyt trudną jak na mnie figurę: prognoza opadów – zmień opony.
Zaliczam serię drobnych podparć, upadków i awaryjnych hamowań. Tylna opona robi co chce, zwłaszcza próba zmiany toru jazdy pomiedzy koleinami powoduje, że kręcę piruety. To nie koniec. W cudowny sposób łańcuch dostaje się pomiędzy dużą a średnią zębatkę i nie chce wyjść. Trzeba go rozpiąć, wyszarpać i spiąć. Jedno z ogniw jest nieco wykrzywione.
Dwa kilometry dalej łańcuch dostaje się pomiędzy kasetę a szprychy. Rozkuć (spinka w miejscu niedostępnym), wyszarpać, skuć. Ze ścigania zostaje trening. Zmiana nastawienia powoduje, że spada tętno, jest co raz zimniej, ale upadki nadal się zdarzają. Myślałem, że krew na nogach to efekt starcia z jeżynami, ale lecąc po kolejnym uślizgu tyłu zahaczam o zębatkę. Czyszczący na mecie ratownik radzi mi założenie szwów, ale znam SOR w szpitalu im. Narutowicza i nie mam ochoty na noc na izbie przyjęć (co spotkało np. Izę), dlatego moja tolerancja na ew. blizny rośnie.
Tym razem na poboczu, nieopodal doliny Eliaszówki, leży zawodniczka, która ma kłopoty z barkiem i kolanem. Jestem pierwszy, który ma telefon, dzwonię po pomoc i deklaruję, że zostanę. Po dziesieciu minutach zjawia się Grzegorz Golonko. Można jechać, tylko, że nie chce mi się już zupełnie ścigać, raz po raz wklejam się w grunt. Gawędzę ze znajomymi Jackiemdd, i kolegą, który mówi, że czytuje tego bloga (przepraszam – nie zapamietałem imienia). Daję komuś spinkę, przy okazji orientując się, że straciłem niezbędnik, kiedy wyciagałem telefon.
Jeszcze na trasie. Zdjęcie z albumu Zenka
Tuż za mną wywraca się jakiś zawodnik. Jego rywal komentuje ze złościa „Na ścieżki rowerowe, nie na zawody”. Znalazł się „Debeściak” w trzeciej albo czwartej setce. Stał się mimowolną, potencjalna ofiarą mojej frustracji. Ponieważ nie jadę w swojej części stawki (pod wzgledem wydolności) to siadam mu na koło czekając aż zejdzie na pierwszym podjeździe i wtedy z radością i złośliwością zapytam go czy nie mógłby potrenować podjazdów na ścieżkach rowerowych. Przyznaję, mało to szlachetne, ale po pierwsze wk… mnie tacy goście, po drugie wyładowywanie złości na sobie już nie przynosiło ulgi, szukałem zaczepki. „Debeściak” oczywiście zszedł na początku niestromego podjazdu, a ja chociaż tętno miałem wtedy na poziomie 120-130, postawiłem rower w poprzek błotnej zmarszczki. Nawet to mi nie wyszło, albo pokarało mnie za „małe” myśli.
Kiedy chwilę później łańcuch znów ląduje między zębatkami korby (wygięło się ogniwo) mam dość. Rozpoczynam potwornie długi, asfaltowy zjazd, gdzie wychładza mnie tak okrutnie, że nie jestem w stanie nawet wykrzyczeć w las tych wszystkich k… ch…
To nie koniec moich przygód z opatrznością. Zjeżdżając z drogi głównej przed Rudawą robię stójkę (jak zawsze) czekając aż przejedzie sznur samochodów. Oczywiście przed ostatnim walę się na asfalt, dobijając łokieć i stłuczony już wcześniej nadgarstek. Głowa ląduje na białą linię oddzielającą pasy. Chyba zasłużyłem na to żeby mnie jeszcze coś przejechało. To byłby dobry koniec dnia.
Meta w Karniowicach, zgłaszam DNF i zwiewam do domu.
Następny start 22.05 w Nowinach.
2011.05.07 – Sandomierz (Świętokrzyska Liga Rowerowa)
Tę relacje muszę szybko napisać, bo wrażenia z Sandomierza wyjątkowo ulotne. Rzędy kwitnących jabłoni i sportowa walka od 20 kilometra. Szachy i taktyka, której lekcję otrzymałem na ostatnich 500 metrach. Ale było ściganie i to się liczy :)!
Sandomierz przywitał nas (dojechałem z Pawłem i jego tatą) zimnem (5-7 st.?). Na szczęście jakaś rowerowa Nike podszepnęła mi rano: weź rękawki i nogawki. Po 15 minutowej rozgrzewce, którą przeznaczyłem też na zwiedzanie Sandomierza ustawiłem się w sektorze (dla pierwszej 50. poprzedniego wyścigu).
Sektory dla pierwszej 50. z poprzedniej edycji pozwoliły uniknąć nerwowego tasowania się na bruku i w efekcie, zapewne niebezpiecznych sytuacji. Start z uroczej starówki, którą widziałem po raz pierwszy. Zdjęcie Roland Wosik (dzięki)
Start honorowy z Rynku i selektywny podjazd po bruku. Ustalają się pozycje. Trzeba na blacie i nogi palą. Nie przesadziłem z ubiegłym tygodniem? Pierwsze 20 km bez historii. Sady, łąki i asfalty. Żaden zjazd nie wymaga dotykania hamulców, podjazdy krótkie, bywa, że bolą. Rwanie do przodu i koncentracja na tym żeby ani na chwilę nie odpuścić, nie odpoczywać. Mam takie zaklęcia na różne sytuacje maratonowe. Na płaskich odcinkach przypominam sobie zdanie Łukasza Marksa, autora legendarnych relacji z pierwszych lat startów maratońskich w Polsce. W jakimś wpisie napisał: traktuj przeciwnika jak przeszkodę, jak drzewo. Kiedy dojeżdżasz do drzewa to nie stajesz przed nim i nie sprawdzasz czy pozwoli Ci się wyprzedzić. Tak też robię na płaskich maratonach. Za wszelką cenę próbuję się przebić do grupek z przodu. Robię to z pomocą aktualnych towarzyszy wyścigu, a jak nie mają ochoty, to szarpię sam. Kiedy udaje się kogoś dojść, to chwila odpoczynku na uspokojenie oddechu z rzężenia do dyszenia i ocena sytuacji. Warto ciągnąć samemu czy współpracować?
Pierwszą część jadę z nieznanymi sobie zawodnikami, aż na jednym z podjazdów dostrzegam Andrzeja z Boplighteam. W Daleszycach włożył mi kilka minut i wygrał swoją kategorię (o oczko wyżej niż moja).
Na płaskiej (a jakże) polnej drodze wśród kwitnących bezczelnie jabłoni (a jakże) Andrzej rusza do przodu, jedziemy 30 km/h, a ja zamiast złapać jego koło sięgam po klucze do tylnej kieszonki. Od dłuższego czasu obserwuję prawą manetkę przerzutki. Wyraźnie ma ochotę oddzielić się od kierownicy. Szacuje ryzyko. Jeśli się odkręci stracę śrubę i dojadę z manetką w ręce, jeśli stanę – moja grupa mi odjedzie. Przy prędkości 20 km/h daje się dokręcić imbusem, tracę z 200 metrów. Trzeba gnać pod wiatr. To się da zrobić tylko kosztuje kilkuminutową pracę powyżej progu mleczanowego. Uff… Jestem – można odpocząć. Andrzej kilka pozycji przede mną.
Kilka prób i odjazdów. Na 15 km przed metą formuje się 5 osobowa grupa. Na początku ciągnie jakiś młody zawodnik, kiedy pojawia się co raz więcej asfaltów – współpracujemy. Ktoś odpada na chwilę, kogoś doganiamy, ale skład się skrystalizował.
W podsandomierskich sadach. Zdjęcie Monika NN
Zjazd po płytach, panny obstawiające trasę zapominają pokazać właściwy kierunek, ostre hamowanie, kolejny skręt zauważony w ostatniej chwili. Andrzej, który zaginął na chwilę z tyłu pojawił się za plecami. Nie będzie łatwo z nim walczyć.
Wreszcie Sandomierz. Andrzej przyspiesza na klinkierowym podjeździe, odpadam, ale mozolnie staram się dojść grupę. Udaje się. Teraz oni jadą wolniej. Oceniam. Do mety może z 600 metrów i zjazd po nierównej kamiennej drodze. Albo teraz, albo nigdy! Rzucam się do ucieczki. W oczach ciemno. Rama wybiera nierówności, przód muszę wziąć na siebie, bo zapomniałem zdjąć blokadę amortyzatora. Zyskuję przewagę, na blacie biorę ostatni podjazd… czy ostatni!? O nie. Tu jeszcze w lewo w górę po kostce. Kompletnie zakwaszony nie mogę nic zrobić podziwiając Andrzeja, który odjeżdża i pozostałych kolegów z grupy. Z 5 osobowego pociągu przyjechałem 5. zajmując 35 miejsce open.
Zdziwiony jestem wskazaniami pulsometru. HRavg 152, dałbym głowę uciąć sobie, że będzie dużo wyżej. Zapewne przeciętna spadła, kiedy na ostatnich kilometrach zająłem się kombinowaniem w grupie Andrzeja, a nie naparzaniem do mety. Ten maraton to w ogóle dla mnie cenne doświadczenie rozgrywania finiszów. Myślę, że gdybym spokojniej pojechał zjazd i pozwolił sobie odpocząć to z Andrzejem bym nie wygrał, ale nie przyjechałbym ostatni z 5 osobowej grupy.
Mimo, że maraton bez niebezpiecznych zjazdów to nie obyło się bez wypadków. Jednak cały czas prędkość na płaskich odcinkach oscylowała około 30-35 km/h. Nasz sąsiad z parkingu zaliczył groźny upadek, którego ślady będzie nosić jego kolano (kilkanaście szwów). Nie zmieścił się na jednym z asfaltowych zakrętów.
Pirx wygrał kategorię (Masters II); Paweł przyjechał 7 w kategorii (Elita). Gratulacje. Dokładniejsze wyniki jeszcze nie są opublikowane.
2011.04.30 – Złoty Stok (MTB Marathon)
Jestem wkurzony po tym maratonie. To się chyba nazywa sportowa złość. Nie spodziewałem się cudów, ale 230 miejsce open i 21 w kategorii to jest znacznie poniżej tego co mogę zaakceptować w swoim wykonaniu. Pojechałem tak jak mogłem, bez istotnych kryzysów i odpuszczania na trasie. Zjazdy, zwłaszcza w drugiej części dystansu, do przyjęcia.
W oczekiwaniu na start jest okazja pogadać ze znajomymi. Tu z dawno nie widzianym Czarkiem.
Złoty Stok, kiedy nie pada jest średnio trudnym maratonem. Podjazdy szutrowe, dwa techniczne zjazdy z Góry Borówkowej i Jawornika. Profil bardzo mi odpowiada: cztery długie podjazdy, cztery zjazdy i meta. W sobotę trasa była sucha, ciepło, przygrzewało słońce, na prognozowane opady się nie zanosiło. Oczekiwanie na start, gawędzimy z Czarkiem, z mojej byłej firmy. Zastanawiam się jak moja dyspozycja ma się do formy kolegów z teamu: Łukasza „Spinozy”, czy Andrzeja. Wszystko wyjdzie w praniu.
Startowałem z ostatniego sektora ponieważ to mój pierwszy MTB Marathon w tym roku. Mając przed sobą 8 kilometrów podjazdu szeroką drogą nie obawiałem się korków. Rzeczywistość wyglądała nieco inaczej, bo to jednak dystans mega i 530 zawodników na starcie. Na początku robiły się przestoje, w dwóch miejscach nawet grupa stanęła, ale później wszystko było w mojej głowie i nogach.
Nie bardzo jest co pisać o podjazdach, mozolne wyprzedzanie i szukanie swojego miejsca w stawce. Dojechałem do Mariusza „Pocia”, który wrócił po wypadku na trasy i zdecydował się ścigać w górach. Mnie z kolei dopadł Grzesiek „Słoik” z hasłem „Nie ma że boli”. Po około 2 h dotarłem do grupy zawodników, na podobnym poziomie wydolności. Z nimi jechałem już do mety.
Pierwszy zjazd z Jawornika to tradycyjny szok zjazdowy. Pierwsze góry w sezonie. Niby trenuję zjazdy w Dolinkach, startowałem już w Daleszycach, ale górski zjazd na maratonie to wyższa liga. Kamienie, korzenie, rywalizacja i długość zjazdu. To odróżnia górskie maratony od innych wyścigów, a zjazdy w MTB Marathon wyróżniają ten cykl wśród innych cykli maratońskich w PL. No więc ten pierwszy zjazd przejechałem mocno zesztywniały, nerwowo zaciskając klamki, w rezultacie mało panowałem nad tym gdzie jadę. Dogoniła mnie Paulina z Bikeholików, którą chwilę wcześniej doszedłem przed szczytem Jawornika.
Kolejny podjazd i never ending story moich wyścigów: kurcze, magneslife etc. Już po godzinie czułem jak mięśnie sztywnieją i zaczynają się TE ukłucia.
Na długim podjeździe po łące swoim pojawieniem zdopingowałem Grześka „Słoika”, który miał jakiś słabszy moment. Wyraźnie się ożywił i postanowił nie odpuścić. Towarzyszyliśmy sobie aż do końca wyścigu, na ostatnim podjeździe, kiedy przez chwilę musiałem zwolnić z powodu łapiących uda kurczy Grzesiek ruszył do przodu i kiedy mój kryzys minął nie udało mi się go już dopaść.
Na szczycie Borówkowej Góry dojechałem do Bartka „Kolarskiego”, który bywa czasami na tym blogu (Bartek prowadzi swój blog pod tym adresem), a którego nie znałem dotąd w rzeczywistości. Pozdrowiliśmy się. Zjazd z Borówkowej poszedł całkiem sprawnie, jak na mnie. Dało się zjechać wszystko, nie licząc kilkumetrowego odcinka, z wystającymi wysoko kamieniami, gdzie zsiadłem z roweru w obawie o to, że zahaczę blatem i połamię zębatkę lub polecę na twarz z powodu zablokowanego między skałami przedniego koła.
Wredne korzenie, które tak sponiewierały mnie rok temu, okazały się tym razem przejezdne. Gorsze odcinki dało się przejechać stosując taktykę „kiedy już sytuacja jest beznadziejna, puść hamulce, rower sobie da radę”. Dawał.
Teraz podjazd 20 %, podjechać? – Marek Galiński tu spacerował – mówi Grzegorz Golonko, szef cyklu, który jak zwykle dopinguje zawodników na trasie. Taka wiadomość podcina skrzydła, zsiadam, ale i tak pewnie nie dałbym rady tego pociiągnąć. – Ale zawodnik z pierwszej 200. mega jechał – dodaje Grzegorz. O matko, to znaczy, ze jestem poza pierwszą 200!?? Tak słabo jadę?
Na zjazdach poginało się do 60 km/h. Sudety
Ostatni podjazd i prawie 10 km zjazdu do mety. Szalone dokręcanie na szutrach z prędkościa pod 60 km/h (maks 58) i pytanie: zmieszczę się w kolejnym zakręcie, czy nie. Końcowe 5 km to również wariacki finisz z Mateuszem, którego doszedłem przed wzniesieniem nr. 4. Zauważył, że się z nim ścigam i przyspieszył, a ja nie chciałem puścić. Tasowaliśmy się z 3-4 razy, pod drodze wyprzedzając innych zawodników, tętno podchodziło pod 170, a my dokręcamy w dół pełni adrenaliny. Raz on mnie, raz ja jego.
Na jednym z zakrętów Mateusz zachował się świetnie. Po łuku w lewo wypadało się na ostrą agrafkę w prawo. Ślady licznych opon wskazywały, że wielu tu miało problemy. Także Mateusza powiozło, ale pierwsze co zrobił to krzyknął do mnie „Uwaga!”.
Szuter i asfalt do mety. Wsiadłem na chwilę na koło rywala, a na ostatniej prostej w dół dokręcałem tak, że mi prawie podudzia z kolan powypadały. Udało się, rower w rower, ale z sekundą przewagi. Gratulujemy sobie walki.
To jest fajne w takim systemie mierzenia czasu, że pomimo, że na starcie straciłem kilka minut i musiałem zapłacić frycowe, to zły system indywidualnego pomiaru czasu, nie odebrał mi radości z rywalizacji na ostatnich metrach, niezależnie od tego, w którym miejscu stawki byłem.
Na mecie piknik. Jest już Spinoza, Słoik i Andy. Buli wykręcił jakiś kosmiczny czas: 2 h, jak on w tym roku jeździ! W ogóle 8 zawodników miało czas poniżej 2 h. Zjeżdżają też gigowcy. Niestety jest i przykra wiadomość, że Lesław znów złamał obojczyk, ten sam co dokładnie 3 lata temu w Karpaczu.
Wracając na ziemię: 40 km, czas 2:55:16. 231/520 open; 21/78 w kat.
Nie mam zastrzeżeń do tego jak przejechałem ten maraton. Mam poważne zastrzeżenia do siebie jak byłem do niego przygotowany. Jednym słowem do roboty! Nie ma opieprzania się. Jest baza, teraz zaawansowane cechy. Interwały i podjazdy. W Krynicy, za miesiąc ma być pierwsza 10.
I jeszcze na Vimeo filmik, który dobrze obrazuje, dlaczego MTB Marathon to wyjątkowy cykl.