2011.04.17 – Daleszyce (ŚLR)

1 h 46 min (?), 37 km
Zawsze mówiłem, że prawdziwe maratony są na dystansie Giga, a w Daleszycach wybrałem dystans Mega (tu nazywany Fan). Przejechałem, wyprułem z siebie flaki, średnie tętno 159. Bolało i podjąłem decyzję – w tym roku jeżdżę tylko na średnich dystansach… ale poglądu nie zmieniam, prawdziwe maratony to dystans Giga. Ale po kolei.

W ubiegłym roku jechałem tu na dłuższym dystansie. Zaskoczył mnie ten maraton trudnością techniczną i wymaganiami kondycyjnymi. W tym roku postanowiłem sprawdzić jak pójdzie na dystansie krótszym.
Na starcie ogromne zamieszanie z rejestracją. Start opóźniony aż o dwie godziny. Szymek „Szbiker” z drużyny jedzie dłuższy dystans więc kręcę się chwilę po boisku oczekując na ustawienie na starcie. Pamiętam, że początek to jest 4 kilometry asfaltu więc żeby cokolwiek zdziałać MUSZĘ być w 4-5 linii… ale zdewirtualizował się Piotrek „BERP”, który jest autorem kilku komentarzy na tym blogu no i … zagadaliśmy się o startach, relacjach z wyścigów, kłopotach zdrowotnych.
Na 10 minut przed startem mogłem więc już tylko liczyć na towarzystwo zawodników w orzechach, na enduro fullach i pedałach platformowych. Musiałem więc zrobić coś, czego nie robię zwykle (przepraszam, przepraszam, przepraszam) zacząłem się przepychać pomiędzy słusznie burczącymi zawodnikami.
Udało się, jestem w 5-6 rzędzie i widzę wycinaków.
Dlaczego to jest takie ważne żeby stać z przodu? Jeśli bym został na końcu sektora, to grupki z którymi mógłbym jechać po asfalcie rozwijałyby na początku prędkość 30-35 km/h, szpica pędzi tu z prędkością 40-45 km/h. Angażując te same siły mogę nadrobić 2-3 minuty, a spodziewam się czasu jazdy poniżej 2 h. To dystans nie do odrobienia samodzielnie, tym bardziej, że także w lasach czekają nas odcinki płaskie, gdzie fakt, czy jedziesz sam, czy w pociągu ma kluczowe znaczenie.
Ruszamy. Uwaga napięta na maksa. Nerwowy początek i ktoś się zakopuje na metrowej skarpie wiodącej z boiska w stronę asfaltu. Padają pierwsze k…, rzeczywiście taka nieuwaga na starcie, żeby nie zredukować biegu. Na szczęście jesteśmy prowadzeni przez pilota więc szpica nie odjeżdża za daleko. Start na asfalcie ma swoją specyficzną melodię. Burczenie setek terenowych opon, szczęk zmienianych biegów i piski tarcz hamulcowych oraz powtarzające się w peletonie okrzyki: Uwaga!!!
Uwaga jest wskazana. Trzeba trzymać koło, nie dać się urwać dalej niż na 20-30 cm, uważać na przepełnionych adrenaliną towarzyszy, nie zahaczyć o jadących o włos innych kolarzy, nie wpaść na zjeżdżające w pośpiechu auta, które zatrzymują się na poboczach chcąc uniknąć zderzenia z 200 osobową grupą.
Tempo wysokie około 40 km/h zaczynają się tworzyć grupy. Mój cel to dojechać do lasu mając szpicę w zasięgu wzroku. Mija kilka minut, a już mamy 5 km za sobą.
Zadanie wykonane. Tętno może już zjechać ze 170 do 165.
Obawiałem się czy moje wczorajsze harce na MiniOdysei nie odbiją się na zmęczeniu, ale nie. Tętno wysokie, nogi w miarę kręcą się świeżo.
Wjeżdżamy w las, robi się piaszczyście, pierwsze osoby spadają z rowerów. Kolejne k… wy. Tym razem najgłośniej pokrzykuje dziewczyna w stroju Krossa z Darłowa. Zapewne jedzie po zwycięstwo więc ma prawo się denerwować, ale też nikt nie zsiada w piachu specjalnie, nie znoszę takiego chamstwa.
Wielcy zawodnicy.
Zdarzyło mi się dostać dubla od ważnych w polskim peletonie MTB. Od Marka Galińskiego („puśćcie chłopaki, dziękuję”), Andrzeja Kaisera („Lewa, prawa, dziękuje bardzo”), Pawła Urbańczyka (zachęta: „hop, hop, hop…dajesz!”) czy Romana Pietruszki, który zawsze zażartuje i pogoni do pracy.
A tu mamy zawodniczkę, która zaczyna od kurw pod adresem ludzi, którzy popełnili błąd.
Miga mi obok przed chwilą poznany Piotrek-Berp, był za moimi plecami i wykorzystał moją ostrożność na zjeździe. Niestety za chwilę widzę go stojącego na boku trasy. Chyba jakaś awaria, mam nadzieję, że nie kłopoty ze zdrowiem.
Las, pagórki, dół. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Wypadamy znów na szeroką leśną drogę. Łapię koło i próbuję odpocząć. Za chwilę dogania nas trójka współpracujących zawodników. Przesiadam się do ich pociągu, cały czas kontrolując tętno. Idzie dobrze więc po około kilometrze wiezienia się ciągnę grupę i daję zmianę, ale poza mną nie ma współpracy. Wszyscy ciągną na kole najmocniejszego zawodnika, który jest na tyle szybki, że zbliżamy się do kolejnych grupek.
Agrafka w prawo i podjazd po ostrym bruku. Idealne środowisko dla tauryny i foxa. Przy takiej amplitudzie nierówności jedzie się jak po równym stole. Wykorzystuję ten fakt i wyprzedzam pod górę jadąc mniej równym torem. Podjazd się niestety kończy… „Nareszcie koniec” słyszę obok, a ja żałuję, że tak krótko, bo udawało się zdobywać kolejne pozycje. Szybki zjazd z dokręcaniem i w las.


Na jednym z nielicznych podjazdów. Zdjęcie z zasobów Michała Jemioło
Znów na przemian piach, miękkie podłoże, trawa. Technicznie jest jednak nietrudno. Nie ma mokrych kamieni i korzeni, kolein wypełnionych rumoszem skalnym, wszystko się da przejechać w siodle. Dwie trzecie trasy za nami. Żel, magneslife (oczywiście uda kłują) i do przodu. Doganiam zawodniczkę z Darłowa i wykorzystuje podjazd na asfalcie do dalszego zmniejszania dystansów. Cały czas mocno. Jadę na maksa swoich możliwości, nie mam kryzysów, ale nie potrafię już pociągnąć nawet ciut, ciut mocniej.
Wyprzedza mnie zawodnik, który musiał mieć awarię, bo podjeżdża 2-3 km/h szybciej niż ja. Za chwilę znów go mam za plecami. Pobłądził.
Jeszcze tylko jeden zjazd z trzema wykrzyknikami, tu z kolei tracę jedną pozycję, którą odzyskuję na kolejnym podjeździe. Leśne szutry i wypadamy na asfalt. 4 km do mety.
Przede mną dwóch zawodników. Pierwszy osłabł wyraźnie, a drugi co chwile się ogląda. Właśnie dostał wiatr w twarz i szuka kogoś, kto go powiezie na kole. Hmm… Jeśli pójdę na to, to nie ma szans na wygranie z nim. Tętno mam na poziomie 165 bpm. Więcej już nie pociągnę nie zakwaszając się gwałtownie. Zbliżam się do niego, na liczniku 30-32 km/h i kombinuję jak mu się nie dać wykorzystać.
Jest plan. Podjadę na kilkanaście metrów, odpocznę za nim przez 30 sekund, a później wyprzedzę go nabierając maksymalnej prędkości, równocześnie odchodząc po skosie na lewą stronę ulicy. Widziałem, że kolarze z peletonów szosowych w ten sposób rozpoczynają ucieczki.
Let`s go! Tętno spadło do 160, oddech wyrównany więc ogień! Rywal rzucił się za mną, ale poprawiłem i kiedy już odstawał na 3 metry wiedziałem, że mu się nie dam. Tętno doszło do 170, ale postanowiłem jeszcze się skulić i pociągnąć kilka metrów.
Dalej już tylko trzymanie się tempa i zerkanie do tyłu. Ostatnie 2 km jadę zupełnie sam, z poczuciem, że to był maks możliwości.
Nie znam jeszcze wyników. Zająłem 41 miejsce open na 216 zawodników, którzy ukończyli. Niestety zepsuł się system rejestracji czasu więc nie potrafię powiedzieć jaką miałem stratę do zwycięzcy, ale pewnie z 15-17 minut.
Na mecie z zazdrością patrzyłem na ucioranych zawodników z giga, ale spodobało mi się na krótkim dystansie i na takim będę jeździł w 2011.

Wyniki

To będzie uzupełniane

2011

LP DATA NAZWA DYSTANS OPEN KAT. DO PIERW. RODZAJ
8. 22.05.11 Nowiny (ŚLR) 37 km 34/174 12/41 00:40:32 MTB
7. 15.05.11 Zabierzów (MTBM) 63 km DNF      
6. 07.05.11 Sandomierz (ŚLR) 43 km 35/184 10/46 00:16:20 MTB
5. 30.04.11 Złoty Stok (MTBM) 40 km 232/520 21/78 00:58:51 MTB
4. 17.04.11 Daleszyce (ŚLR) 37 km 41/216 7/47 00:18:31 MTB
3. 03.04.11 Ustawka Macia 4 okr. (-1 dubel) 14/18 – 1 okr. MTB
2. 26.03.11 Czasówka w Jaksicach 10 km 12/40 6/7 00:03:04 Szosa ITT
1. 20.03.11 10 godzinny maraton 173,35 km/ 6:40:00 4/36 – 55 km Szosa ITT

2010

Data; nazwa imprezy; dystans; m. open; m. w kategorii; strata do pierwszego

28.08. MTB Marathon Kraków; Giga; 68/119; 10/22; 02:22:48

15.08 Wyścig szosowy MDK Miechów; krótszy dystans 47 km; 7 op; 3 kat. 0:04:49

10.07. Bikemaraton Tarnów; Giga; 54/70; 8/9; 01:39:20

27.06. MTB Puchar Wójta Gminy Węgierska Górka: 39/77; 4/12; 0:41:36

19.06. MTB Marathon Międzygórze; Giga; 79/246; 11/21; 01:31:58

13.06 VI Tour de UEK Kraków; XC; 13/14

15.05. MTB Marathon Złoty Stok; Giga; 141/176; 20/26; 02:45:24

08.05. Bikemaraton Zdzieszowice; Mega; 118/545; 11/106; 00:43:00

01.05. MTB Marathon Karpacz; Giga; 157/224; 25/42; 02:04:10

25.04 Świętokrzyska Liga Rowerowa Daleszyce; Master; 83/119; 22/32; 01:22:08

10.04. MTB Marathon Dolsk; Giga; 113/201; 18/34; 00:32:16

2009

Data; nazwa imprezy; dystans; m. open; m. w kategorii; strata do pierwszego

19.09. MTB Marathon Istebna; Giga; 109/179; 16/22; 01:45:14

19.09. MTB Marathon Istebna; Giga; 109/179; 16/22; 01:45:14

Reminiscencje

Uzupełniam wstecznie i zbiorczo kilka notek nt. wydarzeń, które się tu nie znalazły po zagięciu mojej życiowo rowerowo sportowej czaso-przestrzeni: Bikemaraton w Tarnowie, MTB Marathon w Krakowie, wycieczki na Pilsko i Wielką Raczę.

[more]

Bike Maraton Tarnów – 2010.07.10

Palące słońce, kurz i brak wody. Jazda bez camelbaka w tych warunkach była głupotą, której nie zawahałem się popełnić. Fot. Magazyn Rowerowy

Trudno powiedzieć jaka siła powoduje, że po pierwszej męczącej pętli, w temperaturze ponad 30 stopni, pękającym z odwodnienia łbie wjeżdża się na drugie kółko. Wiedziałem, że idzie kiepsko, ale jednak uparłem się na to giga. Bardzo żałowałem tej decyzji. Kryzys gonił kryzys. Na dodatek na bufecie ustawionym na jedynym dużym wzniesieniu – Brzance zabrakło wody. W rezultacie jechałem o pustych bidonach prawie 40 minut, żebrząc o łyk od doganianych zawodników mega. Fatalny maraton. Dojechałem z czasem 5:17, 8/9 w kategorii i 54/70.

Mtb Marathon Kraków – 28.08.2010

Na Błoniach, prawie 7 h w błocie i deszczu. Mina mówi wszystko 🙂 Nigdy bym nie pomyślał, że przejazd odcinka po Błoniach może być tak trudny. Wiele osób tu prowadziło nie mogąc utrzymać tempa lub z powodu kompletnego zapchania błotem kół. Zdjęcie Tata Maćka UM

To był dość dziwny maraton. Do ostatniej chwili wahałem się czy wystartować w ogóle. Półtora miesiąca przerwy w treningach już uczyniło spore spustoszenie. Na dodatek lejące od kilku dni deszcze spowodowały, że podkrakowskie pola i lasy zamieniły się w błotnistą breję. Także na dzień startu prognoza była prosta – deszcz. Decyzję podjąłem na dwa dni przed. Wystartowałem i dojechałem do mety ze zdziwieniem obserwując, że doganiam wielu zawodników, z którymi ścigałem się podczas pierwszej połowy sezonu. Ostatecznie dojechałem z czasem 6:50; zająłem 68 miejsce open i 10/22 zawodników w kategorii. Poszło tak dobrze wyłącznie ze względu na doświadczenie i nastawienie do trudnych warunków, które zdobyłem na MTB Trophy 2008 i innych błotnych wyrypach. Na trudne warunki jest jedna recepta niech głowa przekona nogi: jeszce jeden obrót pedałami i jeszcze jeden. Nie zauważać deszczu, błota i zimna. Chrup, chrup w napędzie, dopóki działa i tak prawie 7 h.

Wielka Racza – 2010.08.01

Na krótkim odcinku miałem okazję przetestować fulla pożyczonego od Versusa (autor zdjecia). Sam właściciel dość krytycznie wypowiada się o tym akurat egzemplarzu (nie o fullach w ogóle) jednak nawet ta przejażdżka utwierdziła mnie, że full jest jedyną opcją na wycieczki i jeśli kiedyś przestanę się ścigać to 120-140 mm skoku i pełne zawieszenie to będą moi najepsi przyjaciele w górach. Nawet podczas krótkiego zjazdu po korzeniach i kamieniach przekonałem się, że nie istnieje problem przyczepności, istnieje problem odwagi. Sama wycieczka cud, miód i orzeszki, a tu wiecej wrażeń

 

Pilsko – 2010.08.21


Na Pilsku byłem wiele razy, takze w zimie i ciągle bardzo lubie ten szczyt z bezpośrednim widokiem na Babią Górę i często widzianym Tatrami. Tegoroczne opady i powodzie uczyniły górę dużo trudniejszą rowerowo, zwłaszcza zjazd ze szczytu do hali Miziowej, który jeszcze 4 lata temu pokonałem bez problemu okazał się nie do zaliczenia, nawet dla tak dobrych zjazdowców jak Skolioza czy Hinol. Sam ryzykowałem tylko krótkie odcinki.

 

2010.10.30 – nocna wyprawa na Skrzyczne

Wjechać na Skrzyczne (1257 m.n.p.m) z Milówki, nawet nocą nie wydawało się wielkim wyczynem. Na maratonach pokonywało się wielokrotnie różne warianty trasy na ten szczyt. Zapowiadana przez PePe`go odległość: 50 km w górach ma swoją wagę, ale dla ekipy, która ukończyła dziesiątki maratonów nie powinna być problemem. Jedno mnie niepokoiło – rok temu odbyła się podobna wyprawa, która zakończyła się niepowodzeniem. Równie doświadczona ekipa zawróciła z trasy, uznając, że trudy są zbyt duże. Czy tym razem więc damy więc radę?

[more]

Na forum rowerowanie.pl skrzyknęło się 10 osób. Niezrównany organizator beskidzkich wycieczek PePe oraz Buli, Hinol, Jelitek, Maciu, Miki, MisQ, Pit, Simo, a także autor tej relacji. Prognoza pogody była dobra. Miało być koło 0 st. C, bez chmur. Zważywszy na porę roku, to była prawdopodobnie ostatnia okazja do zaatakowania Skrzycznego.

Nocne widoki

Kiedy o godzinie 21 wysypaliśmy się z samochodów w Milówce, szczękając zębami, to pomyślałem źle o swoim rozumie. Zimno, noc, góry, śnieg, rower – to nie jest najmądrzejszy zestaw.
W gościnnym garażu rodziców PePe przebraliśmy się, założyliśmy oświetlenie i w drogę. Na początku wysokość uzyskiwaliśmy asfaltem. Delektowałem się gwiaździstym niebem, jadąc z wyłączonymi lampkami, asfalt odznaczał się wystarczająco wyraźnie na tle smoliście czarnego lasu. Inwersja temperatur sprawiła, że im wyżej wjeżdżaliśmy robiło się cieplej.

Widzieliście kiedyś 10 rowerzystów w nocy jadących w szutrową drogą w górach? Diodowe lampki rozsiewające niebieskie światło oraz tylne czerwone punkty są jedynym źródłem światła. Magiczne. Tylko Miki wyłamywał się z tego romantycznego klimatu od czasu do czasu włączając lampkę, która oświetlała drogę jaśniej niż większość reflektorów, w jakie są wyposażone skutery.

Wskazane było szybkie przypomnienie sobie techniki jazdy po śniegu i lodzie. Fot. Hinol

Wybrany wariant pozwalał szybko zdobywać wysokość. Podłoże było suche, bez luźnych kamieni i dość szybko wdrapaliśmy się na 900 metrów, co pod względem wysokości było osiągnięciem prawie połowy celu. Zbyszek „Simo”, który specjalizuje się w startach na długich dystansach, często w ekstremalnych warunkach wydawał się zawiedziony. PePe uspokajał, że jeszcze zdążymy się najeździć. Rzeczywiście za chwilę zaczęliśmy kamienisty zjazd, później znów podjazd, zjazd. Na wysokości 1000 m śniegu było już całkiem sporo. Trzeba było uważać szczególnie na zjazdach, gdzie kamienie i nierówności zostały przykryte białą kołdrą, oraz na warstwę lodu, która utworzyła się w koleinach na szutrowych drogach.

Tak blisko, a tak daleko

Cały czas kontrolowaliśmy liczebność grupy, a mocniejsi na zjazdach i podjazdach czekali na maruderów. Zgubić się samemu w nocy, bez mapy i znajomości trasy to nie przelewki.
Humory dopisywały, atmosfera była jakby tu określić… męska, czy jak chcą niektórzy, włoska. Autorowi tej relacji psycha przysiadła na Magurce Wiślanej, gdzie dotarliśmy około północy. Miałem mokre buty, bo przygodzie z kałużą i odczuwałem już znaczne zmęczenie nietrenującego organizmu, a na drogowskazie jasno stało – „Skrzyczne 3 h 30 min”.
O tej porze nasza przeciętna prędkość wynosiła niespełna 7 km /h, licząc w tym dojazd asfaltem. Trudno było uwierzyć, że szczyt jest tak daleko, skoro od dawna już widzieliśmy celi wycieczki – charakterystyczny maszt na Skrzycznem, wydawał się być na wyciągnięcie ręki. Buli mówił nawet, że mógłby go oświetlić swoją Bocialarką.

Po dwóch godzinach podjazdów dało o sobie znać leniuchowanie uskuteczniane przez ostatnie miesiace

Na domiar złego wyszedł mój brak doświadczenia w nocnych jazdach. Miałem tylko jedną, dość słabą lampkę i nie miałem czołówki, która pozwala wybierać drogę na zjazdach. Przezorny MisQ poratował mnie zapasową latarką i jazda stała się znośniejsza. Wiem, że przed następną wyprawą zaopatrzę się w dobrą czołówkę, która pozwala wybierać optymalną drogę na zjeździe.
PePe nawigował, tak sprawnie, że nawet jeśli zdarzało nam się minąć rozjazd szlaku to powrót na właściwą drogę nie zajmował więcej niż kilka minut.

Skrzyczne padło

Im wyżej tym bardziej wzmagał się wiatr. Szczęśliwie, na tym etapie wycieczki mieliśmy go głównie w plecy. Około 2.20 po krótkiej wspinaczce dotarliśmy na ośnieżony szczyt z dzikimi okrzykami radości… tych, którzy mieli jeszcze siły. Wiatr wył niemiłosiernie na kratownicy masztu, okazało się, że drzwi do schroniska są otwarte więc skwapliwie skorzystaliśmy z zacisznego miejsca. Pora na przebranie mokrych ubrań, zjedzenie kanapek czy łyk ciepłej herbaty zabranej przez przezornych.
Hitem był winiak, który nie wiadomo jakim cudem ukazał się w plecaku MisQ. Od razu zrobiło się cieplej. Nie przesadzaliśmy jednak z delektowaniem się napitkiem, czekał nas nocny zjazd.

Pod schorniskiem (godz. 2.50) założyliśmy cieplejsze kurtki, wiało okrutnie a czekał nas zjazd. Pit nawet korzystał z maski

Większość zespołu zażądała od PePe prostego technicznie zjazdu. Nie było sensu ryzykować powrotu drogą, którą dotarliśmy. Upadek, stłuczenie kolana czy barku w tych warunkach to byłby poważny problem. PePemu udało się znaleźć taką trasę. Po kilkuset metrach terenowego zjazdu z samego szczytu mieliśmy już szeroką szutrową drogę. Początkowo zmrożoną, więc nie obyło się bez drobnych upadków, ale szybko śnieg ustąpił i można było żwawo tracić wysokość. Szybki zjazd nocą to też spore przeżycie. Tu oświetlenie było kluczowe. Szutrem trawersującym zbocze w komplecie zameldowaliśmy się na asfalcie w Ostrem. Stamtąd w dół do Żywca i liczącymi 25 km asfaltami do Milówki. Posiłek, toast za sukces wzniesiony winiakiem i …wiśniówką, która ostatecznie okazała się sokiem wiśniowym i ruszyliśmy do domu. Kierowcy mieli przed sobą jeszcze dwie godziny walki ze snem, reszta ekipy przysypiała.
Trasa miała 60 km, pokonaliśmy ją w komplecie od godz. 22 do 4:40 30.10.2010.

2010.08.15 – wyścig szosowy w Miechowie

Po raz pierwszy wystartowałem w wyścigu szosowym ze startu wspólnego. Wybrałem króciutki dystans 47 km, wiedząc, że przerwa w treningach spowodowała spustoszenie. Pierwsze 18 km udało się trzymąc w grupie, ale po kilku chopkach odpadłem i zostałem sam na trasie. Podjazdy to była mordęga. Braki w treningu były odczuwalne i w tempie podjeżdżania i co gorsza, w tempie w jakim ogranizm usuwał zakwaszenie. Trwało to długie minuty. Do końca walczyłem jeszcze o 2 m w kategorii, ale przez 5 km nie udało mi się zmniejszyć 30 sekundowej różnicy. Przyjechałem 7 open zaliczając mocny akcent. Niedotrenowany organizm sprawił, że w prawie 1 h 30 min miałem tętno przecietne 160 bpm.

Numerki – 2007

Numery startowe. 2007 rok przeznaczyłem na zbieranie doświadczeń maratonowych. Startowałem często i bardzo często. Zadebiutowałem w górach i co raz lepiej rozumiałem o co chodzi w tym ściganiu.
Liczba startów 6 w Esce i 4 w MTB Marathon. Wiosną jedno XC.

[more]

Eska BikeMaraton

 

Edycje:

Wrocław Giga. Czas 03:41:16. Open 241. M4 30 – strata do I open 1:04:10

Ustroń Mega. Czas 03:08:31. Open 347. M4 45 – strata do I open 1:11:33

Zawoja Mega. Czas 3:06:11. Open 216. M4 25 – strata do I open 1:09:32

Kraków Mega. Czas 03:23:03. Open 296. M4 36 – strata do I open 1:01:45

Przesieka Mega. Czas 02:29:08. Open 203. M4 25 – strata do I open 49:30

Świeradów Mega. Czas 02:41:30. Open 225. M4 31 – strata do I open 53:16

MTB Marathon

Edycje

Karpacz Mega. Czas 03:43:29. Open 477. M4 59 – strata do I open 1:31:50

Krynica Mega. Czas 5:05:21. Open 273. M4 32 – strata do I open 1:59:29

Kraków. Mega. Czas 3:31:57. Open 160. M4 19 – strata do I open 0:55:51

Istebna. Mini (awaria). Czas 2:09:18. Open 33. M4 18 – strata do I open 0:57:01

Odyseja Niepołomicka

Impreza na orientacje. Dwa ciężkie dni. 242 kilometry, 14 h 16 min. W parze z Andrzejem Łopatą.


 

 

 

2010.06.27 – Puchar Wójta Gminy Węgierska Górka

Lokalne ściganie w najlepszym wymiarze. Stadion w Ciścu, zapach grillowanych kiełbas, piękna pogoda i sam Pan wójt na starcie. Brakowało tylko orkiestry dętej. 80 zawodników różnej maści. Są mocni amatorzy, jest i zawodowiec na europejskim, juniorskim poziomie: Bartłomiej Wawak z JBG2 Professional MTB Team. Spiker wyczytuje też mocnych młodzików, rozpoznaję kilku dobrych amatorskich ścigantów. Większości twarzy jednak nie znam. Dzisiaj już wszyscy noszą obcisłe lycry, a sidy i foxy są w co drugim rowerze więc wycinaków można w z tłumu wyłowić po opaleniźnie, ogolonych nogach i braku piwnego brzucha.

[more]

Start honorowy,  przejazd przez Sołę i już ze Spinozą czekamy na sygnał sędziego. Jedziemy. Start wąskim asfaltem. Trzeba uważać bo dookoła pełno niedoświadczonych zawodników. Bardzo różni się taki start od startu Giga. Jest wolniej, ale mniej bezpiecznie. Co rusz ktoś gnany adrenaliną zmienia nieoczekiwanie tor jazdy. Klamki w pogotowiu i zero szarżowania. Krzyk z tyłu i łomot padającego roweru. Ze Spinoza trzymamy się czujnie 1/3 stawki.

Na zjeździe. W tym momencie straciłem już kontakt ze Spinozą i prowadzoną przez niego grupą. Zdjęcie ze strony www.masyw.beskidy.info.pl. Autor M.Greń

Podjazd. Jest ostro. Zgrzytanie przerzutek i z asfaltu wjeżdżamy w teren. Nerwowo. Co rusz ktoś spada z roweru blokując innym przejazd. To tylko 40 km w najdalszym punkcie pod Baranią Górę. Spodziewamy się 2 h 30 min na trasie. Będzie czas na wykazanie się.  Obok Tomciox znany z forum rowerowanie.pl i ubiegłorocznej potyczki w Ustroniu. Tym razem walczy z napędem, który przeskakuje z trzaskiem. Zaraz będzie po łańcuchu.

Podjazd robi się co raz bardziej stromy. Tętno na przyzwoitym poziomie 165 bpm, ale nogi trochę z innej bajki.  Na dwa dni przed tym maratonem czułem, że niedziela  to może być TEN dzień.  Zgodnie z nową zasadą, którą zastosowałem od maratonu w Międzygórzu nie wypoczywałem dwa dni przed maratonem tylko jeden dzien. W piątek bodźcem miały być podjazdy.  I te podjazdy właśnie poczułem w udach.

Pisanie o tym ile magnes life piłem w tygodniu, ile dzisiaj przed startem nie ma większego sensu bo to stały repertuar wyścigów. Po 30 minutach poczułem to kłucie, a więc magnes, leki rozkurczowe i niepokój czy wrócą.

Tymczasem wspinamy się co raz wyżej i wyżej. Stawka się stabilizuje. Po około 45 minutach dojeżdżam do Spinozy i ciągniemy razem po lekko wznoszącym się szutrze, który trawersuje beskidzkie zbocze. Słońce mocno przygrzewa, a naszym  celem jest czteroosobowa grupa, do której mamy minutę straty. Tętno 160 bpm, blat i ciągniemy. Za zakrętem strata spada do 40 sekund, za następnym do 30. Zjazd. Bez hamulców gnamy tyle ile grawitacja pozwala starając się zmieścić w szutrowych łukach. Przydaje się trening zagryzania warg z Miedzygórza nadal działa i  dojeżdżamy do naszej czwórki.

Kamienisty zjazd po kocich, albo nawet psich łbach jest nasz. Oddaję się całkowicie rowerowi nie dotykając hamulców. Trzęsie okrutnie. Podziwiam Spinozę, który oddala się pomimo, że jego bomber ma już tylko 5 cm roboczego skoku, a aluminiowa rama oddaje wszystko co dostanie od dziurawej drogi.  Po zjeździe jesteśmy z przodu gonionej stawki, pierwszy podjazd. Stromo, bardzo stromo. Trzeba siłą zmusić zastane po zjeździe nogi do rozruszania.

Znów w 6-osobowej grupie. Dwóch zawodników to miejscowi z MTB Masyw Cięcina. Możemy za nimi jechać w ciemno, ale niezależnie od tego trasa biegnie prosto i jest przyzwoicie oznaczona. Tętno cały czas pod 160. Najpierw prowadzę stawkę, a kiedy słabnę na czoło wychodzi Spinoza narzucając jeszcze ostrzejsze tempo. Grupa się rozrywa. Odpadam na 20 – 30 metrów, ale się zbieram. Zawodnik w niebieskim stroju, który został za mną oddalił się jeszcze bardziej. Nawet mi przemknęła myśl, że widzimy się ostatni raz, ale nie zaprzątałem sobie tym głowy, bo wydawał się być z młodszej kategorii.  Ostatecznie co raz wyraźniej grupa dzieli się na 3 podgrupki. Spinoza + Masyw + Niebieska koszulka, minutę za nimi ja, za mną gdzieś kolejny Masyw i za nim ostatnia niebieska koszulka. Do mety 6-8 km. Cały czas mocno i bardzo mocno. Na każdym podjeździe tętno pod 160 bpm.

Zjazd, techniczny i trudny, zaczyna się agrafką, a później kamienie i mokre kamienie.  Włączyła mi się kalkulacja i asekuracja. Grupa z przodu zjeżdża lepiej, Ci dwaj za mną trochę gorzej niż ja wiec mogę pojechać bezpieczniej i utrzymam przewagę, a nie zaryzykuję gumy i straty, dobrej, jak sądzę, pozycji.

Kamienisty zjazd przechodzi w asfalt i skręca do lasu, tu trzeba kawałek zejść i podprowadzić. –  Prawdziwe MTB – słyszę za sobą. To niebieska koszulka. Kiedy mnie dopadł? Nie poddaję się trzeba uciekać, jednak mam słabszą chwilę. Nogi z ołowiu, zaraz to rozruszam, ale niebieska koszulka odjeżdża jakby na wyższym biegu.

Podjazd i zjazd do mety. Oglądam się, za mną nikogo, więc daję jak najszybciej. Zjazd w dół, ostrzegający o niebezpieczeństwie ratownik, bardzo szybko umykające płyty, gdzie nie należy przesadzić i nie skończyć w lesie. Jeszcze przejazd przez potok i ścieżka nad Sołą. Nikogo z przodu nikogo z tyłu.

Jestem zadowolony z jazdy. Spinoza był dzisiaj lepszy i zachował więcej sił na końcówkę. Chwila rozczarowania tylko czeka mnie przy tablicy w wynikami. 4.! Na 12 w kategorii. Do podium zabrało 30 sekund, zabrał mi je zawodnik w niebieskiej koszulce, któremu dałem się wyprzedzić na 8-10 km przed metą.  Poczucie niedosytu i wkurczenia. Wiem co to znaczy 4 miejsce. Wolałbym być 5. Zastanawiam się czy miałem szansę uciec. Może ten ostatni zjazd należało jechać odważniej, a może po prostu trzeba jeździć szybciej.

Czas 2:27. Miejsce 39 open na 82 startujących; 4 / 12 w kategorii.

Numerki – 2006

Numery startowe z zawodów, w których brałem udział. Pogrupowane latami. W 2006 zadebiutowałem. Wziąłem udział w dwóch maratonach ze zdziwieniem stwierdzając dwie rzeczy: ukończyłem i nie byłem ostatni.

[more]

Intel Powerade BikeMaraton

W skrócie Intel. Dzisiaj cykl MTB Marathon. Edycja w Krakowie. Pierwszy „prawdziwy” maraton. Dostałem numerek, do tego kupiłem chip elektroniczny na nogę służący do pomiaru czasu. Start z Błoń. Tysiąc uczestników. Na prawdę wielka rzecz. Duma mnie rozpierał, że mam numer, że ukonczyłem i euforia, że zająłem 456 miejsce na 738 startujących. Po tym maratonie wsiąkłem kompletnie w tę zabawę.

Wynik: Kraków, Mega, 4:17:07. 456/738 open i 111/202 w M3 (po raz ostatni w tej kategorii)

Maraton Michałowice

Lokalny maraton po polach podkrakowskich gmin. Zadebiutowałem tu po latach myślenia … „a może by kiedys”. Chciałem się przetrzeć przed maratonem w Krakowie. Niezwykła euforia, która towarzyszyła na mecie nie da się opisać. Jako, że „pierwszy raz” się pamięta to pamietam kilka wrażeń

– z wielką dumą przypiąłem po raz pierwszy numerek do roweru. Co za lans

– okazało się, że mogę kogoś wyprzedzić. Niezwykłe uczucie.

– podziw dla tych, którzy przejechali w czasie zupełnie niedostępnym dla mnie.

– że można być tak zmęczonym jak nigdy w „normalnym” życiu się nie ma szans zmęczyc.

Do tego maratonu „przygotowywałem” się 3 miesiące jeżdżąc po pracy czyli od 21 do 21.40 4 x w tygodniu po 15-18 km 🙂

Komentarze przeniesione z innego wpisu, a dotyczace maratonu w Michałowicach.

Gość: Marcin, rev-179-216.ramtel.pl
2010/06/25 21:40:49
Jakie miejsce i dystans miałeś w Michalowicach 2006?
2010/06/28 12:27:45
Niestety nie zachowały mi się wyniki z tego maratonu.
Gość: Marcin, rev-179-216.ramtel.pl
2010/06/28 21:55:30
Ja pamiętam swój wynik. Pierwszy DNF :D. Były fajne czasy…

Międzygórze (2010.06.19 MTB Marathon)

Trzy szóstki opisują trasę w Międzygórzu. 6 km/h na ciągnących się długimi minutami podjazdach i 66 km/h w dół po szutrowych drogach.

[more]

Poranny sajgon w pokojuPo zgonie w na maratonie w Złotym Stoku zaaplikowałem sobie tydzień przerwy od roweru, a dwa tygodnie przed maratonem kurację czyli prawie 19 h treningów. Ostatni tydzień to znów odpoczynek i dzień treningu w czwartek. Nie miałem żadnych oczekiwań, ani obaw. Po prostu stanąłem na starcie z postanowieniem jechać jak się da najlepiej. Po występach w Złotym Stoku straciłem sektor, co dla mnie oczywiście nie ma żadnego znaczenia w górach, na dystansie giga.

Przegląd przedstartowy

Na starcie mnóstwo znajomych i Zielonych. Na giga debiutuje Ośka i Axi, który uznał, że dla 44 km dystansu mega nie warto się tłuc z Krakowa 300 km i postanowił zakosztować prawdziwszej, a na pewno dłuższej zabawy.

Pokazuję Piotrkowi „PePe” mu, że będę go miał na oku. Dwa tygodnie temu przejechał w dobrym stylu MTB Trophy co musiało go kosztować mnóstwo sił, więc ciekaw jestem jak wytrzyma cały dystans. W tym roku ścigamy się w tej samej kategorii. Spinoza, mój stały rywal maratonowy, stanął gdzieś z tyłu, więc kombinuję, że zapewne chce wystartować lżej i przycisnąć na którymś z podjazdów, pozwalając mi obserwować się jak odjeżdża. W tym roku wygrałem z nim w Dolsku, oddając pole w górach: w Karpaczu i Złotym Stoku, a wiec jest 1:2. Na ściganie się z Mikim tutaj nie ma szans. Proste technicznie zjazdy nie pozwolą mu stracić na tyle dużo, żebym mógł zniwelować dzielące nas lata świetlne jeśli chodzi o szybkość podjeżdżania. Jest też Mariusz „Versus”. Nie trenuje w tym sezonie więc raczej nie powtórzymy pasjonującej rywalizacji z Krynicy 09. Oczywiście rzucamy w swoją stronę rytualne pogróżki.

To są wszystko przyjacielskie potyczki. Sportowo to mam jeden cel: dogonić Janusza Maćkowa z Xbox Team, który wyprzedza mnie w klasyfkacji generalnej o jedno miejsce. Dotąd wygrałem z nim tylko raz na kilkanaście maratonów. Też kończył MTB Trophy więc zagadką jest jego dzisiejsza dyspozycja.

Cel odjeżdża

Start. Podjazd. Z zaciekawieniem spoglądam na swój pulsometr. Tętno dochodzi do 160, 164, 168. Ktoś mnie wyprzedza, ja wyprzedzam. Trwa rozstawianie stawki. W Międzygórzu idzie to wyjątkowo płynnie. Szeroki szuter daje miejsce na 2-3 zawodników. Nie ma nerwówki, każdy znajdzie swoje miejsce. Organizm reaguje normalnie: boli, ale nie ma zgonu. Dość szybko doganiam Spinozę, który jak zwykle wystartował mocno, ale z nieznanych powodów zwolnił. Nie czas jeszcze na pogawędki, każdy skupiony na swoim oddechu testuje organizm na pierwszym podjeździe. Pojawia się PePe. Wygląda na podmęczonego. Cztery dni wyrypu robią wrażenie nawet na Maciu, który w tym roku dopiero opuścił kat. M1, a co dopiero na początkującej, bo początkującej, ale „em czwórce”.

Na podjeździe do pierwszego bufetu doganiam Justynę Frączek. To się jeszcze nie zdarzyło. Czasami tasowaliśmy się na trasie, ale to za sprawą jej awarii. Teraz wyraźnie w idzie jej gorzej.

Jadę z bidonami, nie z camelbakiem jak zwykle. więc zatrzymuję się na bufecie uzupełnić picie. Justyna mija bufet. Następnym razem widzę ją zjeżdżajacą na pobocze. Na mecie dowiem się, że odkręcił się jej… pedał.  Dobrze, że tylko z takim skutkiem.

Janusz Maćków jest cały czas w zasięgu wzroku. Kilkanaście pozycji z przodu, niestety widzę, że każda próba zbliżenia się do zielonej koszulki Xbox team kończy się dla mnie przebywaniem w niebezpiecznych zakresach tętna, a mój cel i przeciwnik (pewnie sobie nie zdaje z tego sprawy) sprawnie przesuwa się do przodu, najwyraźniej odzyskał świeżość i znika na stałe. Nie tym razem więc.

Zagryźć wargi

Teraz zjazd, zimne powietrze i charakterystyczne kłucie w udach. Będą kurcze jak 2 i 2. Kolejny magneslife. Podjazd na Śnieżnik. To lepszy fragment w moim wykonaniu. Udaje się wyprzedzić kilka osób. Za mocniejszy fragment płacę kompletnie bez sensowną jazdą po wypłaszczeniu do schroniska pod Śnieżnikiem. Turlam się tam z minimalną prędkością, co chwilę popełniając błędy. A to źle najechany korzeń, a to ześlizg po skarpie, a to wklejenie w środek bagna. Na szczęście zaczyna się zjazd. Za schroniskiem w lewo, pamiętam z opisu, że ma być ostro. Ścieżka po łące ginie w lesie, tuż przed ścianą lasu boss MTB Marathon Grzegorz Golonko kieruje na lewo, gdzie jest trochę łatwiej. Oczywiście jestem na prawej, a próba przejechania zgodnie ze wskazówkami Grzegorza kończy się efektownym lotem przez kierownicę i glebą. Było zamaszyście, ale niegroźnie nie licząc lekkiego stłuczenia łokcia.

Obecność Grzegorza na trasie to pewien znak rozpoznawczy tego cyklu. To jest impreza oparta o biznes, ale taki biznes, w dobrym wydaniu, w którym prowadzący przedsięwzięcie współdzieli pasję z klientami (uczestnikami). To czuć na każdym kroku, nie tylko przez zaangażowanie osobiste Grzegorza w rozmowy z zawodnikami, rozpoznawanie uczestników, wsparcie i elastyczność, to czuć też u większości teamu organizatorów. Na bufetach, w biurze zawodów. Nie jest idealnie, ale mam kiedy wiem, że za tym wszystkim stoi pasja, a nie tylko marketing, to mam dużą tolerancję na wszelkie niedociągnięcia.

– Jesteś cały? – pyta Grzegorz.

– W porządku – wiec zbieram rower i w dół.

Zaczyna się zjazd, jedyny moment tej trasy, który można będzie wspominać w październiku przy piwie. Korzenie, kamienie, urwisko po lewej i miny zdziwionych turystów widzących zawodników lecących na stracenie po 20-30 cm kamieniach. Jadę, choć nie za szybko. Dwukrotnie wywozi mnie na sekcje, gdzie są uskoki, dla których mam zbyt duży respekt żeby to zjechać.

Zjazd z technicznego zmienia się w szybki szuter. Nie sprawdzam na liczniku, ale po tym jak świszczy wiatr w kasku wiem, że jedziemy ponad 50 km/h.

Jazda na wprost jest bezpieczna, przed każdym zakrętem trzeba poprawnie odpowiedzieć na kilka pytań: czy uda się bez dotykania hamulców złożyć jeśli odpowiedź brzmi „Tak” to jest dobra wiadomość, jeśli zakręt jest ostry, na dodatek wysypany żwirem proces decyzyjny przebiega dalej: kiedy zacząć hamować? Kiedy puścić klamki hamulców, bo wiadomo, że hamowanie na żwirze i próbowanie skrętu skończy się szlifowaniem pięknych sudeckich duktów.

Orientuję się, że jest sposób na te wiraże! Technika zagryzania warg. Zastosowałem tę sposób na tych dziesiątkach jechanych z wariacką prędkością zakrętów i działało znakomicie. Zagryźć wargi i puścić hamulce. Kilka razy dzięki temu udało mi wyjechać z zakrętu przednie koło prowadząc już po igliwiu pokrywającym skarpę.

PePe nadciąga

Popijając magneslife i zagryzając żelami powitałem 3 godzinę. Najpierw usłyszałem z tyłu  – Kuba!!! – zbliżał się Dominik „Buli” z Bikeholików. Jak on jeździ w tym roku! Kiedy mnie minął był około 6 pozycji open na dystansie Mega. Ten dystans wystartował pół godziny po giga więc mogłem oglądać wycinaków podjeżdżających na tej samej trasie. Pouczające. Niby wszystko tak samo, tylko troszkę mocniej i troszkę szybciej kręcili. Tylko „troszkę”. – Hopaj, hopaj – to Radar z Lapierre, kolejny z krakusów zachęcał mnie do kręcenia. Trochę w złym momencie, bo ktoś odciął prąd. Zdechło mi się. Traciłem kolejne pozycje. Na dodatek na kolejnej serpentynie na drodze poniżej zamajaczyła mi się zielona koszulka. Spinoza? Dopiero teraz? Nie to PePe i to wyglądający na świeżego. Dojechał do mnie bez problemu i odjechał do przodu. Pognał w dół na zjeździe z taką prędkościa, że szybko straciłem go z oczu, a nie hamowałem. Znów podjazd. Trochę zwolnił, a mnie odetkało wiec przestał się oddalać. W końcu znów się z nim zrównałem. Od tej chwili jechaliśmy razem kilka kilometrów, tym bardziej, że nadarzyły się fragmenty płaskiego i mogliśmy się wieźć na kole.

– Nie wiem, czy jedziemy razem, czy się ścigamy – żartował PePe. Odpowiedziałem żeby jechał jeśli ma siłę, bo ja chwilowo już nic więcej nie dam rady. Odparł, że ja byłem jego celem i mu się właśnie odechciewa. Jechaliśmy jeszcze parę kilometrów razem i poczułem, że wraca siła. Na kolejnej serpentynie organizm PePe przypomniał mu o MTB Trophy i PePe został, a po kolejnym zjeździe nie widziałem go już wcale.

Kurcze codzienne

Od tej chwili głowa starała się tylko przekonać mięśnie, że nie zwalniamy i staramy się odsunąć moment, kiedy pojawi się nieuchronne – kurcze.

Pierwszy raz zrzuciły mnie z roweru na leśnej ścieżce nad stacja narciarską Czarna Góra. Pomogło kilkusekundowe klęczenie i powtarzanie zaklęcia k…; k… Znów na rower i znów wracają. Tym razem te z przodu ud przeniosły się na wewnętrzną stronę. Chyba wolę takie. Zwolniłem do 3 km/h i przestałem wyprzedzać zawodników z dystansu Mega.

Jeszcze trochę i będzie spokój. Niestety techniczna ścieżka znów zdjęła mnie z rowru. Co z tego, że można to przejechać i mam na to siłę, kiedy nie mogę. Kolejne zjazdy i płaskie pozwoliły odpocząć nogom, kurcze wróciły tuż przed metą na ostatnim podjeździe.

Zjazd do mety miedzy kamieniami i koniec. Czas 5:16. 85. open / 11 w kategorii.

PePe dojechał kilka minut za mną. Spinoza DNF, jego głowa nie mogła się dogadać z resztą ciała; Skrzynia podobnie – zespuł niezepsuwalne czyli oponę bezdętkową; Ośka dała radę i ma 1. miejsce w kategorii. Axi świetnie zadebiutował na giga, pomimo wyczerpania świetnie dojechał też Maciu. Miki pokazał, że Międzygórze to jego maraton. A Lesław? Jak zwykle niezadowolony z jazdy, ale zajął 2 m w kategorii, w tej kategorii, w której jeszcze nie udało mi się załapać na pierwszą dziesiątkę.

Ps. Podsumowanie. Po analizie wyników muszę stwierdzić, że to mój najlepszy górski maraton dotąd. Zdobyłem najwięcej punktów, odzyskałem sektor; trasę przejechałem szybciej niż przed rokiem, mimo że tamten występ uważałem za przyzwoity. Ok. wraca mi ochota do trenowania, sezon dopiero się rozpoczął.

Z PePe na mecie. Fot. Iona

Tour de UEK, czyli być jak Eddie Orzeł

Od dzisiaj wiem co czuł Eddie Orzeł, kiedy skakał w Calgary o 30 m bliżej niż inni: na pewno niezły fun.

Cóż, ten start to będzie mój firmowy znak od dzisiaj 🙂 Zdjecie: Versus

W tę niedzielę startowałem w bardzo sympatycznej imprezie Tour de UEK

Wyścigi XC (Cross Country, czyli krótkie godzinne ściganie na pętlach) nigdy nie były moją ulubioną aktywnością. Za krótko i za mocno. Trzeba to jednak uprawiać, bo poprawia się wydolność w wysokich strefach tętna. Zastanawiałem się, którą kategorię wybrać:

„mężczyźniAmator”: zapraszamy Panów jeżdżących turystycznie, rozpoczynających dopiero swoja przygodę z kolarstwem,

mężczyźniElita
zapraszamy Panów na codzień startujących w zawodach rowerowych.”

Nie było definicji: „Zapraszamy Panów jeżdżących turystycznie, na codzień startujacych w zawodach rowerowych” wiec musiała być Elita.

Kiedy zobaczyłem stawkę, z którą miałem się ścigać to miałem tylko dwa pytania. Kiedy dostanę dubla (przewaga zawodnika o jedno okrążenie) i ile osób mnie zdubluje. Niemniej jednak stanąłem na linii startu, obok mocna ekipa rowerowanie.pl: Furman, Maciu, Spinoza, Axi; są też znajomi z zaprzyjaźnionych Bikeholików: Buli, Dawid, a także chlopaki z Lapierre i Subaru. Z żadnym z nich nie mam szans. No może poza Michem, który startował przed chwilą w wyściugu amator.

Ale to nie ważne, liczy się zabawa i walka. No wiec 3,2,1 start. Najpier nie trafiłem blokiem w pedał, a kiedy juz trafiłem to poczułem jak rawka szoruje po bruku. Opona się zsunęła, dętka zrolowała. No to sobie pojeździłem. Mariusz „Versus” miał lepszy pomysł. Podsunął mi swój rower i zapowiedział, że zgłosi to do biura zawodów. No to ogień. Na takich wyścigach właściwie każde zawahanie to strata trudna do odrobienia, ale to nie ważne.

Ze zdarzenia zrobiła się niezła zabawa. Spiker podchywycił sytuacje i zaczął podkręcać, że walka, że determinacja. Było zabawnie.

No  właśnie podkręcać, a ja nigdy nie miałem grip shiftów (manetki obrotowe). Na takich zawodach nie ma czasu na patrzenie, gdzie jest niższy bieg, gdzie wyższy, dlatego co chwilę zrzucałem sobie odwrotnie niż chciałem. No i jeśli ktoś myśli, że bloki pedałów shimano 540 są kompatybilne z 505 to nie są. Radośnie więc machałem nogami w powietrzu próbując pociągnąc w górę. Po jednym okrążeniu chłopaki powiedziały, że na następnym dostanę swój rower. Tak też się stało. Nie ma co. Znana geometria, siodło, mostek to jest to. Oczywiście nie przeszkodziło mi to wyglebić w jedynym miejscu, które się do tego nadawało czyli na żwirku. Niegroźnie na szczęście.

Dalej, poza super jazdą trudno już wiecej pisać. Tu jest tylko ogień, pulsometr i wymuszony oddech. Tym bardziej, że jestem ogladany ze szczególnym zainteresowaniem 🙂 Z okrążenia na okrążenie dostawałem kolejne duble. Także od Macia, Furmana, Axiego i Spinozy. Tętno mi spadło poniżej 160, ale to nie dziwne, w tym tygodniu miałem 18 h treningu.

Meta.