Chciałem mieć satysfakcję ukończenia 5 najtrudniejszych maratonów w tym sezonie w Polsce (klasyfikacja TOP 5), na najdłuższym dystansie giga. Do tego wystarczyło ukończyć maraton w Istebnej. Na dobrą sprawę nie bardzo wiedziałem jak inaczej sformułować swój cel przed tym maratonem. 14 miejsce w generalce bez szans na ruch w górę i zagrożeń, że spadnę niżej. Motywowała mnie więc chęć zaliczenia wyścigów ze szczytami powyżej 1000 m… w tym jeden ze szczytem lekko oszukanym. Kiczory na które mieliśmy się wdrapać pod koniec maratonu są za małe o 10 metrów.
[more]
Zaczęlo się od zastrzyku adrenaliny. Ruszyłem z domu o godz. 6 zbierając po drodze Andy`ego, Mjna i Mariusza „Versusa”. Za podszeptem z tylnego siedzenia skierowałem auto przez Suchą Beskidzką i przez połowę trasy podziwialiśmy tył furgonetki, wlokącej się przez przełęcze i wioski za Sułkoiwicami. Również Węgierska Górka i Milówka były na tyle gościnne, że zatrzymały nas na pół godziny na zwiedzanie budowy lokalnej drogi. W efekcie o 9.50 (start o 10.00) jeszcze nie miałem na nogach butów rowerowych i miotałem się próbując dostosować wysokość siodła… ale z małą pomocą przyjaciół udało się przypiąc numer, rozrobić izotoniki i zdążyć na start, kiedy już grali Fragmę.
Jeszcze tylko zółwik z MisQ narzekającym, że mu się nie chce i start. Bez rozgrzewki nie ma co szarżować na początku, bo łatwo o taki strzał, z którego podnieść się nie można przez godzinę.
Takie zjazdy to proszę bardzo
Końcowa ścianka. Do mety 500 m.
Fot z albumu http://picasaweb.google.sk/m.vojtus/199_2009_IStebnaPL#
Zacząłem bardzo spokojnie czekając co będzie. Jak juź dawno tego nie robiłem, ruszyłem z samego końca stawki. Korek, który utworzył się na zakręcie wykorzystałem do poprawienia czujnika licznika.
Dbałem o wysoką kadencję i nie przeginanie z tętnem. Max do 160. Okazało się, że mimo to przesuwam się do przodu. Zrównałem się z Mariuszem „Versusem”, który już w samochodzie żartował, że wreszcie wyrównamy porachunki i zacząłem się wspinać na pierwszy terenowy podjazd, całyczas pamiętając o kadencji. Chciałęm zobaczyć, czy ta technika oddali skurcze obecne na każdym wyścigu w tym roku.
Oczywiście przed startem zaaplikowałem sobie fiolkę magneslife, a w kieszeni miałem jeszcze dwie. Zastrzeżenie „nie przekraczać dziennej dawki 1 fiolka” jest dla mięczaków i tych, którzy nie piją trzech kaw dziennie. Kiedy okazało się, że cały czas wyprzedzam postanowiłem dogonić PePe.
W Krakowie wygrałem z nim sporo, więc na zdrowy rozum, nie powinien w ciągu trzech tygodni na tyle poprawić wydolności żebym go nie dopadł, ale i u mnie intensywność treningów ostatnio mniejsza, poza tym przytyłem, a w górach to ma znaczenie.
To był pierwszy maraton na nowym rowerze. Różnica gigantyczna. Duża rama powoduje, że jestem wyciagnięty, nie bolą plecy, fox z przodu sprawia, że koła się kleją do podłoża, karbon tłumi nierówności i tylko nowe siodełko fizika próbuje mnie przeciąć na połowę… sami wiecie od której strony.
Pierwszy zjazd i przyjemne wrażenie. Muszę hamować, ale nie z powodu przeszkód tylko z powodu blokujących zjazdy innych zawodników. Na dodatek się nie boję. A więc moja teoria o tym, że jestem wybitna dupa na zjazdach nie jest prawdziwa, jestem po prostu dupa, ale nie wybitna na zjazdach. Jednak po praz pierwszy od dawna mam przyjemność z zasuwania w dół. Mogę wybierać drogę, a nie zdawać się na przypadkowe odbicia od kamieni i korzeni; mogę wstrzymać się z hamowaniem do chwili, kiedy to jest rzeczywiście potrzebne, a nie prewencyjnie. To powoduje, że odpoczywam, a nie walczę z materią. Jeździłem już trochę na tym rowerze, ale dopiero maraton i jazda na krawędzi pokazują wszystkie zalety i słabości sprzętu i jeźdźca.
Berek z Mikim
Tego poczucia lekkości na zjazdach nie ma najwyraźniej Miki. Podjeżdżający jak rakieta, w dół jedzie… jakby tu powiedzieć… znacznie wolniej.
Pierwszy raz krzyczę do niego „berek” już koło 15 km, wypłaszczenie i podjazd. Miki przemyka obok sycząc „no to długo się nie na berkowałeś”. Fakt. Za to widzę przed sobą, a właściwie nad sobą PePe. On już wspiął się na podjazd z płyt, ja jestem u podnóża. Akurat jedzie mi się dobrze więc za kolejnym zakrętem już jestem blisko kolegi z teamu. Jeszcze tylko zjazd i na podjeździe już go mam. Nie jest zadowolony ze swojej dyspozycji, mówi o spokojnej jeździe dzisiaj i proponuje współną spokojną jazdę. Nie ma problemu, tylko że mam taką zasadę, że jak przypinam numer to się ścigam. Więc uznaję że zobaczymy jak będzie. Jeśli będziemy się trzymać razem to ok, jeśli nie to każdy pojedzie swoim tempem.
Na pierwszym bufecie tylko wypijam drugą fiolkę magneslife („nie przekraczać… i tym podobne bzdury”.), dopełniam bidon i jadę. Przede mną Ochodzita. Góra, która jeszcze dwa lata temu wydawała się zabójcza. Najpierw kawałek po płytach. Tędy biegł pamiętny dla mnie finał II etapu MTB Trophy w 2008 roku. Meldowałem się tu o godz. 20, po 10 godzinach jazdy. Miałem kłopoty z wprowadzeniem roweru pod górę. Dzisiaj w miejscu mety zdjęcia robi „Zielona” Ośka. Kawałek asfaltu i ruszamy na szczyt wśród wędrujących spacerowiczów.
Na poboczu to samo co zwykle stoisko z koronkami. Wszak jesteśmy w Koniakowie. Ochodzita, kiedyś symbol stromego i zabójczgo podjazdu, dzisiaj jest jednym z wielu wzgórz. Może to doświadczenie, a może wyłozenie płytami sprawia, że podjeżdża się łatwiej.
Zjazd z Ochodzitej oznaczony trzema wykrzynikami. Dzisiaj znak „!!!” jest trochę na wyrost. Nie wiem czy to sprawka Foxa, czy suchego podłoża ale jedzie mi się tu wyjątkowo szybko. Takie przynajmniej miałem wrażenie, bo w sekundzie przemknął obok mnie PePe z dwukrotnie większą prędkością. Mało nie zaliczył widowiskowego lotu przez kierownicę, ale utrzymał, wyprzedził mnie i pognał dalej. Najpierw łąką, później płytami, przez drogę i na asfalt. Prędkość około 60 km/h. Zbliżamy się do znanej sylwetki. Znów Miki. Asfalt przechodzi w szuter i droga wspina się w górę. Miki znów odjeżdża w tempie ekspresu. Dobrze znam ten fragment, będzie pod górę, a na końcu stromo, ale da się podjechać. To zbocze Stecówki (* która to Stecówką nie jest – na dole sprostowanie PePe).
PePe mówi, że to początek jego końca „do zobaczenia na mecie”. Przed podjazdem na (* patrz poparzedni przypis) wyprzedza mnie zawodnik w Zielonym stroju. Na oko moja kategoria więc postanawiam mu nie odpuszczać. W ten sposób znalazłem sobie towarzysza na najbliższe 3 godziny.
Pokonany przez korzenie
Kawałek po kawałku przesuwam się do przodu. Widze Jacka Rusieckiego, z którym ścigamy się w klasyfikacji generalnej. Jeszcze z nim nie przegrałem w tym sezonie, więc to, że dojeżdżam traktuję jako dobry znak.
Cieszę się zjazdami. Na złamanie karku gnamy w dół po halach za Tyniokiem (** który zjazdem z Tyniokiem nie był, patrz komentarze ). Piękne. Na licznik nie patrzę, bo każda nierówność przy tej prędkości kończy się szybkim lotem i trzeba być uważnym. Upadek przy prędkości 50-60 km/h, bo tyle zasuwamy, może się skończyć źle. Jedyne co mnie martwi i ogranicza to ciągłe kłucie w mieśniach. Nie uda się ustrzec przed kurczami, to już wiem.
Na III bufecie spotkałem obolałego Macia, który nie mógł kontynuować jazdy. Kontuzja pleców. Tym samym żegnał się z II miejscem w generalce, pozostaje mu się cieszyć świetnym III. Upewniam się, że da radę dotrzeć do Istebnej i jedziemy dalej.
Kilometry idą szybko.
Zjazd, krotkie podprowadzenie stromą ścianką i zbliżamy się do mety. Nie odważam się zjechać końcówki po korzeniach i zbiegam. Tym samym nie dostaję braw od publiczności i fotografów czekających na śmiałków zsuwających się po korzeniach, ale wole nie dzielić losu tych, którym się nie udało. Nie jest mi to potrzebne na zakończenie sezonu.
Dojeżdżamy do stadionu, na którym juz 9 razy kończyłem etapy w Istebnej, tym razem na tę przyjemnośc jeszcze trzeba zapracować. Czerwony transparent GIGA 100 i strzałka kierują w drugą stronę, od stadionu. Czeka nas jeszcze 16 km i podjazd na Kiczory. Długi dystans ma swoje prawa, nie może być tak przyjemnie.
Znów nie bedzie pierwszej 100.
Za rozjazdem Vena Horny wyleguje się na ławce. Odpowiada za system pomiaru czasu. Informuje, że jesteśmy około 115-120 miejsca, a więc jak zwykle. Ponieważ na końcówkach zachowuję zwykle trochę więcej siły niż inni to licze jeszcze na 5-10 miejsc do przodu.
Bufet, powerade, banan i dalej w drogę. Tym razem potok, który przejeżdża się na finiszu etapów musimy pokonać w drugą stronę. Kieruję się w stronę brodu i nagle przedni Conti Speed King kompletnie traci przyczepność na wilgotynych kamieniach. Łokiec, nadgarstek, bark, kolano, głowa… Pytania, czy wszystko w porządku. Raczej tak, ale kompletnie uszło ze mnie powietrze.Stoję chwilę oglądając rower, cały, ja też tylko lekko podrapany i potłuczony. Wsiadam więc i próbuję jechać. Opornie idzie. Tętno jakby się zacięło. Nie mogłem w ogóle się wbić ponad 150 bpm. Moi przeciwnicy odjechali, próbowałem ich gonić po asfalcie, ale w ogóle się nie dało zmusić nóg do mocniejszej akcji.
Gutar, żel i trochę pomagają. Wcześniej połknąłem trzecią fiolkę magneslife. Najpierw jeden zawodnik, później drugi. Kolega z Brunoxa też został z tyłu. Ciągnąłem się za kimś z EST, kiedy z tyłu nadjechał Miki, mówiąc – Ej, no, zaraz się zatrzymamy (to o moim tempie podjazdu :). Dostał drogę i odjechał. Szczerze mówiąc coś mi mówiło, że dość szybko się spotkamy znowu. Znam tę trasę. Czekała nas kamienista grzbietówka na szczycie i później zjazd z głębokimi rynnami, czasami wypełnionymi luźnymi kamieniami. To nie są ulubione warunki Mikiego.
Tak się też stało. Szybko pojawił się na horyzoncie i ustąpił miejsca. Za Kiczorami mnie z kolei dogonił kolega z Brunoxa, który zjeżdżał wyraźnie szybciej. Ja już miałem lekko dość, wiec zjazd zapowiadał się asekuracyjnie. Zbyt asekuracyjnie, bo jadąć wzdłuż głebokiej rynny nacisnąłem hamulec. Tak to jest, kiedy zaczyna się myśleć, a co będzie jak tu wpadnę. No to mam. Gleba. Tym razem bez strat osunąłem się na skarpę. I znów w dół, po korzeniach, kamieniach. Oj jak pomaga sprawny amortyzator w takich warunkach. Można mu zauwać, że pomoże kiedy zmęczone ręce i wolno myśląca głowa już nie zareagują jak trzeba.
Wreszcie koniec. Jeszcze tylko podjazd. Przede mną nagle mnóstwo osób z numerkami. Tempo wskazuje, że to dystans mega. Oczywiście pojawiają się kurcze. O nie, nie będe prowadził tak jak moi współtowarzysze z krótszego dystansu. Ma się swój honor, a czerwona naklejka zobowiązuje. Próbuję sobie wmówić, że mieśnie się rozluźniają i że ból znika. O dziwo pomaga. Kończe podjazd w siodle.
Tą trasą już dzisiaj jechałem. Podejście w góre, zjazd/zejście po korzeniach i meta. Szczęśliwie zakończyłem maraton w Istebnej, ostatni w cyklu MTB Marathon 2009.
Czas 5:26, 109 pozycja open na GIGA, 16. w kategorii.