2010.05.15 – Złoty Stok (MTB Marathon)

Pomilczałem sobie przez chwilę na blogu, bo nie bardzo chciało mi się pisać.

Start w Złotym Stoku poszedł po prostu źle.  Miałem syndrom III etapu MTB Trophy: wycieńczenie, kompletny brak możliwości wyjścia ze strefy tlenowej. Wyprzedzili mnie wszyscy moi rywale i pojechali w siną dal, jechałem wolno. Tętno, które mam przez 2 h normalnie na poziomie 160 bpm, tym razem oscylowało na poziomie 140 bpm i nic z tym nie mogłem zrobić. Bolało jak diabli. Zamierzałem odpuścić po 30 minutach, ale uznałem, że słabość fizyczna to nie jest powód.  Do bólu pleców przyplątał się ból kolan; fatalnie zjeżdżałem.

Maraton zakończyłem na 20 m w kategorii, z czasem 6:47. Nie pamiętam kiedy ostatnio, bez awarii było tak źle.

Tętno przeciętne wyszło na poziomie 138 ! Dla porównania Karpacz – 154.

Nie ma o czym pisać więcej. Cały maraton to była walka o przetrwanie i dotarcie do mety, nie było w tym sportu.

Koledzy, z którymi się ścigam na co dzień podokładali mi po 30-40 minut.

Oczywiście nie ma mowy o żadnym odpuszczaniu itd. Obmyślam nowy plan na siebie.

 

2010.05.08 – Zdzieszowice (Bikemaraton)

Dystans mega. 48 km. Czas 2:37. Miejsce 11/106 kat; 118/545 open.

Na śliskim wirażu. Fot. Katarzyna Rokosz

Niestety to nie był dobry maraton jeśli chodzi o wynik. Niedobrze, bo relatywnie dobre odczucia miałem z jazdy, tętno 158, tylko jeden lekki kryzys i duża motywacja. Po wrzuceniu jednak do excela wyników swoich i porównaniu z ubiegłym rokiem oraz rywalami po prostu pojechałem słabiej o kilka proc.

Karpacz (MTB Marathon 2010.05.01)

Już wiem co różni dobry maraton do kiepskiego. Na moim poziomie bynajmniej nie są to wyniki, te nie będą już dużo dużo lepsze. Motywacja: czy przejadę marudząc czy nap… W Karpaczu znów dostałem szansę na sprawdzenie jak silna jest determinacja. Guma na pierwszym zjeździe, łatanie założonej dętki i już po pół godzinie miałem 14 minut straty zajmując ostatnie miejsce w stawce. Czekała mnie samotność długodystansowca.

[more]

Po raz pierwszy, po krótkim, płaskim maratonie w Dolsku, miałem sektor i to drugi. Dla niemaratonowych czytelników: sektor to strefa przed startem, gdzie można wejść poza kolejnością, przyznawany jest za wyniki  w poprzednich startach. Sektor jawił mi się dobrym wynalazkiem wyłączne dla ścigantów, którzy od początku muszą mieć kontakt z innymi z czołówki. Mnie na górskim maratonie nie wydawał się potrzebny i tak zawsze pierwszy podjazd zawsze wrzucał mnie we właściwą część stawki czyli lekko za połową.
Okazało się, że komfort ustawienia się na starcie o 9:50, tuż po rozgrzewce jest nie do podrobienia, tym bardziej, że zaspaliśmy ze Spinozą budząc się o 8:20. No i ten lans, bycia rozstawionym.
Plan na ten wyścig był niewyszukany: jechać z wysoką kadencją; swoim tempem; nie odpuszczać, pić i jeść.
4 kilometrowy podjazd do Górnego Karpacza poszedł tym modelem. Tempo pod próg mleczanowy (160 bpm) i kręcenie. Na żartobliwe „Ludmiła dajesz” do Ludmiły Dankowej usłyszałem „zdrowia i szczęścia życzę”.  Ludmiła jeździ świetnie maratony. Trzyma równe tempo, dobrze zjeżdża.
Nie przejmowałem się też, że Spinoza odjechał do przodu, On ma zawsze mocniejsze początki, mając w perspektywie czasu pomiędzy 5 a 6 h wiedziałem, że prawdziwy wyścig dla mnie jeszcze się nie zaczął. Nie miało też dla mnie znaczenia pojawienie się kolejnego Zielonego – Janusza. Sam zresztą zauważył, że na razie idzie dobrze, zobaczy jak będzie na 70 km. Na dodatek nie mogłem przycisnąć bo rozstałbym się ze zbyt późno zjedzonym makaronem.

Zjazdowa mantra

Na pierwszym zjeździe utwierdziłem się, że start tydzień temu w Daleszycach był dobrym wyborem, nie miałem tradycyjnego szoku zjazdowego, efektu „pierwszych gór w sezonie”, kiedy nie panując nad rowerem przy prędkości 35 km/h gorączkowo trzeba sobie przypominać jak się zjeżdża żeby się nie zabić.
Tym razem miałem w głowie trzy zasady, które kiedyś wyłowiłem tu i ówdzie:
1)    Nie patrz na przeszkodę, lecz wyznacz sobie wirtualną trasę przejazdu – guru dyscyplin grawitacyjnych Brian Lopez. Ta prawie filozoficzna zasada pozwala przejechać z prędkością 40 km/h pomiędzy kamieniami oddalonymi 15 cm. Spróbujcie tylko spojrzeć na groźnie wyglądający korzeń, albo kamień, na którym można zaliczyć lot przez kierownicę. To niemal samospełniająca się przepowiednia.
2)    Zaufaj sprzętowi. Coś ten deseń mówił kiedyś kolega z drużyny Maciu, który zjeżdża jak natchniony. Wreszcie mogłem to zrobić. Foxa napompowałem odrobinę mocniej, zwiększyłem tłumienie, aby nie hasał po kamieniach. Taktyka na nierówności i kamienie oraz korzenie na szybkich zjazdach była prosta. Fox do roboty, a palce z daleka od klamek hamulcowych. To działa. Zaczynam lubić szybkie zjazdy, dotychczasową moją zmorę. Zatarty Manitou Black przy takiej taktyce mówił mi – temu Panu już dziękujemy za wspólną jazdę.
3)    Nie przeszkadzaj rowerowi. To z kolei powiedział kiedyś Furman, mistrz jazdy skutecznej. Rzeczywiście, kiedy znajdziesz się w sytuacji bez wyjścia i właśnie lecisz na korzeń, kamień czy koło nurkuje w dół. Rozluźnij się, puść hamulce i czekaj co się stanie. W 99 % przypadków rower znajdzie wyjście z sytuacji. Trzeba tylko to zrobić, a to wymaga stalowych nerwów.
Na razie wszystkie trudne sekcje przed nami jest 20 minuta wyścigu, a ja czuję to przeklęte znane zjawisko, kiedy z hardtaila robi ci się full. Guma!
Zanim się zatrzymałem powiedziałem sobie. „Nie ma marudzenia. Zmieniasz dętkę, sprawdzasz czas i gonisz. To dopiero początek”. Oponę i dętkę przebił patyk. Żaden tam kolec, ale ordynarny patyk o średnicy 4-5 mm. Szarpię się z taśmą, którą przymocowałem dętkę do sztycy. Przypominam sobie, że dętka jest w tym opakowaniu już kilka miesięcy. Mam nadzieję, że będzie cała. Zmiana, pompowanie. 6 minut. Sssss…. Nie jest cała, a więc łatanie.
Zgodnie z zasadą wyznaczoną przed zatrzymaniem „0 marudzenia” spokojnie wyciągam łatki. Jest małe przetarcie. Łatanie, pompowanie. Tym razem trzyma, zakładam koło. W tym czasie przejeżdża ostatni zawodnik, znajomy z bloga i zimowego maratonu spinningu. 14 minut w plecy.
Jestem więc na końcu stawki, czyli koło miejsca 240.

Samotność długodystansowca

No to zobaczymy chłopie co potrafisz zrobić ze swoją motywacją. Od razu zaczyna się prawdziwa trasa. Znak !!! (b. trudny zjazd) nie na wyrost, ale się jedzie i to dobrze. Doganiam pierwszych sprowadzających, bez proszenia dostaje miejsce. Dystanse GIGA są pod tym względem super. Zawsze współpraca i życzliwość. Jeśli ktoś zamierza spędzić kolejne 6 h na trasie, umierając parę razy, to nabiera dystansu do siebie, a to jest dobre lekarstwo na małostkowe nie ustępowanie miejsca (znane z innych zawodów) komuś, kto akurat w tej chwili zjeżdża lub podjeżdża, kiedy ja nie daje rady.
Podjazd szutrową drogą. Nachylenie z 15-17 % młynek. Jestem kompletnie sam, a to dopiero 40 minuta. Zawsze w takiej chwili dopadają takie myśli, że wszyscy już są daleko, już prawie kończą, a ja się tu ślimaczę. Doświadczenie jednak mówi, że rywale są za zakrętem, a jeśli nawet w tej chwili trochę dalej z powodu dużej straty, to dzieli nas tak naprawdę niewiele.
Wyścigi w mojej części stawki rozgrywają się bez spektakularnych wydarzeń, bez ucieczek, rwania tempa. Wygrywa ten, który później na podjeździe zrzuci z średniej tarczy na młynek, kto przetrwa kryzys na podjeździe i nie zejdzie z roweru, kto nie przestraszy się kamieni, kto zignoruje gwoździe wbijane w plecy. Tak sobie myślę kontrolując pulsometr i kopiąc się w tyłek co chwilę, „dajesz, nie odpuszczasz”.

Dostaję dowód słuszności tej teorii. Pojawiają się inni zawodnicy, a wiec mam już motywacje zewnętrzną: dojechać do żółtej koszulki, jeszcze do tej pary, tego wziąć przed końcem podjazdu…

Po  1 h 30 minutach doganiam Piotrka „PePe” kolegę z drużyny. Informuję, że miałem dużą przerwę. „Chcesz mi powiedzieć, że o 14 minut jesteś lepszy” – no tak, to zabrzmiało nieskromnie. Jedziemy chwilę razem i przesuwam się do przodu. Gdzieś tam jest moja latarnia, punkt orientacyjny czyli Spinoza.
Na poboczu kolejna zielona koszulka. Janusz, nowy kolega z teamu. Zatrzymuję się. Prosi o pompkę, to niestety nie załatwi sprawy. Urwał grzybek od zaworu presty, dętka do wyrzucenia. Ja już swoją zużyłem, ale nadjeżdża PePe (nie ma jak drużyna). Zostawiam więc pompkę i gnam walczyć.

Podjazdy do wyprzedzania


Jest sucho. Opony, których nie lubię, czyli Continentale Speed King 2.1 radzą sobie nad wyraz dobrze. W ogóle ten maraton to maraton zjazdów. Czuję dużą harmonię z rowerem, z górą, zjeżdżam efektywnie. Mistrzem zjazdów to jednak nie jestem. Raz po raz ktoś mi to udowadnia. Ponieważ jestem w fazie wyprzedzania na podjazdach (gonię) to mam okazje podpatrzeć też jak się zjeżdża dobrze. Z tego maratonu najbardziej zapamiętam zawodniczkę w stroju BikeWorldu, którą wyprzedzam na szczycie podjazdu. Teraz szuter w dół. Nie dotykam hamulców, ale  kiedy szybki zjazd przechodzi w kamienisty hardcore dziewczyna jest tuż za mną. Waży pewnie 2/3 mojej wagi więc nie mogę zrozumieć jak to się stało, że nie zgubiłem jej na tej drodze. Więcej się wyjaśnia, kiedy słyszę z tyłu „przepraszam”. Puszczam przodem i widzę jak tnie przez kamienie wysokości połowy koła nie zwalniając prawie wcale. Tak to nigdy nie będę jeździł w dół. Wrażenia nie zaciera nawet jej dość kontrolowany lot przez kierownicę, w tej samej sekundzie przede mną wali się na kamienie jej rywalka.
Omijam ją i wjeżdżam w stromy wąwóz prowadzący w górę. Tym razem wszyscy prowadzą, więc nawet jadąc 5 km/h (wiwat 34 zęby z tyłu) doganiam osobę po osobie. To niezwykłe i znak rozpoznawczy MTB Marathon, wystarczy, że powiem – jeśli będzie miejsce to proszę, wszyscy chętnie ustępują ścieżki, nawet pokrzykując na innych: Droga! Podjeżdża!
Jest tu i moja mistrzyni zjazdu. – Świetnie zjeżdżasz –  komplementuję. – Niestety tylko zjeżdżam – odpowiada pchając rower w górę.
Czekam na każdy podjazd, tu odzyskuję pozycję. Zawodnik, po zawodniku, zaczynają się pojawiać znane koszulki. A to Hella, a to Otwockie Towarzystwo Rowerowe, Piotrek w stroju Speca, mój przeciwnik z Głuszycy 2009.

Kurcze jak zwykle

Na bufetach (jest ich aż siedem!) zjadam ćwiartkę banana i popijam wodą. Żele wcinam zgodnie z postanowieniem. Nutrend co 50 minut, SIS co 35 minut. Na co drugim bufecie wlewam do camela trochę powerade. Co 90 minut pochłaniam magneslife. Nie muszę dodawać, że kurcze i ich zapowiedzi oczywiście towarzyszą mi cały czas. Jeden z nich nawet postanawia mnie zrzucić z roweru, ale postanawiam go rozjechać. Zwalniam, kręcę i rzucam k… wami. Nie zauważyłem, że z pobocza przygląda mi się od dłuższej chwili turysta. Przepraszam go, za niecenzuralne okrzyki. I tak będzie miał niezły obraz zawodników mtb.
Łączymy się z mega. Przestaję rozróżniać, kto  jest moim rywalem, a kto kończy krótszy dystans, tym bardziej, że prędkości są zbliżone. Po kilku minutach zaczynam widzieć, że nie do końca. Ci z giga jakby rzadziej zwalniają, jadą równiej i wyprzedzają. Pomalutku, ale cały czas. Okej. Wzrok się wyostrza i rzeczywiście. Kiedy udaje się dogonić kolejnego zawodnika podejrzewanego o bycie moim rywalem, czerwona naklejka potwierdzającą start na najdłuższym dystansie jest tam gdzie trzeba – na numerze na kierownicy.

Spinoza na wyciągnięcie korby

Nagle. Jest. Zielona koszulka, przekrzywiony camelbak. To jest Spinoza. Minęło prawie 5 h odkąd go widziałem ostatni raz. Mam do niego 2 minuty straty. Za następnym zakrętem mierzę sobie odstęp, już tylko minuta. Jadę wiec szybciej.
Przed nami Chomątowa góra. Rok temu dogoniłem go dokładnie w tym samym miejscu, chowałem się za zawodnikami mega, ale kiedy zobaczył stanął na pedały i… mi uciekł. Nie mam pomysłu co zrobić teraz, jak to rozegrać taktycznie. Okej walczymy z otwartą przyłbicą. Liczę na swoją wytrzymałość. Może rzeczywiście Spinoza już ma dość i mała różnica prędkości na moja korzyść wystarczy. – Wreszcie Cie mam, ponad cztery godziny Cię gonie – mówię i przyspieszam. Jadę na maks możliwości, kiedy po około 3 minutach się oglądam mam niestety Spinozę na kole. Nie jest dobrze.
Spinoza przyspieszył i z każdym obrotem korb się oddala, kiedy próbuję się zrównać robi mi się ciemno przed oczami. Ciągnę  jeszcze 300 metrów, ale to na nic. Chomątowa nie ma końca. Spinoza jest co raz szybszy, wyprzedza już hurtowo.  Na dodatek wiem, że zjeżdża szybciej ode mnie więc jeśli przed szczytem go nie dogonię, to ten wyścig w naszym pojedynku mam przegrany.
Tak też się dzieje. Przed szczytem widzę dwie kolejne koszulki Zielonych. Neeq i Luki toczą się pomału na metę dystansu Mega. Od dłuższego czasu nie trenują i widać, że mocno cierpią na tym podjeździe. Szutrowy zjazd zmienia się techniczną sekcję. Udaje mi się tu jechać, na dogonienie Spinozy nie mam już jednak szans. Utwierdza mnie w tym Neeq.
Ostatnie płaskie odcinki, kamienisty zjazd i asfalty. Jeszcze tylko Buli, pechowiec (jechal około 10-11 miejsca Open na Mega ale pogubił trasę) dopinguje – Dajesz Kubak, dajesz. Meta
Ogólnie ok. Wynik poniżej oczekiwań, ale z jazdy jestem zadowolony. Najlepszy pod względem zjazdów maraton ever, przyzwoicie jeśli chodzi o utrzymanie wysokiego tętna i motywacji. Bez długotrwałych kryzysów. Czekam na Złoty Stok, kolejne giga w MTB Marathon, a po drodze jeszcze treningowa Eska – Zdzieszowice. Sezon dopiero się rozpoczął. Po dwóch edycjach jestem 13 w generalce… taką pozycję zająłem rok temu po całym sezonie.

 

2010.04.25 – Maraton Daleszyce (ŚLR)

4:45 (?), 70 km.

Potrzebowałem przetarcia przed górami, czyli przed Karpaczem 1.05.10. Maraton w Daleszycach w ramach Świętokrzyskiej Ligi Rowerowej zapowiadał się jako dobry trening w trudnych terenowych warunkach.

Nie jeździłem prawie przez tydzień więc nie wiedziałem jaka będzie dyspozycja. Na starcie ustawiłem się za Spinozą, postanawiając się trzymać jego pleców i zobaczyć co będzie dalej.

Od pierwszego kilometra, już od startu honorowego jechało mi się średnio. Na asfaltach tętno pętało się na 160 i nie chciało pójść w górę, na dodatek poczułem, że jeśli jeszcze przez chwilę tak pociągnę to odpadnę. Na szczęście po 30 minutach grupa zwolniła, zobaczyłem plecy Spinozy. Pomyślałem, że najgorsze za mną, ale w tym momencie poczułem, że tyl rowru zaczyna mi żyć własnym życiem. Guma. Zmiana, 5 minut do tyłu, w tym czasie przejeżdżają wszyscy.

Ruszam z ambitnym planem gonienia stawki, zawodnik po zawodniku odzyskuję miejsce, jadę co raz szybciej, aż na długiej szutrowej drodze… zostaję sam. Pomyliłem trasę. 2 km powrotu i znów odzyskiwanie pozycji, znów wyprzedzanie tych samych osób. Tym razem trasa biegnie wąskimi ścieżkami (single track) więc wyprzedzanie pod górę i na zjazdach oznacza ryzykowną jazdę po rowach zakrytych liścmi. Nie widać co się czai, a czai się poprzeczny rów. Przelatuję przez kierownicę, na bark, na szczęście bez poważnych szkód. Kończy się na zadrapaniach.

Niestety przerzutka przechodzi za baryłkę mocującą zacisk i ustala się w tej pozycji. Trzeba wyjąć klucze, poluzować przerzutkę, wyjąć koło, zapiąć koło.

Straty sięgają już nastu minut. Zastanawiam się czy nie wycofać się z walki, ale szybko odrzucam tę myśl. Nie kończyć bez poważnego powodu to nie honor, poza tym trzeba wykonać trening.

Na pętli Master czakają prawdziwe przygody i górska trasa. Potok po osie, rzeczki, leśne ścieżki, błoto, koleiny, a singiel wiodący grzbietem niebieskim szlakiem po kamieniach i między drzewami jest jednym z fajniejszych jakie znam, zjazd oznaczony trzema wykrzynikiami przypomina mi po co tu przyjechałem: przetrzeć się przed Karpaczem. Jest stromo, ale bez kamieni, więc do wzięcia w siodle. Po ostatnim bufecie odzyskuję motywację i ścigam się jeszcze z kikunastoma zawodnikami do mety. Na podjazdach czuję, że mogę jechać dośc szybko, ale oczywiście są też zwiastuny kurczy.

Dobrze, że pech przyplątał się na maratonie, który nie jest najważniejszy z punktu widzenia klasyfikacji generalnej. Było sporo jeżdżenia po kamieniach i korzeniach i mocny trening.

Dolsk – MTB Marathon 2010.04.10

Pulsometr wskazuje 164 bpm a licznik 44 km/h na płaskim asfalcie. Od koła zawodnika z przodu dzieli 15 cm. Jest nas dwunastu w grupie, która próbuje dociągnąć do grupy z przodu. Jedni zwalniają, drugich doganiamy i tak przez trzy i pół godziny. Płaskie maratony rządzą się prawami z wyścigów szosowych. Odpadasz od grupy – zostajesz, w pojedynkę nie da się walczyć z wiatrem.

Pierwszy maraton to papierek lakmusowy wskazujący jak się przepracowało zimę. Niby zabawa i luz, ale kiedy masz już na koncie 180 h treningu w sezonie to wolisz żeby nie poszło to na marne.
Start odbywa się w cieniu informacji o tragedii w Smoleńsku. Każda decyzja organizatora byłaby dla mnie zrozumiała. Odwołać lub nie zatrzymywać imprezy.

Mocna stawka

Trasa w Dolsku to polne i leśne drogi oraz asfalt. Zdjęcie ze strony www.mtbmarathon.com

Edycja w Dolsku nie koliduje z żadnym cyklem maratonowym wiec gromadzi najmocniejszą z możliwych obsad w Polsce. Na starcie mnóstwo znajomych twarzy, dodatkowo grupy profies z szosowych wyścigów Mróz, CCC Polsat, DHL. Startuje też czołówka kobiet z Mają Włoszczowską.
Zielonych jest siedmiu, pięciu na giga. Po przejechaniu 400 km lądujemy w tym samym domu z zaprzyjaźnioną drużyną Bikeholików. Miło się spotkać po sześciu miesiącach przerwy miedzy sezonami
Nie mam osobistych porachunków, ani celów na ten wyścig. Ważne jest dla mnie zbliżenie sie do pierwszej 10. w kategorii i pierwszej 100 open. Z dywagacji przestartowych wiem, że to jest to mało prawdopodobne. Kilku mocnych zawodników z Mega przeszło na dłuższy dystans, a już w ubiegłym roku nie udało mi sie nigdy zaliczyć pierwszej 10.  Nie ważne, cel jest celem.
Start po minucie ciszy i w ciszy. Od razu staram się pojechać mocno i znaleźć miejsce w dobrym pociągu.  Pierwszy podjazd niczego nie wyjaśnia, nadal jedziemy w tłumie, wśród którego znajdują się zdecydowanie wolniejsi zawodnicy.
Doganiam tu Mikiego, który zakopał się w piasku i próbuje wyciągnąć swój rower na ubitą ziemię. Wreszcie spotykam swój pociag. Mocna 6 osobowa ekipa. Tętno pod 170, ale wiem, że nie wolno odpuścić ani na chwilę. Na szacowanie sił przyjdzie czas za godzinę, na razie trzeba trzymać się koła. Doganiam Leszka Kozła z Eska Team, który dostał sektor VIPowski, krzyczy żebym nie szarżował, kiedy mijamy go w pociągu z dużą prędkością.
Żadnych kalkulacji, ogień i koło zawodnika z przodu, kto odpada z pociagu zostaje i musi walczyć sam, albo czekać na kolejne grupy.

Zmiany i rwanie

Wypadamy na asfalt. Mam taką taktykę. Jadę na kole, kiedy tętno spada poniżej 155 wychodzę na prowadzenie i podciągam grupę do tętna 165-167 zjeżdżam i daję zmianę. Nie ma co odpoczywać. Raz peleton wchodzi na obroty, innym razem zwalnia.  Jedni odpadają inni dojeżdżają. Orientuję się, że po zmianie nie wolno się chować na końcu, bo to jest grupa, która właśnie może odpaść z powodu zbyt dużego tempa. Po zejściu z prowadzenia wpycham się gdzieś w 2/3 stawki. Trzeba dużo uwagi, bo sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie, poza tym idzie jazda na centymetry, bark w bark. Jeden błąd i możemy zakończyć sezon lecąc splątani na asfalt przy 40 km/h. Idzie jeden wachlarz, drugi po skrętach, w zależności od wiatru. Po zjeździe z asfaltu zawsze jest jakiś atak. Wystarczy przetrzymać 2 minuty szaleńczego tempa i udaje sie dospawać. Trzymam się trzech najmocniejszych.
Lubię taurynę co raz bardziej. Karbon chroni tyłek na nierównych brukach i polnych drogach, a fox wybiera wszystko.
Grupa się rwie. Teraz pracujemy tylko we czterech. Zawodnik w czarnej kurtce, który dotad komenderował zmiany. Krzyczał: Zmiana! Zjeżdżasz! Na lewo! Nie szarp! „Zamknij ryj” ktoś umęczony rzucił z środka peletonu.
Poszła kolejna ucieczka. Byłem na ósmym miejcu, a urwało się trzech pierwszych. Akurat mam dobry moment wiec po zjeździe z asfaltu na czterech następujących po sobie zakrętach odrywam się od grupy i ciągnę za oddalającą sie trójką uciekinierów. Czarna kurtka podąża za mną, trzyma się koła, ale do czasu. Musiał być szosowiec, bo nie utrzymał rytmu na podziurawionej leśnej drodze. Na takie dziury pomaga jazda na twardo, z kadencja 70, ale tego moje mieśnie nie wytrzymają to pewne. Tak się też dzieje.

Ech, kurcze!

Rytuały zachowane. Co 15 minut łyk,  co 50 minut żel, po pierwszej godzinie oczywiście czuję znajome kłucie. Zbliżają się kurcze. Jak to jest. Piję, jeżdże, jem magnez i potas, a obe się zawsze pojawiają. Magneslife pomaga, ale zaczynam zwracać uwagę na to, by kręcić szybciej a z mniejszym napięciem mięśni.
Doganiam trójkę uciekinierów. Jest tu, o ile dobrze rozpoznaję Slec, zawodnik z Bydzia Power i ktoś w szarej koszulce bez logosów. Jedziemy razem, co  raz szybciej.
Widzę z daleka Krakusa Jarka Nikla, z którym normalnie przegrywam na maratonach, chociaż co raz mniej. Widać, że osłabł. Mówi, że wykolegowali go na zmianach. Łapie się do naszej grupy, chwile odpoczywa i wychodzi na prowadzenie. Jest bardzo pracowity, co drugą zmianę to on jest na przedzie, pokrzykuje i ustawia peleton.
Daję zmiany i ja, chociaż dość szybko nadchodzi kryzys. Odpoczywam kilka minut w cieniu grupki, odzyskuję siły staje na pedały i sprint odrywam się od grupki Jarka. To nie było mądre. Do mety jeszcze 30 km. Słabnę jadąc w pojedynkę. Kilka minut później grupa Jarka dogania mnie. „Mówiłem, żeby się trzymać!” krzyczy do mnie. No to się trzymam. Zbliżamy się do wjazdu na drugą petlę.
Gleba. Nawet nie wiem jak to się stało. Przelatuję przez kierownicę, na mnie wali się zawodnik, który od kilku kilometrów jedzie mi na kole. Pytamy się czy wszystko okej. Okej, wiec trzeba zasuwać. Upadek powoduje kryzys. Po pierwsze kurcz uda nie pozwala wsiąść na rower, po drugie moja grupa odjechała, po trzecie czuję osłabienie.
Daję sobie z tym radę. Im dłużej startuje w maratonach tym mniej różnorodne mam emocje. Dwa lata temu stany wewnętrzne dominowały każdy wyścig. Dzisiaj na rozterki mam jedna reakcję. Nauczyłem się ją nazywać na koncercie zespołu syna (Unlumination, grają Dark Symphonic Metal), kiedy lider zespołu zapytał czy mają grać na bis w odpowiedzi publiczność zgodnie krzyknęła … „Napie…, napie!”
Więc wsiadam na rower i zaczynam „napie…”. Grupka zniknęla z oczu, ale wiem, że oni też są zmeczeni, ich też boli, wiec tu już znaczenie ma głowa.
Jej pomaga motywacja, a nogom pomagają kolejne magneslife i gutar.

Deszcz, grad i pozycja bez zmian

Od kilkunastu minut wyprzedzamy niedobitki z dystansu Mini, wjeżdżam też w dystans Mega. Zawodnik z mega puszcza mnie na zakręcie mówiąc: giga ma pierwszeństwo. Ciągnę wiec po górkę odnajdując 200 m z przodu zawodnika, z którym miałem zderzenie, a kolejne 100 m przed nim Jarka. Ok. Nie jest źle. Nie licząc deszczu, który zalewa okulary i mokrego piasku, który mam w ustach. Zawodnicy z dystansu giga w tym miejscu stawki jadą odrobinę szybciej. Wykorzystuję zawodników mega jako tunel. Jedna grupka, prawa i hop  druga grupka. 5 sekund odpoczynku i znowu hop.
Cel to rywal w czerwonym, któremu towarzyszę od godziny. Wreszcie go mam… niestety koło wpada mi w koleinę i znów lecę przez kierownicę. Zmęczenie. Nic sie nie stało, ale do mety już tylko 5 km i marne szanse na odzyskanie pozycji, ale mantra „nap…” działa.
Natura stara się, żeby ten płaski maraton był zapamiętany. Najpierw sypie grad tak gęsty i gruby, że aż bolą uderzenia białych grudek. Kiedy kończy się gradobicie zastępuje je ulewa i wali się na nas ściana wiatru. Prędkość momentalnie z 24-25 km/h spada do 15, tym bardziej, że wjeżdżamy w piach. Nic, trzeba „nap…” Zawodnicy mega wyraźnie zwalniają, moi rywale ani myślą, a wiec giga to też czasami stan umysłu.
Nie udaje mi się już zbliżyć. Czas 3:24:53/89 km. Tracę do Jarka pół minuty, do zwycięzcy 32 min 16 sek; do zwycięzcy kategorii 25 min 28 sek. 18 m w kategorii; 116 open.
Miejsce takie sobie, ale jazda okej. Poradzić sobie z kurczami i łoić podjazdy do cel na kwiecień. Sezon długi, jeszcze 10 startów.

2009.09.19 – Istebna MTB Marathon

Chciałem mieć satysfakcję ukończenia 5 najtrudniejszych maratonów w tym sezonie w Polsce (klasyfikacja TOP 5), na najdłuższym dystansie giga. Do tego wystarczyło ukończyć maraton w Istebnej. Na dobrą sprawę nie bardzo wiedziałem jak inaczej sformułować swój cel przed tym maratonem. 14 miejsce w generalce bez szans na ruch w górę i zagrożeń, że spadnę niżej. Motywowała mnie więc chęć zaliczenia wyścigów ze szczytami powyżej 1000 m… w tym jeden ze szczytem lekko oszukanym. Kiczory na które mieliśmy się wdrapać pod koniec maratonu są za małe o 10 metrów.

[more]

Zaczęlo się od zastrzyku adrenaliny.  Ruszyłem z domu o godz. 6 zbierając po drodze Andy`ego, Mjna i Mariusza „Versusa”. Za podszeptem z tylnego siedzenia skierowałem auto przez Suchą Beskidzką i przez połowę trasy podziwialiśmy tył furgonetki, wlokącej się przez przełęcze i wioski za Sułkoiwicami. Również Węgierska Górka i Milówka były na tyle gościnne, że zatrzymały nas na pół godziny na zwiedzanie budowy lokalnej drogi. W efekcie o 9.50 (start o 10.00) jeszcze nie miałem na nogach butów rowerowych i miotałem się próbując dostosować wysokość siodła… ale z małą pomocą przyjaciół udało się przypiąc numer, rozrobić izotoniki i zdążyć na start, kiedy już grali Fragmę.

Jeszcze tylko zółwik z MisQ narzekającym, że mu się nie chce i start. Bez rozgrzewki nie ma co szarżować na początku, bo łatwo o taki strzał, z którego podnieść się nie można przez godzinę.

Takie zjazdy to proszę bardzo

Końcowa ścianka. Do mety 500 m.
Fot z albumu http://picasaweb.google.sk/m.vojtus/199_2009_IStebnaPL#

Zacząłem bardzo spokojnie czekając co będzie. Jak juź dawno tego nie robiłem, ruszyłem z samego końca stawki. Korek, który utworzył się na zakręcie wykorzystałem do poprawienia czujnika licznika.

Dbałem o wysoką kadencję i nie przeginanie z tętnem. Max do 160. Okazało się, że mimo to przesuwam się do przodu. Zrównałem się z Mariuszem „Versusem”, który już w samochodzie żartował, że wreszcie wyrównamy porachunki i zacząłem się wspinać na pierwszy terenowy podjazd, całyczas pamiętając o kadencji. Chciałęm zobaczyć, czy ta technika oddali skurcze obecne na każdym wyścigu w tym roku.

Oczywiście przed startem zaaplikowałem sobie fiolkę magneslife, a w kieszeni miałem jeszcze dwie. Zastrzeżenie „nie przekraczać dziennej dawki 1 fiolka”  jest dla mięczaków i tych, którzy nie piją trzech kaw dziennie. Kiedy okazało się, że cały czas wyprzedzam postanowiłem dogonić PePe.

W Krakowie wygrałem z nim sporo, więc na zdrowy rozum, nie powinien w ciągu trzech tygodni na tyle poprawić wydolności żebym go nie dopadł, ale i u mnie intensywność treningów ostatnio mniejsza, poza tym przytyłem, a w górach to ma znaczenie.

To był pierwszy maraton na nowym rowerze. Różnica gigantyczna. Duża rama powoduje, że jestem wyciagnięty, nie bolą plecy, fox z przodu sprawia, że koła się kleją do podłoża, karbon tłumi nierówności i tylko nowe siodełko fizika próbuje mnie przeciąć na połowę… sami wiecie od której strony.

Pierwszy zjazd i przyjemne wrażenie. Muszę hamować, ale nie z powodu przeszkód tylko z powodu blokujących zjazdy innych zawodników. Na dodatek się nie boję. A więc moja teoria o tym, że jestem wybitna dupa na zjazdach nie jest prawdziwa, jestem po prostu dupa, ale nie wybitna na zjazdach. Jednak po praz pierwszy od dawna mam przyjemność z zasuwania w dół. Mogę wybierać drogę, a nie zdawać się na przypadkowe odbicia od kamieni i korzeni; mogę wstrzymać się z hamowaniem do chwili, kiedy to jest rzeczywiście potrzebne, a nie prewencyjnie. To powoduje, że odpoczywam, a nie walczę z materią. Jeździłem już trochę na tym rowerze, ale dopiero maraton i jazda na krawędzi pokazują wszystkie zalety i słabości sprzętu i jeźdźca.

Berek z Mikim

Tego poczucia lekkości na zjazdach nie ma najwyraźniej Miki. Podjeżdżający jak rakieta, w dół jedzie… jakby tu powiedzieć… znacznie wolniej.

Pierwszy raz krzyczę do niego „berek” już koło 15 km, wypłaszczenie i podjazd. Miki przemyka obok sycząc „no to długo się nie na berkowałeś”. Fakt. Za to widzę przed sobą, a właściwie nad sobą PePe. On już wspiął się na podjazd z płyt, ja jestem u podnóża. Akurat jedzie mi się dobrze więc za kolejnym zakrętem już jestem blisko kolegi z teamu. Jeszcze tylko zjazd i na podjeździe już go mam. Nie jest zadowolony ze swojej dyspozycji, mówi o spokojnej jeździe dzisiaj i proponuje współną spokojną jazdę. Nie ma problemu, tylko że mam taką zasadę, że jak przypinam numer to się ścigam. Więc uznaję że zobaczymy jak będzie. Jeśli będziemy się trzymać razem to ok, jeśli nie to każdy pojedzie swoim tempem.

Na pierwszym bufecie tylko wypijam drugą fiolkę magneslife („nie przekraczać… i tym podobne bzdury”.), dopełniam bidon i jadę. Przede mną Ochodzita. Góra, która jeszcze dwa lata temu wydawała się zabójcza. Najpierw kawałek po płytach. Tędy biegł pamiętny dla mnie finał II etapu MTB Trophy w 2008 roku. Meldowałem się tu o godz. 20, po 10 godzinach jazdy. Miałem kłopoty z wprowadzeniem roweru pod górę. Dzisiaj w miejscu mety zdjęcia robi „Zielona” Ośka. Kawałek asfaltu i ruszamy na szczyt wśród wędrujących spacerowiczów.

Na poboczu to samo co zwykle stoisko z koronkami. Wszak jesteśmy w Koniakowie. Ochodzita, kiedyś symbol stromego i zabójczgo podjazdu, dzisiaj jest jednym z wielu wzgórz. Może to doświadczenie, a może wyłozenie płytami sprawia, że podjeżdża się łatwiej.

Zjazd z Ochodzitej oznaczony trzema wykrzynikami. Dzisiaj znak „!!!” jest trochę na wyrost. Nie wiem czy to sprawka Foxa, czy suchego podłoża ale jedzie mi się tu wyjątkowo szybko. Takie przynajmniej miałem wrażenie, bo w sekundzie przemknął obok mnie PePe z dwukrotnie większą prędkością. Mało nie zaliczył widowiskowego lotu przez kierownicę, ale utrzymał, wyprzedził mnie i pognał dalej. Najpierw łąką, później płytami, przez drogę i na asfalt. Prędkość około 60 km/h. Zbliżamy się do znanej sylwetki. Znów Miki. Asfalt przechodzi w szuter i droga wspina się w górę. Miki znów odjeżdża w tempie ekspresu. Dobrze znam ten fragment, będzie pod górę, a na końcu stromo, ale da się podjechać. To zbocze Stecówki (* która to Stecówką nie jest – na dole sprostowanie PePe).

PePe mówi, że to początek jego końca „do zobaczenia na mecie”. Przed podjazdem na (* patrz poparzedni przypis)  wyprzedza mnie zawodnik w Zielonym stroju. Na oko moja kategoria więc postanawiam mu nie odpuszczać. W ten sposób znalazłem sobie towarzysza na najbliższe 3 godziny.

Pokonany przez korzenie

Kawałek po kawałku przesuwam się do przodu. Widze Jacka Rusieckiego, z którym ścigamy się w klasyfikacji generalnej. Jeszcze z nim nie przegrałem w tym sezonie, więc to, że dojeżdżam traktuję jako dobry znak.

Cieszę się zjazdami. Na złamanie karku gnamy w dół po halach za Tyniokiem (** który zjazdem z Tyniokiem nie był, patrz komentarze ). Piękne. Na licznik nie patrzę, bo każda nierówność przy tej prędkości kończy się szybkim lotem i trzeba być uważnym. Upadek przy prędkości 50-60 km/h, bo tyle zasuwamy, może się skończyć źle. Jedyne co mnie martwi i ogranicza to ciągłe kłucie w mieśniach. Nie uda się ustrzec przed kurczami, to już wiem.

Na III bufecie spotkałem obolałego Macia, który nie mógł kontynuować jazdy. Kontuzja pleców. Tym samym żegnał się z II miejscem w generalce, pozostaje mu się cieszyć świetnym III. Upewniam się, że da radę dotrzeć do Istebnej i jedziemy dalej.

Kilometry idą szybko.

Zjazd, krotkie podprowadzenie stromą ścianką i zbliżamy się do mety. Nie odważam się zjechać końcówki po korzeniach i zbiegam. Tym samym nie dostaję braw od publiczności i fotografów czekających na śmiałków zsuwających się po korzeniach, ale wole nie dzielić losu tych, którym się nie udało. Nie jest mi to potrzebne na zakończenie sezonu.

Dojeżdżamy do stadionu, na którym juz 9 razy kończyłem etapy w Istebnej, tym razem na tę przyjemnośc jeszcze trzeba zapracować. Czerwony transparent GIGA 100 i strzałka kierują w drugą stronę, od stadionu. Czeka nas jeszcze 16 km i podjazd na Kiczory. Długi dystans ma swoje prawa, nie może być tak przyjemnie.

Znów nie bedzie pierwszej 100.

Za rozjazdem Vena Horny wyleguje się na ławce. Odpowiada za system pomiaru czasu. Informuje, że jesteśmy około 115-120 miejsca, a więc jak zwykle. Ponieważ na końcówkach zachowuję zwykle trochę więcej siły niż inni to licze jeszcze na 5-10 miejsc do przodu.

Bufet, powerade, banan i dalej w drogę. Tym razem potok, który przejeżdża się na finiszu etapów musimy pokonać w drugą stronę. Kieruję się w stronę brodu i nagle przedni Conti Speed King kompletnie traci przyczepność na wilgotynych kamieniach. Łokiec, nadgarstek, bark, kolano, głowa… Pytania, czy wszystko w porządku. Raczej tak,  ale kompletnie uszło ze mnie powietrze.Stoję chwilę oglądając rower, cały, ja też tylko lekko podrapany i potłuczony. Wsiadam więc i próbuję jechać. Opornie idzie. Tętno jakby się zacięło. Nie mogłem w ogóle się wbić ponad 150 bpm. Moi przeciwnicy odjechali, próbowałem ich gonić po asfalcie, ale w ogóle się nie dało zmusić nóg do mocniejszej akcji.

Gutar, żel i trochę pomagają. Wcześniej połknąłem trzecią fiolkę magneslife. Najpierw jeden zawodnik, później drugi. Kolega z Brunoxa też został z tyłu. Ciągnąłem się za kimś z EST, kiedy z tyłu nadjechał Miki, mówiąc – Ej, no, zaraz się zatrzymamy (to o moim tempie podjazdu :). Dostał drogę i odjechał. Szczerze mówiąc coś mi mówiło, że dość szybko się spotkamy znowu. Znam tę trasę. Czekała nas kamienista grzbietówka na szczycie i później zjazd z głębokimi rynnami, czasami wypełnionymi luźnymi kamieniami. To nie są ulubione warunki Mikiego.

Tak się też stało. Szybko pojawił się na horyzoncie i ustąpił miejsca. Za Kiczorami mnie z kolei dogonił kolega z Brunoxa, który zjeżdżał wyraźnie szybciej. Ja już miałem lekko dość, wiec zjazd zapowiadał się asekuracyjnie. Zbyt asekuracyjnie, bo jadąć wzdłuż głebokiej rynny nacisnąłem hamulec. Tak to jest, kiedy zaczyna się myśleć, a co będzie jak tu wpadnę. No to mam. Gleba. Tym razem bez strat osunąłem się na skarpę. I znów w dół, po korzeniach, kamieniach. Oj jak pomaga sprawny amortyzator w takich warunkach. Można mu zauwać, że pomoże kiedy zmęczone ręce i wolno myśląca głowa już nie zareagują jak trzeba.

Wreszcie koniec. Jeszcze tylko podjazd. Przede mną nagle mnóstwo osób z numerkami. Tempo wskazuje, że to dystans mega. Oczywiście pojawiają się kurcze. O nie, nie będe prowadził tak jak moi współtowarzysze z krótszego dystansu. Ma się swój honor, a czerwona naklejka zobowiązuje. Próbuję sobie wmówić, że mieśnie się rozluźniają i że ból znika. O dziwo pomaga. Kończe podjazd w siodle.

Tą trasą już dzisiaj jechałem. Podejście w góre, zjazd/zejście po korzeniach i meta. Szczęśliwie zakończyłem maraton w Istebnej, ostatni w cyklu MTB Marathon 2009.

Czas 5:26, 109 pozycja open na GIGA, 16. w kategorii.

2009.08.15 – Ustroń (BikeMaraton)

Wynik. Czas 3 h 00 min. Miejsce 109/522 (kat. 8/78)

Trasa: najlepsza trasa na jakiej przyszło mi jechać w cyklu Bikemaraton. Prawdziwe góry, mało asfaltu, szybkie i dość trudne jak na ten cykl zjazdy, trafił się nawet trawers singieltrackiem. Spokojnie taka trasa, po dołożeniu 1-2 technicznych sekcji,  mogłaby się znaleźć nawet w menu MTB Marathon.

Na mecie. Długi finisz asfaltem, który rozpocząłem 3 km wcześniej zakończyłem stosunkiem 2:1. Wyprzedziłem dwóch zawodników, a jeden skontrował przed stadionem i nie zdołałem kontraataku odeprzeć. Co z tego skoro i tak nie wiem, czy z nim przegrałem, czy wygrałem. Fot. Internet (przepraszam, ale nie wiem z jakiego źródła).

Jazda: Jechałem na maksa, nie wydusiłbym już z siebie wiecej. Tętno przecietne 153. Na giga mam ok. 2-3 bpm mniej. Znów przyplątały się kurcze pomimo dawkowania magnezu. Suplementacja się kłania. Pierwszy 8 kilometrowy podjazd przypomniał mi o tym, że znów za dużo ważę, że za dużo waży mój rower i że jestem przemęczony sezonem. Później starałem się utrzymywać wysokie tętna w okolicach 156-160 i się udawało. Jakimś pozytywnym objawem na tym maratonie było to, że bardzo dużo wjeżdżałem, także te miejsca w których wiele osób prowadziło. W efekcie stale poprawiałem swoją pozycję od 1 międzyczasu. Tu przydaje się wytrzymałość budowana na dystansach giga. Gdyby nie kurcze to ten poziom mógłbym kontynuować jeszcze około 1-2 h.

Sportowo. Z kalkulacji na papierze wychodziła mi pewna szansa na miejsce 6. Chciałem dogonić Krzysztofa Mazgaja i Antoniego Bańdurę. Jeden i drugi pojechał szybciej ode mnie mimo, że w tym sezonie zadarzało mi się z nimi wygrywać. Ostatecznie Antoni zjechał na giga więc jego wyczyn nie miał wpływu na moje miejsce. Kolejnym celem był Godul z Bikeholików, który dość pechowo złapał gumę już na pierwszym zjeździe. Zmieniłem wiec  w głowie cel „na wygrać z Godulem o 5 minut, których potrzebował na zmianę dętki”. Mimo, że startowaliśmy z tego samego sektora Godul nie wyprzedzał mnie na trasie (przynajmniej nie zauważyłem, a nie mogłem go o to spytać, bo nie spotkałem go na stadionie) w wynikach zobaczyłem go przed sobą z czasem lepszym o 3 minuty. Nie potrafię tego wyjaśnić. System mierzenia czasu w tym cyklu jest chory, zabija sportową rywalizację, na dodatek działa wadliwie. Nie pojechałem wyjatkowo tego maratonu i 8 miejsce jest jak najbardziej odpowiednie dla mojej dyspozycji, ale wolałbym uniknąć wątpliwości co do sposobu liczenia czasu i przegrać z Godulem widząc jego plecy, a nie korespondencyjnie. Może jednak jestem za bardzo niecierpliwy i potrzebuję popracować jeszcze nad sobą przez zimę.

Sprzętowo. Nie mam roweru, który pozwala mi się ścigać na średnim poziomie, który osiągnąłem w tym roku. Manitou Black przestał działać już dwa maratony temu (jest prawie sztywny); rower jest za ciężki (ok. 13 kg), rama GT za mała. Muszę to zmienić i to szybko. IRC Serac sprawdziły się na tej trasie. Wolałbym jechać na oponie z gęstszym oplotem, bo mógłym napompować mniej powietrza i mniej bym latał po trasie, ale nie było źle.

 

 

 

Michałowice – (2009.08.10)

Michałowice MTB to dla mnie wyścig dość szczególny. Odbywa się kilka kilometrów od domu; w 2006 roku po raz pierwszy tutaj przypiąłem numerek do roweru, startując na dystansie 40 km; kiedy dojechałem na metę, wykończony kompletnie, ale z uczuciem wielkiej dumy, że udało się ukończyć maraton i nie być ostatni postanowiłem, że będę startował w maratonach rowerowych. W niedzielę, po trzech latach udziału w tej przygodzie, udało się zaliczyć pierwsze „pudło”.

[more]

Byłem dobrej myśli. Nie nastawiałem się na wygrane, ale chciałem pojechać tak mocno jak się da i ukończyć, a potem spotkać znajomych, powygłupiać się razem, napić się piwa, posłuchać orkiestr dętych. Nie wiedziałem jak z wydolnością. To za sprawą ostatnich trzech tygodni urlopowo wyjazdowych. Nie trenowałem co prawda regularnie, ale jeździłem dużo. Nie wiem czy nie za dużo. Poprzedni tydzień to 20 h na rowerze, na dodatek popełniłem błąd taktyczny i za mocno jeździłem w piątek sprawdzając trasę maratonu. Dość ciężkie nogi czułem już na pierwszym podjeździe spod bramy domu.  Doświadczenie zdobyte w startach sprawia jednak, że się tym nie przejmuję. Czasami dobre samopoczucie przed startem czasami kończy się klapą na trasie, a kiedy indziej ciężkie nogi znakomicie pracują przez cały dystans.

Korek za stodołą

/>

Koniec pierwszej pętli. Po lewej Kasiasz. Fot. Kocur

Miałem jeszcze kilka celów osobistych. Wygrać toczony półżartem pojedynek z Mariuszem Versusem. W ubiegłym tygodniu na forum na rowerowanie.pl odgrażaliśmy się żartobliwie, zapowiadając walkę. Ciekaw byłem też konfrontacji z MisQ, kolegą z teamu oraz chciałem jak najdłużej utrzymać zasięgu wzroku Pirxa.

Trasa sprzyjała takim porównaniom. Interwałowa. Krótkie podjazdy, szybkie polne drogi, łatwe szutrowe zjazdy. Było pewne, że będzie ogień od początku.

W niedzielę na starcie piknik rowerowy, mnóstwo znajomych. Trochę późno odebrałem żele od MisQ dlatego korzystam z uprzejmości zaprzyjaźnionych Bikeholików i staję (czytaj – wpycham się) w ¼ stawki. Bardzo mi zależy żeby znaleźć się z przodu. To jedyny znany mi maraton, w którym trasa przebiega przez czyjąś stodołę i właśnie za stodołą jest taki podjazd, z którym wielu zawodników ma kłopot. Korek w tym miejscu oznacza sporą stratę. Nie chcę sobie na to pozwolić.

Start. Szarpię do przodu, mając w pamięci stodołę. Taktyka okazuje się słuszna. Na pierwszym podjeździe rzeczywiście kilku zawodników spada z roweru, ale jest na tyle luźno, że daje się przejechać pomiędzy nimi.  Wszystko dzieje się tu bardzo szybko. Nie ma mozolnych podjazdów. Prędkość na asfaltach dochodzi 40-50 km/h; podjazdy na średniej tarczy. Podjazd w lesie za Książniczkami to pierwsza trudniejsza przeszkoda. Muszę zwolnić, bo zaczynam pływać. W tej chwili odjeżdża ode mnie MisQ. Udaje mi się trzymać Kasi, z którą przebyliśmy tegoroczne MTB Trophy.

Koncentruję się na szukaniu zawodników, którzy jadą nieco szybciej i staram się trzymać ich koła na asfaltach i płaskich szutrach. Zaczęło wiać, więc ta taktyka ma znaczenie. Dobrze się jedzie. Na poboczu drogi widzę Buliego z Bikeholików, który łata gumę. – Dajesz, dajesz Kubak – krzyczy. Taki doping pomaga, nie można odpuścić.  Po około godzinie tworzy się 5-6 osobowa grupka. Jedziemy razem. Na jednym z podjazdów, kiedy Kasia rozważa swoje szanse na dystansie Giga i Mega zagadujemy się i przegapiamy skręt w prawo.  Krzyczę jeszcze do strażaka, czy dobrze jedziemy, odpowiada, że tak, ale z góry nadjeżdżają kolejni zawodnicy. Każą zawracać. Nieprzyjemne uczucie. Jest strata. Jaka? Nie wiadomo, zapewne około 3-5 minut.

Wracamy na trasę. Przed asfaltem dogania mnie Jelitek z Bikeholików. Ciekaw byłem jego formy. Sporo jeździ w tym roku, głównie na szosie. Kiedy mnie wyprzedza wiem, że mam małe szanse na dogonienie. Wygląda na to, że dzisiaj jest mocny. Cóż MisQ też odjechał a Pirxa nie udało mi się zobaczyć na trasie ani przez sekundę. Myśl, że z tyłu czai się Versus nie pozwala mi na odpuszczenie ani na chwilę.

Ok. 40 km jadę z dwoma Kasiami. Porzuciłem myśl o zjechaniu na mega, która kiełkowała od chwili, kiedy poczułem pierwsze niepokojące kłucia w nogach. Urlopowe podejście do diety, umiłowanie piwa i kawy się kłaniają. Dobrze, że kolejne fiolki magneslife pomagają się zebrać.

Ostatni zjazd i zakręt za apteką. Jest dopingujący Leszek i fotografujący Kocur. Znów doping i napominanie Leszka. – Nie hamuj. Słyszę też  „dajesz Kubak, dobrze idzie”. Nie wiem kto ale znów pomaga się zebrać do walki.

Samotnie na II pętli

Koniec pierwszej pętli. Na bufecie w biegu biorę małą wodę mineralną i jadę. Czas na chwilę wytchnienia. Żel i kolejny magnes. Za stodołą wyprzedza mnie Kasiasz. (druga Kasia zakończyła jednak na mega). Doganiam ją na asfaltowym zjeździe. Wymieniamy kilka uwag na temat bezpieczeństwa. Zwłaszcza na II pętli trzeba uważać. Trzymam się prawej na zjazdach, upewniam się u strażaków i policjantów, że mogę z pełną prędkością przeciąć skrzyżowania. Taki sposób działania się opłaca. Na jednym z wąskich asfaltów zza zakrętu nagle wyłania się jadąca pod górę meganka. Gdybym jechał lewą stroną hamowanie kończyłbym na masce.

Znów podjazd w Lasku Młodziejowickim. Jakiś zawodnik wyraźnie ma dość, bo zsiada w połowie uniemożliwiając jazdę. Na szczęście udaje się wystartować. Na podjeździe widzę też Kasięsz. Jest już niemal pewna zwycięstwa. Wyraźnie poluzowała widzimy się więc ostatni raz na trasie.

Dziwnie się jedzie taki wyścig z niską frekwencją na długim dystansie. Dobre oznakowanie nie pozwala zabłądzić, ale ani z przodu, ani z tyłu nie ma nikogo. Dopiero około 60 km dostrzegam zawodnika w koszulce w kropy, takiej jak noszą najlepsi górale podczas TdF. Jest cel. Udaje mi się go dopaść na początku długiego, wylanego nierównym betonem podjazdu. Od tej chwili, aż do mety walka z samym sobą.

Nie wiem jak mocno jadę, bo założyłem pulsometr na przegub. Staram się balansować pomiędzy szybkim kręceniem, a mocą i kontrolować zbliżające się kurcze. Kilometry szybko uciekają. Jeszcze tylko małe zdarzenie w lesie, kiedy umyka przednie koło. Widząc co się święci wyskakuję zatrzymując się przed drzewem.

Meta. Piknik trwa. Lesław wygrał kategorię na giga, Pirx na mega, MisQ włożył mi 8 minut.  Tadek, Michnik i Przemo z rowerowania.pl zadowoleni z jazdy.

Czas 4 h 02 min. Nie udało się złamać 4 h, ale jest III miejsce w kategorii M2 (15 open) i pierwsze rowerowe podium.  Oczywiście mam dystans do sprawy, bo obsada nie była super mocna, a maraton lokalny no i od zwycięzcy dostałem 50 min. Na płaskim maratonie to kosmos. Zdobyłem za to dowód, że można i kolejną motywacją do treningu.

Głuszyca (2009.08.01 – MTB Marathon)

Po raz pierwszy jechałem ten maraton. Spodziewałem się szutrów i upału. Wydawało mi się, że i dystans i przewyższenia, po doświadczeniach z MTB Trophy nie będą niczym szczególnym, choć traktowałem ten wyścig z respektem. Głuszyca zmiażdżyła mnie jednak wytrzymałościowo. Upał, dystans, przewyższenia i intensywność wysiłku sprawiły, że był to dla mnie najtrudniejszy wydolnościowo maraton w tym roku.

[more]

Cele na ten maraton to ukończyć (klasyfikacja Top 5 – czyli dla osób, które ukończyły maratony ze szczytami pow. 1000 m.) oraz, jak zwykle, pierwsza 100 i pierwsza 10.
Start asfaltami na dystansie giga jest dość przyjemny. Można od pierwszych minut wejść w swoje tempo i poczekać na to, w którym miejscu stawki się znajdzie. Prażące słońce od pierwszej minuty przypominało, że mamy środek lata i odwodnienie może być jedną z przyczyn nieukończenia dystansu.
Spinoza, mój maratonowy rywal w tym sezonie, rusza zwykle mocno. Tak mocno, że za każdym razem mam wrażenie, że widzę go po raz ostatni. Dlatego, kiedy zniknął za zakrętem wcale się nie zdziwiłem.
Na końcu asfaltowego podjazdu byłem w 2/3 stawki, a co mnie bardzo zaskoczyło to widok czołówki za pierwszym zakrętem. Wydawało się, że są na wyciągnięcie ręki, że parę mocniejszych ruchów i będę zaraz za nimi. Anioł rozsądku wyśmiał te myśli, przypomniał, że to 87 km.

Szkoła zjazdów

Wjeżdżamy w las. Pierwszy zjazd od razu trudny. Ziemna rynna zakończona błotem, korzenie. Ten stopień trudności na dzień dobry zaskoczył wielu. Prowadzenie, nerwowe pokrzykiwanie i błagania o to, żeby jechać. To jeszcze efekt startowej adrenaliny. Kilometry uciekają, rozpoczyna się zapamiętany przez wszystkich zawodników singiel trawersujący zbocze. Wielokilometrowa ścieżka ograniczona stromą skarpą po prawej i skalną ścianą po lewej. Niepowtarzalny i piękny fragment. Wymusza utrzymanie tempa i koncentracji. Trafiłem do dobrej grupy, jadącej moim mocnym tempem. Przede mną zawodnik z KTMu, ile razy próbowałem się zbliżyć tyle razy puls zaczynał szaleć, kiedy trzymałem dystans nie zwalniał nadmiernie. Inni nie mieli takiego szczęścia. I Lesław i Spinoza opowiadali, że na tym odcinku jechali znacznie wolniej niż mogli, a wyprzedzanie było zbyt ryzykowne.
Mijam Justynę Frączek – Maraton bez gumy się nie liczy – mówię. Tym razem była więcej niż jedna. Justyna jest dla mnie pewnym wzorem jak należy jeździć na dystansie giga – równo w górę i równo w dół. Kiedy podjeżdża, wyprzedzając kolejnych zawodników, nie wygląda to efektownie, ale każdy ruch korb przesuwa ją do przodu; kiedy zjeżdża też nie robi tego z zabójczą prędkością – jedzie najwyżej odrobinę szybciej niż inni i zjeżdża w takich miejscach, w których większość zsiada.
– Za chwilę będzie łatwy zjazd – mówi, kiedy puszczam ja przodem na stromej ścieżce. – Ładny? – dopytuję.
– Łatwy!
Po takim żarcie zaczynam się bać. No to się zaczyna. Stroma ścieżka zakręca 180 stopni i zaczyna opadać szybciej. – Jeszcze jadę – krzyczę do Justyny zsuwającej się przede mną, w środku szpaleru prowadzących zawodników. – To dobrze!
Chwilę później korzeń, kamień i nur w krzaki. – Już nie jadę – powiadamiam. Szybko zsuwam się w dół.

Zgrupowanie Zielonych

Koło w koło ze Spinozą. Tak już jest od kwietnia. Fot. Monia. (dzięki 😉

Zbliżamy się do 1 bufetu na ok. 20 km. Dostrzegam Spinozę przed sobą, dzieli nas z 300-400 metrów dystansu i z 50 metrów przewyższenia. Ciekaw jestem czy odpoczywał i ruszy do przodu, czy na szczycie podjazdu będę go już miał. Dojeżdżam do niego na bufecie. Pakujemy w siebie hurtowo arbuzy; ja piję wodę i upewniam się, że następny bufet za 17 km. Będzie okazja zatankować camela. Spinoza przelicza czas, średnią mamy niewiele ponad 10 km/h, zapowiada się długa podróż.
Ruszam wcześniej. Od tej chwili będziemy sobie towarzyszyć przez najbliższe godziny. Gdzieś około 35 km ścianka. Prowadzimy, a z tyłu słychać „jedzie się”. Lesław! Więc to on, stojący na poboczu, mignął mi na szutrowym zjeździe. Dwie gumy sprawiły, że jechał już tylko treningowo i po punkty dla drużyny. Jak nigdy zwiedził bufety, pooglądał ogon dystansu giga, stresując kolejnych wyprzedzanych zawodników, że to już peleton mega ich dogonił.
Zamieniamy kilka słów, Lesław staje na pedały i odjeżdża jakby on miał płaski teren przed sobą, a my pionową ścianę. – Spinoza! – krzyczę – Czy Ty to widziałeś? Nigdy nie wygram kategorii!
Jedziemy dalej. Na zjeździe łąkami doganiamy zawodników dystansu mini. Jak zwykle proszeni o drogę reagują błyskawicznie. Dziękujemy i wypadamy na asfalt. Znów widzimy Lesława, tym razem obok roweru. Próbował coś wyjąć z kieszonki, kiedy drogę zagrodził mu leżący policjant. Ten akurat był niewielki, zdradliwie pomalowany na granatowy kolor zlewał się z drogą. Salto było na tyle bolesne, że poobijane żebra nie pozwoliły mu kontynuować walki.
Niedobrze. Nie znam losów Macia, ale jestem pewien, że trzeba ukończyć ten maraton, aby nie pogłębiać straty punktowej.

Druga pętla

Przejeżdżamy obok stadionu. To wystawianie na próbę wytrwałości zawodników. Masz już w nogach 50 km; dystans po którym wszystko już zaczyna boleć; praży słońce, a Ty wiesz, że jeden ruch kierownicą zjeżdżasz na stadion i możesz odpocząć, zjeść makaron… Ciągniemy dalej.
Jedziemy wśród zawodników mega, którzy już ukończyli wyścig.
Zostawiamy stadion po prawej, przecinamy główną ulicę Głuszycy i zaczynamy wspinaczkę – Jeszcze 35 km – mówi Grzegorz Golonko, boss MTB Marathon, stojący przy rozjeździe. Doliczam na zapas 2 kilometry. Skończy się na moich 87 km.
Obrót za obrotem wspinamy się po szutrówce. Coś mi każe zjechać na prawą stronę. Nagle z góry wypada na nas zawodnik z numerem, ogromna prędkość, tnie zakręt. Widzę duże oczy. Jest równie zaskoczony, że mnie widzi na trasie, jak ja przestraszony jego widokiem.
Mam nadzieję, że Spinoza też zdążył zjechać.

To krótki odcinek, na którym krzyżują się dwa dystanse. Powinny być tu ostrzeżenia i taśmy wzdłuż drogi. Na zakręcie, gdzie zjeżdżamy z niebezpiecznego odcinka widzę i dopinguję Axiego kończącego szaleńczym tempem dystans.
To mój dobry okres. Zawsze mam tak po 5 godzinie. Puls jeszcze przyzwoity, a nie ma jeszcze wyczerpania. Zwiększam trochę tempo. To z kolei zły czas Spinozy, który zostaje gdzieś z tyłu.

Nie ma takiego asfaltu

Za chwilę spodziewam się Mikiego. Bardzo się zdziwiłem, że go zobaczyłem na jednym ze zjazdów. Wiem, że to nie jest jego ulubiony element trasy, ale zwykle kosmiczna prędkość, którą osiąga na podjazdach pozwala mu odjechać bardzo daleko ode mnie. Tym razem zjazdy wybitnie mu nie leżą.
Jest, przejeżdża w tempie pociągu osobowego należącego do innej spółki niż PKP. Spodziewam się go zobaczyć po raz ostatni, ale nie. Znów zjazd, znów jestem przed nim. Dogania mnie kiedy słabnę na gruntowej ściance przed Wielką Sową. Ja prowadzę, on jedzie. Następny zjazd, znów się zbliżam, następny asfaltowy podjazd – znów ucieka. Tym razem postanawiam nie zsiadać z roweru. Od trzech lat mam taką zasadę „nie ma takiego asfaltu, którego się nie da podjechać”. Udaje się wdrapać na szczyt. Zabudowania i drogowskaz „Wielka Sowa 15 min”. Radość przedwczesna. My zaczynamy zjazd i tracimy wysokość. Tym razem wybitnie nie leży mi ta ścieżka w dół. Kamienie, trawa, przepaść po lewej. Niech się skończy. Znów podjazd, znów w całości do wyjechania.
Dublujemy zawodników dystansu Mega.
Prowadzą rowery, potwornie wyczerpani. Czas porozglądać się za bezpośrednimi rywalami. Spinozy z tyłu nie widać. Zawodnik z Bikeboardu i Planji, których wyprzedziłem na ostatnim podjeździe są daleko. Zaginął z tyłu też zawodnik w stroju Specializeda i na takim rowerze. Z nim jadę już od 40 km; zyskuję na twardych podjazdach, tracę na zjazdach i na płaskim.
Jest więc nieźle. Trzeba utrzymać tempo. Zaczyna się skalista ścieżka pod Wielką Sowę. Trudno utrzymać rytm, na dodatek czuję zbliżające się kurcze i chce się pić. Mam jeszcze izotonik, ale kolejny łyk słodkiego zakończy się źle. Wreszcie jest Wielka Sowa.
Na szczycie Vena Horny zaimprowizował bufet. Łapię butelkę wody mineralnej. Połowę wypijam, połowę wylewam na głowę ku uciesze turystów. W tym momencie wyprzedza mnie Spec, więc nie ma czasu na wahanie, trzeba gonić.
Zjazd dość trudny, ale staram się jechać rozważnie, pamiętając o zmęczeniu i co raz gorzej pracującym Blacku. Wybiera już tylko duże kamienie, resztę muszą przyjąć ręce.
Taka taktyka kończy się tym, że najpierw dogania mnie kolega z Bikeboardu, teamu z którym rywalizujemy w klasyfikacji generalnej, pojawia się też koszulka Planji.
Gdzieś pod drodze na technicznej sekcji mijam Mikiego walczącego z grawitacją i mam przed sobą kolejny podjazd (a miało być już w dół), na dodatek przyplątują się kurcze. Przez chwilę prowadzimy. Później na forum dowiem się, że Axi podjechał tę trawiastą ściankę. Mocne.
Wsiadam, kiedy inni prowadzą i staram się dogonić swoich rywali. Zawodnicy z Mega ustępują, pole daje też Planja i Bikeboard.
Ostatnie wypłaszczenie. Tu trzeba zwolnić, bo kurcze mam już w obydwu udach. Nie chcę prowadzić. Spec odjeżdża, a na szybkim zjeździe z dwukrotną prędkością wyprzedza mnie zawodnik Bikeboardu. Bez szans.
Ostatnie szutry i meta. Sigma pokazała, że spaliłem ponad 5 000 kcal, najwięcej z wszystkich dotychczasowych maratonów. Wynik osiągnąłem dość marny; znów jednak na więcej nie było szans.

Krynica (2009.07.04 – MTB Marathon)

Na zatrzymanie się nie ma szans. Koła zablokowane, błotnisty stok Góry Parkowej w Krynicy stawał się co raz bardziej stromy, a poniżej czekały jeszcze wyższe naturalne progi z korzeni. Puszczenie hamulców – jedyna akcja, która mogła mnie ocalić przed glebą – w tej sytuacji odpadało. Drzewo wydawało się dobrym rozwiązaniem. Zagadką było jedynie to, czy ręce utrzymają uderzenie. Trzask. Utrzymałem.

[more]

Dawno już nie miałem tyle spokoju przed maratonem. Po dwutygodniowym okresie pauzy spowodowanym przetrenowaniem (ciężkie treningi + MTB Trophy) oraz będącym skutkiem zajechania bólem kolan, nie wiedziałem czego po sobie się spodziewać.

Z deptaku w błoto

Przed startem. Późniejszy zwycięzca Bartek Janowski. W komentarzach na www.rowerowanie.pl to zdjęcie zostąło podpisane:Bartek pewnie powiedział – dzisiaj wszyscy stracicie sektory :D Fot. Marcin

Cel był następujący –  dojechać w dobrym tempie. Bardzo mi też zależało na ukończeniu tego maratonu w ogóle. W ubiegłym roku Krynica mnie pokonała, z powodu bólu brzucha i ogólnej słabości, zszedłem z trasy. Nieprzyjemne uczucie.
Trasę sprzed dwóch lat pamiętałem jako błotne piekiełko. Burze i ulewy w tygodniu przed maratonem wskazywały na to, że i w tym roku natura postara się o odpowiednią dawkę wyzwań.
W Krynicy świetnie się startuje. Początek trasy na deptaku, przy Domu Zdrojowym, tłumy turystów-przypadkowych kibiców. Zająłem miejsce na końcu stawki wbijając sobie do głowy: jedziesz własnym tempem. Pierwszy podjazd lub podjazd na Jaworzynę da dużo czasu na ewentualne wyprzedzanie.
Tym razem nie zamierzam gonić ani Mjn-a, ani Spinozy. Zakładam, że nie uda się też rozstrzygnąć na swoją korzyść pojedynku z Mario „Versusem”, z którym mamy niezałatwione sprawy po MTB Trophy. Mariusz wygrał ze mną dwa etapy, ale nie mógł ukończyć z powodów pozasportowych imprezy.
Ruszamy asfaltem, jak zwykle szukam jakiegoś koła, nie ma potrzeby się przypalać na początku. Trasa podobno ze względu na błoto skrócona z 82 km do 75 km, ale po pierwsze wcale nie jestem pewien ile ostatecznie wyjdzie, a po drugie i ważniejsze – 75 km w górach budzi respekt.

Błoto, zwykła rzecz
Podjazd pierwszy wyjaśnia mi następujące sprawy. Nie ma nadzwyczajnej siły, ale jest znacznie lepiej niż się spodziewałem. Za sobą słyszę sapiącego Pita, a niedaleko przede mną dwóch innych zawodników z rowerowanie.pl: jest, jak zwykle przekrzywiony camel na plecach Spinozy, jest i mocno jadący początek Mjn. Tętno bez problemu trzymam na 160; jadę miękko, oszczędzając kolana, ale metr za metrem doganiam kolejnych zawodników. U szczytu pierwszego podjazdu chwilowa zadyszka, dogania mnie Pit.
Błoto w lesie. Zaczyna się pierwsze chodzenie, udaje mi jednak się jechać. Znów kilka pozycji. Ponieważ jeżdżę krótko w maratonach dobrze pamiętam jak jeszcze dwa lata temu przerażały i męczyły mnie takie warunki. Dzisiaj po doświadczeniach błotnych maratonów, po dwóch edycjach MTB Trophy, jedyna rzecz, która mnie interesuje to trzymanie tętna na zadanym poziomi i moi przeciwnicy. Błoto, korzenie, mokra trawa, kałuże, skały – to wszystko naturalna scenografia wyścigów MTB, trzeba je polubić.
Wiem, że nie wszyscy dobrze znoszą błoto. Na pierwszym zjeździe błotną rynną już zaczyna się schodzenie; moja nowa błotna opona z przodu IRC Stingo trzyma się dobrze. Nie idealnie, tak jak np. nowy Hutchinson Bulldog, ale dobrze. Wystarczająco, żeby zjeżdżać. Wyprzedzam Mjn-a. Nie lubi trudnych zjazdów, więc się nie dziwię, tak jak się nie zdziwię jeśli zobaczę go przed sobą na kolejnym podjeździe.


Długi piękny podjazd

Zaczynamy wspinaczkę na Jaworzynę. Start z końca spowodował, że moja stawka jeszcze się nie ustaliła. Bufet. O jak wcześnie! Omijam prosząc jedynie o kubek wody. Nierówny kamienisty podjazd, widać kolejnych prowadzących. Zapowiada się długi szutrowy podjazd, taki jakie lubię. Będą boleć plecy, będzie pokusa żeby wrzucić ząbek wyżej, żeby pojechać na czyimś kole i odpocząć. Tu trzeba ze sobą powalczyć najmocniej. Wrzucić na średnią tarczę, wyłączyć czucie i kręcić.
Doganiam kolejne grupki, zaczynam rozpoznawać koszulki osób, z którymi zwykle jeżdżę w stawce, czyli w okolicach 100 miejsca. Z tyłu nie widzę, ani Pita ani Mjn-a, zresztą postanawiam nie zawracać sobie głowy rywalizacją, tylko jechać swoje. Nie wytrwałem w tym postanowieniu do końca etapu, ale o tym później.
Spoglądam na zegarek. Kończy się pierwsza godzina. Nawet nie wiem kiedy. Teraz i stawka zawodników i tętno się ustabilizuje. Będę za chwilę wiedział jak pójdzie ten wyścig.
Jest dość dobrze. Tętno wysokie, powyżej 155; nie czuję zmęczenia. Jedyne co budzi niepokój to sygnały z ud. Znam już dobrze te maleńkie ukłucia, poczucie sztywności. Jeśli nic z tym nie zrobisz kurcze załatwią Cię w ciągu godziny. Trzy kawy dziennie i nieregularnie łykany magnez wciągu ostatnich dwóch tygodni robią swoje.
Znów z pomocą przychodzi doświadczenie. Spodziewałem się, że tak będzie i wziąłem ze sobą aż 3 fiolki magneslife z przeznaczeniem na godzinę 1, 3 i 5.
Kolejne zjazdy trochę szutrów, trawy, błota, korzeni. Właściwie nic szczególnego. Trochę głupieje mi licznik, więc nie wiem czy mam przejechane 20 czy 30 km. Wyjeżdżamy na halę, w dole majaczą się już zabudowania Krynicy, do której wracamy na chwilę.

Przygoda z mini
Nagle przed nami pojawia się grupa rowerzystów. W sportowych strojach, czyści, ładni. My już zdążyliśmy przybrać żółtawy kolor beskidzkiego błota. Rodzina? Wycieczka? Omija kałuże i wolno toczy się w dół stoku. Przepraszaaam… krzyczę. Różnica w prędkości spora. My jedziemy tam ok. 30-35 km/h, oni dwukrotnie wolniej. Łatwo o wypadek. Dopiero po 5-6 osobie wyprzedzonej zauważam numerek i dociera do mnie, że to też uczestnicy tego wyścigu, tylko dystansu mini.
Jest co raz bardziej stromo. Różnica prędkości rośnie, zaczyna robić się niebezpiecznie. Jeden z zawodników zsuwa się po glinie, stawia rower w poprzek i dostojnie przelatuje przez kierownicę. To wszystko przy prędkości może z 5 km na godzinę więc mam wrażenie jakbym oglądał OTB w zwolnionym tempie. Oczywiście nic się nie stało, szybko zbiera się z mokrej trawy.
Rezygnuję z „przepraszam” na rzecz zestawu „lewaaaa, dziękujeeee”. Działa lepiej.  Niestety zawodników z żółtymi naklejkami na numerkach ciągle sporo.
Przecinamy ulicę w Krynicy. Podjazd długim szutrem. Oj pamiętam go dobrze. W zeszłym roku byłem tu hurtowo dublowany przez zawodników dystansu mega, rozstawałem się z kolarstwem górskim na zawsze.
Tym razem to dobra okazja żeby się napić i pociągnąć chwilę w górę. Pobocza okupują maszerujący mini-owicze. Można być przez chwilę herosem, podjeżdżając, nie za stromy w końcu podjazd. Ilość błota na nas jest wystarczająca, aby koledzy i koleżanki ustępowali miejsca, wiedząc że nie rywalizujemy ze sobą.
Zaraz, zaraz co 200 metrów przede mną robi Spinoza. Spodziewałem się, że mój tegoroczny rywal jak nic włoży mi pół godziny na trasie. Trenuje ostatnio mocno, trzy dni temu na podjeździe pod krakowskie Zoo śmignął obok mnie z prędkością pociągu. Nie spodziewałem się go dzisiaj zobaczyć. Dziwna sprawa, bo teraz też wygląda dobrze. Nie widać żeby miał jakieś problemy zdrowotne, czy kryzys.
– Pobłądziłem, a teraz to mini tutaj. Mam dość i mi się nie chce, chyba się wycofam – mówi. Oj niedobrze z nim. Kiedy zawodnik, który mu przed chwilą blokował przejazd z głośnym plaskiem wpada do kałuży uniemożliwiając ruch w ogóle Spinozie opadają ręce.
Zostawiam go z tyłu, wiedząc, że i tak mnie dopadnie jeśli tylko będzie chciał. Okazało się, że chciał już na pierwszej górce. Przejeżdża obok mnie z dużą prędkością. Cały czas trzeba uważać na młodych dzielnych zawodników z mini. Dostają brawa i okrzyki zachęty od kolejnych zawodników. Fajne momenty na trasie.

Versus po raz pierwszy
Rozjazd, wreszcie mini znika, kierując się do mety w Krynicy, my podążamy za czerwonymi strzałkami.  O! Jest Versus. Na podjeździe zbliżam się do niego, aby na szczycie zobaczyć jak pochyla się nad napędem. To tylko smarowanie, więc pomocy nie potrzebuje. Korzystam i wyprzedzam. Na sekundę tylko, bo za raz jest zjazd i Mario wykorzystuje przewagę swojego fulla.
Nie będę go gonił. To dopiero druga godzina, a rozwalić się na zjeździe wskutek nadmiaru adrenaliny to żadna sztuka.  Wiem, że z takim podejściem do zjazdów mogę zapomnieć o czołowych lokatach, nawet gdybym wytresował swoje ciało do wydolności moich kolegów-cyborgów. Zresztą, kto wie, może jeśli się zbliżę i będę walczył  „o coś” przesunie mi się granica ryzyka.
Na dowód tej teorii tłumaczącej tchórzostwo na zjazdach widzę zawodnika z zakrwawionym przedramieniem. Ręka poważnie poraniona i potłuczona. Obok niego dwóch innych. Dzwonią po GOPR więc zjeżdżamy dalej.
Temperatura rośnie. Na asfalcie w Tyliczu doganiam Wojtka. Chwilę jedziemy obok siebie wymieniając uwagi o trasie. Później Wojtek wysuwa się na przód, łapię koło. Asfalt ciągnie się w nieskończoność. W środku dystansu, taki kawał, tak łatwego podjazdu. To musi być ten skrót trasy. Pracujemy razem, prędkość od 20-30 km/h, cały czas pod górę. Asfalt zmienia się w betonowe płyty. Doganiamy kolejnych zawodników, z przodu dostrzegam też Spinozę, nie odjechał za daleko. Teraz na dodatek musi samotnie walczyć z wiatrem. Pracując razem z Wojtkiem jedziemy wyraźnie szybciej, razem wjeżdżamy na III bufet. Trzeba się zatrzymać. Pytam kiedy następny bufet. Za 10 km, Uzupełniam więc tylko pół litra izotoniku, arbuzy, pomarańcze. Spinoza też wyraźnie ucieszony na widok bufetu.

17 potoczków kolejno…
Obok namiotu jest punkt kontrolny. Ktoś pyta o miejsce. – 102, licząc wszystkich, którzy tu są – wylicza sędzia. – A więc kto pierwszy wyjedzie z bufetu będzie w pierwszej setce mówi Wojtek.
No to ruszamy.  Z naprzeciwka zmierza Grzegorz Golonko z fotoreporterem. Zagadują – Wszystko w porządku, tylko wszyscy boimy się Twojego skrótu – mówię, przypominając zdarzenia z Trophy (skrót, który przedłużył trasę i dodał 500 m przewyższeń). – Zaraz się umyjecie – zapowiada Grzegorz.
Przypominam sobie te potoczki sprzed dwóch lat. Było ich chyba z osiem i miałem ich serdecznie dość. Z Wojtkiem liczymy przejeżdżane strugi. Jedna z nich na tyle głęboka, że grzęźniemy po osie. Wszystkie przejezdne, nawet ta która idzie wzdłuż drogi, każąc nam jechać pod górę ze 100 metrowym  odcinkiem potoku.
Zbliżamy się do osławionego podejścia pod Ostry Wierch. Na mapie poziomice prawie zlewają się w jedną. U stóp widzę znów niebiesko-czerwoną koszulkę Versusa. O! To znaczy, że nasz pojedynek nadal trwa.
– To się podjeżdża, nie pękaj – krzyczę do niego. – To Ty Kubaczku – pyta? I przyspiesza wchodzenie. Wspinam się pomału, ale systematycznie. Trzeba od czasu do czasu wciągnąć rower przed siebie, zacisnąć hamulce i wesprzeć się na nim.  Są tacy, którzy mają inną technikę i zamiast prowadzić i podpierać się na rowerze dźwigają go na plecach. Moje kowadło za dużo waży na taką zabawę. Z każdym krokiem sylwetka Versusa maleje. Za chwilę będzie trudny zjazd. Znów tracę nadzieję na dogonienie mojego rywala.
Miało ich być 8, a tu 10, 12, 14 i nie widać końca. Ostatni potoczek dostał nr. 17. To dobry fragment jazdy. Jedziemy z Wojtkiem koło w koło. Tętno wysokie. Podjazd trawą, czuję że słabnę i Wojtek odjeżdża.
Za mną pojawia się dwóch zawodników. Jeden z nich w BydziaPower. Zauważyłem go już wcześniej kiedy dogonił nas przed bufetem. Jechał mocno, aż mnie zdziwiło co robi w mojej części stawki.  Drugi to Jarek Nikiel z Krakowa. Nie poznałem go w pierwszej chwili bo zmienił koszulkę. Dziwi mnie jego widok tutaj, w czwartej godzinie wyścigu – Co Wy tu robicie?
Mówią, że pogubili się i dołożyli sobie podjazd i z 5 km.

Byle do bufetu
Kończy mi się picie. Coś przekombinowałem z tym napełnieniem tylko pół litra. Liczę, że bufet powinien być niedługo, nie wiem dokładnie kiedy bo licznik coś wariuje i pokazuje na zjazdach prędkość 3 km/h.
Szybki szuter, prędkość przekracza 60 km/h, trzymam się koła Jarka. Jest bufet. Jest i Versus. Odjeżdża, kiedy ja staję. Tu jednak trzeba się napełnić. Litr do Camela, arbuzy, arbuzy, arbuzy… I znów podjazd. Najpierw długi, wyczerpujący asfalt, później kamienisty podjazd. Część jadę, część daję z buta, chcę chwilę odpocząć, a walka z uślizgującymi się kamieniami z prędkością 4 km/h nie jest ekonomiczna. Pamiętam, że przed dwoma laty tak rozpoczynało się zdobywanie Góry Parkowej, a więc musimy być blisko mety.
Jarek narzeka na kurcze. Mógłby jechać, bo ma siłę, ale nie może. Niestety już wypiłem wszystkie magneslife. W kieszonce mam tylko żele i ibuprom.

Ogień
Wjeżdżamy do lasu. Znów koszulka Mariusza „Versusa”. Trzeba przycisnąć. Zjeżdżam jakąś trudną sekcję, kiedy inni prowadzą. Inni zawodnicy wiedzą, że rywalizujemy i schodza z trasy. Doganiam Mariusza „Versusa”. – Ale powiedz przynajmniej, że dobrze jechałem – mówi. – Dlaczego jechałeś?! Jedziesz! – zagrzewam do walki.  I nagle zrozumiałem, że Mario tak mówi, bo nie ma już za dużo sił do kolejnej, piątej ucieczki. Teraz trzeba przycisnąć i zniknąć z oczu!
Do mety z 7-8 km.
Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłem na maratonach. Rozpocząłem długi finisz. Tętno poszło w górę ponad 160. Przed chwilą toczyłem się z prędkością 12 km h a teraz mam 22. Blat pod górę, szybkie zjazdy. Krzyczę tylko Uwaga do turystów, którzy zresztą grzecznie się rozchodzą.
Jest sobota, Góra Parkowa, czyli spacerniak dla kuracjuszy. Ubłoceni, wyczerpani, spoceni, niektórzy poobdzieranie i zakrwawieni stanowimy niezła atrakcję.
Zjazd. Jadę większość, część technika trójnogu. Nie chroni to przed OTB, ale jakoś pewniej się czuję. Czy to już koniec. O nie. Zamiast do mety jesteśmy kierowani w górę. Nawet mnie to nie zaskoczyło, a właściwie spodziewałem się jakiegoś solidnego gwoździa na koniec. Utrzymać tętno, utrzymać tempo.
Przed sobą widzę koszulkę zawodnika z X-Box Team. To Jerzy. Na początku sezonu wydawało mi się, że będę mógł z nim powalczyć w klasyfikacji generalnej, ale jeździ dużo lepiej i ostatnio dokłada mi po pół godziny. Pewnie jakieś kłopoty, bo wyprzedzam prowadząc błotnistą  rynną pod górę, nawet nie odpiera ataku.
Od dłuższej chwili na trasie pojawiają się zawodnicy końcówki Mega. Bardzo uprzejmie ustępują miejsca, podobnie jak kuracjusze, ci na dodatek dopingują, dodając sił na ostatnich metrach.
Wreszcie ostatnie zjazdy. Błotnisty stok o sporym nachyleniu. Próbuję to jechać. Pierwszy odcinek pomiędzy alejami zaliczony, drugi się udało. Jest co raz bardziej stromo.
Na zatrzymanie się nie ma już szans. Koła zablokowane, zsuwam się co raz szybciej, a poniżej czekają jeszcze wyższe naturalne progi z korzeni. Puszczenie hamulców –  jedyna akcja, która mogła mnie ocalić przed glebą – w tej sytuacji odpadała. Drzewo wydawało się dobrym rozwiązaniem. Zagadką było jedynie to, czy ręce utrzymają uderzenie. Trzask. Utrzymałem; kierownica też.
Ostatni bruk i znów na deptaku. Meta.

Rower po maratonie. Tym razem napęd głośno protestował, ale dał radę. Fot. Marcin

Czas 6:24; miejsce 90 open i dopiero 13 w kategorii. Bywało lepiej w tym roku, ale jestem zadowolony z tego, że 2 tygodnie przerwy i przetrenowanie, którego doświadczyłem po raz pierwszy w krótkiej „karierze” nie spowodowało większych uszczerbków w formie.
Ps. Lesław z teamu B&K Herbapol rowerowanie.pl znów pojechał kosmicznie zajmując 1 miejsce w kategorii na giga; także zaglądający tu Pirx (Brunox) zaliczył świetny start stając na 3 miejscu podium na mega. Wspominam tu chłopaków, bo to również M4, a więc w tej kategorii również można szybko jeździć. Sporo pracy przede mną.