MTB Trophy 2009 – urywki

Na szczycie wzniesienia zobaczyłem ludzi w pośpiechu ubierających kurtki. Deszcz padał co raz mocniej, przenikliwy wiatr już po kilkuset metrach wychłodził wszystkich do kości. To była dopiero trzecia godzina, drugiego, najdłużego etapu MTB Trophy 09. Szykował się niezły maraton. Czas 9 godzin na mecie uznam za dobry.

[more]

MTB Trophy 2009 to były wspaniałe czetry dni. Nie opisuję całości wyścigu, w znacznej części zrobiłem to rok tetmu. Tu znajdą się pojedyncze obrazki z mojego osobistego Trophy. Mam nadzieję, że choć trochę oddają klimat tej imprezy.

Zajedź się, a pokaż się (w TV)

Etap II. Podjazd za pierwszym bufetem. Pożarcie w pośpiechu sześciu cząstek pomarańczy dobrze podziałało, jak zwykle. Postanowiłem się zmierzyć ze stromizną na której zrzuca z siodełka. Dobra zasada takich wyścigów mówi, że jak stać cię tylko na jazdę z prędkością piechura to lepiej zejdź z roweru. Odpoczniesz, a czasu nie stracisz. Inni więc rozsądnie prowadzili. Ja, ambitnie, nierozsądnie, drę do góry. Na takie „bohaterstwo” czyhał tylko operator kamery filmujący stawkę. Rzucił w moją stronę. Ujęcie z daleka, zbliżenie, bieg obok roweru, najazd na napęd, na twarz, ujęcie od tyłu. Nie wypadało odpuścić w takiej chwili. Nie pękam więc, ale kiedy tylko zniknął za zakrętem krzyczę do towarzyszy- Chłopaki, zlitujcie się, mogę już zsiąść z roweru?

– Jesteś w kadrze, jedziesz – słyszę z tyłu szyderców.

Dotarłem więc na szczyt.

Następny stromy podjazd. Stromo jak cholera, pada deszcz. Nie mam siły pedałować.

– A teraz nie jedziesz? – te same głosy z tyłu.

– Nie, bo nie  ma telewizji.

Na startowym wybiegu

Start I etapu to taki niezwykły moment na MTB Trophy. Dużo śmiechu. Wokół mnóstwo znajomych twarzy. Stoimy z zielonym PePe a także z Bulim i Szamanem z Bikeholików. Wokół liczni Duńczycy, Czesi, Słowacy.

Gdzieś z przodu sportowcy, blisko prowadzącej Navary, stoją Ci którzy będą jechać własne MTB Trophy. Kaiser, Galiński, zawodnicy z Czech. Ich etapy trwają po 3-4 godziny, sportowa walka, pilnowanie przeciwników, finisze i taktyka. Zupełnie inny wyścig niż ten, w którym jedzie większość uczestników. Niby te same trasy, warunki, przewyższenia. Nasze etapy mają po 6-10 godzin, wypełnia je walka ze sobą samym, odwodnienie, wyczerpanie, niekończące się podjazdy i zjazdy, które odbierają ochotę do kolarstwa górskiego. Jest tu miejsce na proste gesty, radość z dojechania do bufetu; pomoc na trasie. Nie wiem jak z tym w czołówce, czy pomagają sobie wzajemnie pewnie tak samo, tylko szybciej 😉

Jeszcze inne są starty kolejnych etapów. Poprzedniego wieczoru przyszła refleksja, że etap pierwszy choć nie łatwy (dystans i przewyższenia jak maraton na dystansie mega) był ledwie przygrywką. Zamiast rozjazdu po maratonie wykonanego w regeneracyjnym tempie czeka nas etap 95 km i ponad 3000 m w pionie. Dopiero po przejechaniu będziemy w połowie.

Do sektorów wkracza pokora.

Fot. Tadeusz Skwarczyński

I etap. Pod Skrzycznem Fot. Tadeusz Skwarczyński

Frantisek

III etap. Zjazd z Kiczorów do Zwardonia. W dół staczam się po kamiennych progach, korzeniach. Nawet zaczynam doganiać innych, którzy już nie mają siły walczyć z trudnościami. Para Słowaków lub Czechów sprowadza techniczne sekcje, by za chwilę dopaść mnie na szutrach. I tak dobre kilka kilometrów miksujemy się. Ja ich na stromym i podjazdach, oni mnie na szybkich gładkich ścieżkach. Na asfalt wypadam z jednym z nich, drugi gdzieś został.

Przecinamy skrzyżowanie – Nie ma siły – mówi mój partner. – Nic, a nic -. Odpowiadam. Szeroka asfaltówka, trochę wytchnienia. – Jedź za mną, popracujemy – mówię do Słowaka. I tak przez najbliższe 10 km dajemy sobie zmiany. Co chwilę kogoś doganiamy, ktoś zabiera się w pociągu, ktoś odpada.

I mnie ogarnia kryzys. – Jedź – mówię do Franciszka, ja odpadam. Kręci głową – Poczekam – super. Przed nami już ostatni zjazd do wsi przed Ochodzitą. Tym razem z tyłu zostaje Franciszek, łańcuch kleszczy mu się raz po raz na małej zębatce. Przypominam sobie, że wożę zawsze mikroskopijną buteleczkę z finnish line`m. – Czekaj mam smar. Sprawdzam kieszonki, oczywiście nie ma. Został na nocnej szafce w pokoju.

– Lej izotonikiem – pokazuję mu na bidon. – Tym – pyta ze zdziwieniem? – Co Ci szkodzi, gorzej nie będzie.

Oblewa obficie łańcuch. Ruszamy dalej. Uniesiony w górę kciuk Frantiska to dowód na to, że rohloffy i inne mazidła są mocno przereklamowane.

Podjazd na Ochodzitą. Jedziemy z Frantiskiem, mijając kolejnych prowadzących. Ostatnie 200 m po stromych płytach. To muszę podjechać. Obiecałem sobie to na MTB Trophy 2008. Frantisek ma znów kłopoty z łańcuchem, prowadzi obok. Mijamy metę razem.

Etap IV. Zaraz po starcie, na pierwszym podjeździe słyszę z tyłu – Ahoj Jakub – to Frantisek.- Masz izotnik – pytam? Śmieje się

I jeszcze jeden moment, kiedy na mecie, już koszulkami finiszerów i kubkami z zimnym piwem w dłoni klepiemy się po plecach. Nie trzeba gadać.

Zjazdy

O zjazdach na MTB Trophy można napisać całą relacje.

Etap II, rynna przed dojazdem do Nydku. Trzy wykrzykniki, ale nie można się poddawać, już widać koniec stromizny. Tyłek tak daleko za siodełkiem, że szoruje o tylną oponę. Kamień, chcę się wypiąć i walę z całej siły przyrodzeniem w siodło i sztycę. Chcę się zatrzymać i staję, tuż obok kompana z rowerowania PePe i Macia reperującego dętkę w rowerze PePe.

Serpentyny na zjeździe z Jaworowego. Czytałem o nich w relacji z 2007 roku, że strome i najeżone korzeniami i luźnymi kamieniami. Były dla wyzwaniem.  Umiem zjeżdżać na małej prędkości z trudnych przeszkód, gorzej radzę sobie z prędkością. Doganiam kolegę w czerwonym stroju. Trochę jedzie, trochę prowadzi i cały czas komentuje. „O nie, tak łatwo nie dam się zabić” to przed sekcją korzeni z półmetrowymi dziurami pomiędzy; „Tu kozice nawet nie chodzą, bo połamią kopyta” to o zakręcie wyłożonym luźnymi gałęziami. Błąd skończy się długą i zapewne bolesną podróżą w dół karczowiska. „O matko Grzegorz wymyślił przepaść!”. Rzeczywiście jest tak stromo, że nie widać dalszego ciągu ścieżki gwałtownie opadającej za poprzeczną drogą.

Kilka serpentyn przerasta moją odwagę. Widzę zresztą, że i lepiej zjeżdżający nie odważają się na branie w siodle wszystkich fragmentów; Ci najbardziej odporni psychicznie tną serpentyny w poprzek. Jest stromiej, ale jakby gładziej.

Wjeżdżam na stromy zakręt, zbyt stromy. Decyduję się zsiąść z roweru, ale za późno. Nogi już nie ma o co oprzeć i lecę przez kierownicę na szczęście wzdłuż ścieżki, nie w poprzek stoku. Mój partner w czerwonym stroju widzi wszystko.

Na bufecie za zjazdem był limit czasu do godz. 17. Melduję się tam o 16:50. – No i jak trasa panie Kubak – pyta Grzegorz Golonko. Cytuję mu parę komentarzy mojego kompana, w tym czasie Maciu i Misq dopadają mój rower, myją napęd i oddają do smarowania. To bardzo przydatne. Jedziemy przez chwilę razem, dopingują mnie, ale nie dam się sprowokować. 65 km, godz. 17. Jeśli dobrze pójdzie będę na mecie o 19, a to dopiero II etap.

Jedziemy przez chwilę z Misq i Maciem, na jednym ze zjazdów wybierają inną drogę dotarcia do Istebnej. Mnie czeka jeszcze Stożek, jestem zbyt blisko, a Stożek jest zbyt wysoki żeby nie było dramatycznie stromo.

Tak się okazuje. Na asfalcie jak zwykle doganiam sporo osób, takie długie tępe podjazdy to jest coś co wytrzymuję dobrze.

Zjazd ze Stożka. Zaczyna padać i robi się ciemno. Czyżby hasło, które usłyszałem w sektorze, że bez lampki na MTB Trophy nie wychodź nie było żartem? Korzenie i kamienie dobrze widoczne w ciągu dnia zlewają się z podłożem, trasa się optycznie wypłaszcza. Zjawisko dobrze znane narciarzom kończącym dzień w grudniu, kiedy przestaje się widzieć nierówności terenu.

Na dodatek zaczyna lać. Na liczniku 94 km, a tu ciągle trwa zjazd. Gdybym popełnił jakiś poważny błąd zakończony lądowaniem poza trasą mógłbym liczyć tylko na ratowników szukających niedobitków, którzy nie zgłosili swojego wycofania.

Po umyciu rowerów, zjedzeniu posiłków jedziemy z Kasią na kwaterę. Z przeciwka nadjeżdżają jeszcze zawodnicy kończący etap. Jest godzina 21.

Nie mów HOP! Rób HOP!

Nie jestem przesądny, ale wystrzegam się myśli, że już się udało dojechac do mety i że za chwilę dostanę koszulkę FINISHERa. Nie chodzi o pecha, czy czary, ale o zwykłą dekoncentrację. I tak mózg pozbawiony węglowodanów pracuje na wolnych obrotach. Oczym niżej w rozdziale o strzałce. Czym może się skończyć myśl „udało się”, kiedy się jeszcze nie osiągnąlem mety przekonałem się w ubiegłym roku, kiedy na 5 km przed metą IV etapu zerwałem łańcuch wskutek błedu w przerzucaniu, a chwilę później zaliczyłem „strzał w orzechy” na dziurawym mostku.

Teraz zjeżdżam z Kiczorów. Prosty zjazd leśną ścieżką. Prędkość pomiędzy 40 a 50. Jadę po lewej. Nagle na swojej drodze, nie dalej niż 10 metrów przede mną dostrzegam belkę. Nie masz szans na skręt, ani na hamowanie. Klocek ma z 30 cm grubości i zajmuje połowę drogi. Trzeba się szybko nauczyć latać. Przypominam sobie lekcje skakania na krawężniki, które sobie aplikowałem z 10 lat temu. Kosztowały dwie obręcze i potłuczony łokieć 32 letniego faceta.

Wybiłem się przy tej prędkości, przeleciałem nad drągiem, jakbym nigdy nic innego nie robił, nawet nie musnąłem. Dzięki ci adrenalino.

Odmienne stany organizmu

W codziennym życiu trudno jest znaleźć chwile wyczerpania porównanie do stanów doświadczanych podczas wyścigu kolarskiego (a pewnie i innych dyscyplin wytrzymałościowych). Co przychodzi mi go głowy to: długi dzień, męcząca praca w ogrodzie, praca na budowie, kilkunastogodzinna jazda samochodem, przygotowania do egzaminów, całonocna balanga, brak snu. Ale to zupełnie co innego.

Sławne powiedzenie Furmana „głowa jedzie” dotyczy właśnie nieustannej walki ciała, które wysyła sygnały: „zwolnij”, „odpuść”, „zjedź na asfalt”, „boli”, „po co Ci to?” i głowy, która zmusza nogi do kręcenia pokrzykując „nie odpuszczaj”, „jeszcze kawałek”, „zrzuć ząbek niżej”, „dogoń jeszcze tego przed tobą”, „nie bądź mięczak”…

Zmiana przedniej przerzutki na wyższą wymaga w systemie triggerów SRAMa przesunięcia kciukiem „cyngla”. Podczas zwykłej jazdy rowerem ta czynność trwa pół sekundy. Wysiłek jest porównywalny do przekręcenia klucza w zamku.  Długotrwałe zjazdy z użyciem przedniego hamulca powodują, że ciężar ciała spoczywa na rękach, które muszą dać opór hamującej masie. Od II etapu, po kilku godzinach jazdy, musiałem więc planować czynność zmiany biegu. Na jednym ze zjazdów pojawił mi się w głowie pomysł, aby pomóc sobie drugą ręką. Jeśli bym go zrealizował, to w tej sekundzie prawdopodobnie zakończyłbym MTB Trophy.

Na mecie któregoś z etapów Justyna Frączek opowiadała o człowieku, który kończył MTB Trophy z manetką przerzutki w ręce. Biegi dało się zmieniać.

II etap. Około 8 godziny jazdy. Długi zjazd halą kończy się samotnym drzewem. Szukam niebieskiej planszy ze strzałką wskazującą dalszy przebieg trasy. Nb. trasa całego Trophy jest genialnie oznaczona. W każdej chwili, kiedy pomyślisz – Hej. Czy ja na pewno dobrze jadę? Podnosisz głowę i znajdujesz wskazówkę. Jest i tym razem. Najeżdżam na nią na wprost, jest czas przyjżeć się dokładnie. Plansza rośnie w oczach, grot skierowany w prawo. „Zaraz co to dla mnie oznacza?” „Co mam zrobic”, „Gdzie jechać”. Dopiero tuż przed drzewem dochodzi do mnie „Grot w prawo, skręt w prawo”. Wyprany mózg nie był w stanie zinterpretować znaku strzałki.

 

Strzałka to niezby skomplikowany piktogram. Ta, na maratonach jest doskonale znana. Bywa jednak, że są kłopoty z interpretacją

Już wieczorem, w kwaterze rozmawiałem o tym z Kasią. Też jej przydarzyło, że miała kłopot z określeniem, w którą stronę jest skierowana strzałka.

Szczawnica (MTB Marathon, 31.05.09)

Nie bardzo wiedziałem po co kończę ten maraton. Mijała 7 godzina jazdy byłem na końcu stawki i każdej chwili spodziewałem się usłyszeć silnik quada ekipy sprawdzającej trasę. Nie wiem co mnie zmusza do zaliczenia ostatniego punktu kontrolnego. Może nie chciałem mieć DNF w rezultatach, a może chodziło o ten widok po lewej. Granatowe chmury skrywające ośnieżone szczyty Tatr, albo ten landszaft po prawej. Zielone Gorce, hale pod Durbaszką, białe plamki owiec oraz Trzy Korony zamykające horyzont na wprost.

[more]

Wieczór przed Szczawnicą spędziłem przy rowerze. Zmiana łańcucha, zakładanie buldogów, smarowanie, czyszczenie, kontrola klocków. W tym czasie deszcz i śnieg pracowały nad trasą.
Jechaliśmy z Krakowa bez noclegu. Wylądowaliśmy za późno, o 9.15. Przebieranko biegiem, biegiem na start, przez błotną kałużę. Żółtawe błoto na starcie to zwiastun podłoża na trasie.. Od MTB Trophy nauczyłem się już wyłączać myślenie na widok błota. Nie martwię się tym, że jest mokro, zimno i ślisko. Po prostu tego nie zauważam. Działa.
Pit ratuje mnie sznurówką wyciągniętą z saszetki. Ciekawe co jeszcze tam wozi. Dzięki temu mogę zamocować numerek. Start.
Zielonych tłumy. Pierwszy raz w tym roku Misq, Pit i Elawinia. Po doświadczeniach ze Zdzieszowic  mam postanowienie pojechać od razu mocno. Ruszam z końca, ale szybko doganiam kilku znajomych i starym zwyczajem trzymam kontakt wzrokowy ze Spinozą i Mjnem. Nie ma tego dynamitu w nogach, który czułem przed tygodniem, ale nie ma tragedii. To dopiero 5 kilometr, bezpośredni przeciwnicy w zasięgu wzroku, także Zbyszek Mossoczy nie odjechał za daleko. Liczę, że w kolejnych godzinach, zaprocentuje te moje 5000 km przejechane w tym sezonie i uda się powalczyć.
Zaczyna się pierwszy ostrzejszy podjazd. Zrzucam na 32 zęby z tyłu…

Chrrrup pierwszy
Łańcuch wpada pomiedzy kasetę a zębatkę zawijając wózek przerzutki, a drugi koniec zwisa smętnie. Przypomina mi się filmik „No tom se k… polatała”. To o mnie.

Osłabia mnie nawet pisanie o tym. Łańcuch trzeba rozpiąć. Rozpinaliście świetną złotą spinkę SRAM-a w błocie. Wtedy już nie jest ani taka świetna, ani taka chętna do rozpinania. No ale rozpinamy, za plecami sznur zawodników w co raz bardziej spokojnym tempie. Pytania czy mam wszystko, czy trzeba pomóc.  Dzięki. Mam wszystko poza szczęściem. Kiedy już przejechali wszyscy (poza Mjn-em, który łata rozciętą oponę) spinam łańcuch. Wsiadam i postanawiam gonić.

Rozjazd na GIGA. Tu śniegu nie było wiele. Fot. Dziczek

Chrrrup drugi
Przejeżdżam dwa metry. Łańcuch wraca w to samo swoje p… miejsce pomiędzy kasetą a szprychami. Wygięty wózek zaprowadził go tam z powrotem. Zdejmuję koło. Zawsze można odwrócić rower i pojechać do mety. Akurat z 8 km w dół i jestem. Nie wiem, czy napisać, że prawdziwy twardziel zawsze kończy GIGA, czy może raczej, że nie mam kluczy od samochodu i skazałbym się na zimno przez najbliższe parę godzin.
Tak sobie kombinuję majstrując skuwaczem. Tym razem  spinka utknęła za kasetą i trzeba rozkuć łańcuch.
No nic. Nie będę używał skrajnego przełożenia. Podjazd się jeszcze nie skończył. Żegnam się już ze swoimi celami na ten maraton. Pierwsza 10. Giga, pierwsza 100 w open. Było to możliwe.
Zjazd. Żółte błoto zakleja okulary, a później oczy i nos. Nie szkodzi. Doświadczenie uczy, że błoto w oczach nie jest groźne, nie szczypie. Co innego muchy, ale tu muchy nie uświadczysz. Po nocnych opadach śniegu na poboczach biało. Doganiam zawodniczkę, która średnio radzi sobie na ubłoconej drodze. Trochę współczuję, bo wiem, że to jest przygrywka do zjazdu z Przechyby do Rytra.
Postanawiam jednak pogonić kolegów i mieć coś z tej jazdy. Nawet się kręci. Nie nadzwyczajnie, ale kolejne sylwetki się zbliżają. Podjazd. Zrzucam na młynek i coś blokuje obrót. Zaciągaaa…!
Kto jechał ze zużytym napędem w błocie wie co to znaczy. W pół obrotu łańcuch jest zaciągany do góry przez zębatkę i blokuje ruch korbą. Nie muszę dodawać, że dzieje się to z Nienacka, kiedy właśnie postanowisz wziąć trudniejszy fragment, albo kiedy uwierzysz, że możesz dalej jechać.
Na ten moment dojeżdża Mjn. Mówię mu, że spróbuję jeszcze kawałek pojechać, jeśli się nie poprawi – wracam.
20 km. Bufet. Kiedy to ja ostatni raz zatrzymałem się na I bufecie. 2007? Ciastka są dobre, banany i znakomite smakują, tylko ten posmak rohloffa, którym mam ozdobione dłonie. Przy bufecie inni uczestnicy wyścigu, coś tam przepakowują, posilają się i oglądają rowery. Dawno nie widziany widok.
Podjazd na środkową tarczę. Doganiam kolejne osoby. Mnie dogania Paweł Urbańczyk sympatycznie zagaduje: „hop, hop”.
Jest i rozjazd na GIGA/MEGA, przy którym szaleje Dziczek. „Dajesz, dajesz…”. Zaprawiony w bojach Adventure Races i innych zawodów, gdzie ważne jest przetrwanie nie daje się przekonać, że musze skończyć, bo nie mam małej tarczy z przodu i dużej z tyłu. „Coś jednak masz, to jedziesz” krzyczy i robi foty.
Taki miałem zamiar, tym bardziej, że zobaczyłem bluzę Pocia 50 m przede mną. „No. Pierwszego mam”. Kawałek ostrzejszego podjazdu da się zrobić na stojąco.

Chrrrup trzeci
Pisałem, że zapchanej piachem i błotem złotej spinki  SRAMa nie da się rozpiąć? Otóż czyszczenie jej śniegiem też nie pomaga. Działa za to zraszanie izotonikiem i podważanie śrubokrętem. A co ten łańcuch tak dziwnie skacze po kółkach przerzutki? Drugie ogniwo też rozpięte. Skuwam sobie, rozkuwam… Na szczęście nie pada śnieg.
Przez drzewa, w dole widzę zawodników  Mega zbliżających się do rozjazdu. Słyszę Dziczka dopingującego kolejnych zielonych.
Mija mnie para jeżdżąca razem GIGA. „Masz pecha”.  Chciałbym żeby to był pech, a nie moje podejście do przygotowania sprzętu.  Mija mnie ostatnia zawodniczka w stawce.
Próbujemy dalej. Teraz już jest mało jazdy. Im stromiej, tym więcej prowadzenia. Nie mam miękkich przełożeń, na twardsze mam za mało siły. Czuję też kolana przeciążone ostatnimi treningami oraz jazdą na sztywno. Nie wiem, który to kilometr bo czujnik licznika w tym roku pierwszy raz przestał działać. Na dodatek przypominam sobie, że wyjątkowo nie zabrałem telefonu. To znaczy, że muszę zjechać z trasy w cywilizowanym miejscu i dopiero wtedy można powiadomić służby o DNF.
Podejście pod Przechybę. Znów doganiam zawodniczkę zamykającą stawkę. –Czy tu będzie jeszcze coś poza błotem? – pyta bez cienia uśmiechu.
Zjazdy i podjazdy. Prowadzenie pod górę i jazda po płaskim. Piękna trasa.
Zjazd do Rytra pamiętam z wycieczki w ubiegłym roku. Zjechałem cały, ale było sucho jak pieprz. Dzisiaj pomagam sobie w niektórych momentach trójnogiem, starając się jednak jechać w dół. Za wolno! Za późno puszczam hamulec, koło nie ma energii aby się przetoczyć przez kamień. Moje ciało ma za to wystarczająco dużo energii, aby przelecieć przez kierownice. Robię touch down prawym uchem. Boli, ale czy krwawi? Trzeba szyć? Nie trzeba, trochę krwi leci, ale poza wyraźnym dźwiękiem dzwonów z pobliskiego Rytra, nie ma skutków ubocznych. Da się jechać…

Chrrrup czwarty
Nowej, złotej spince SRAM-a, którą założyłem na poprzednim skuwaniu nie pomaga nawet Izoplus, ani śrubokręt. Trzeba rozkuć łańcuch w innym miejscu i założyć kolejną spinkę. Korzystając z tego, że ten serwis dopadł mnie w nasłonecznionym miejscu zmieniam klocki z tyłu. Skończyły się już kilka kilometrów temu, ale kto by się tam przejmował tyłem.  Starte do gołej blachy.
Rytro, asfalty. Nawrót i podjazd.  Ech… jaki piękny byłby podjazd pod Durbaszkę. Krowy, Gorce, Tatry, Trzy Korony. Co z tego skoro trzeba prowadzić. Łańcuch zaciąga już na średniej tarczy. Jeszcze tylko ostatni zjazd. Jakiś zawodnik schodzi środkiem błotno kamienistej rynny. Proszę o drogę. Usuwa się, odpada mu tylne kółko. – Wszystko  się roz…  – komentuje.
Jeszcze tylko przejazd przez rzeczkę. Nie udaje mi się wjechać na przeciwległą skarpę. Z środkową tarczą nawet nie próbuję. Kolejna porażka.
Gdzie ta meta? Zdjęte płotki, na wpół puste balony smętnie kołyszą się. Drogę do anten wyznaczają ślady opon. Pustawo. Już po dekoracjach, Zieloni szacują straty. Ładnie pojechał Furman i Spinoza oraz Roza na mega. Jest kilka DNF i innych ofiar awarii sprzętowych.
Czas 7:50. Ostatni w kategorii, prawie ostatni open.

Międzygórze (2009.05.16 – MTB Marathon)

Wszystkie korzenie były grzecznie poukładane jeden pod drugim, tak jak trzeba – w poprzek zjazdu. A ten jeden, żółtawy, mokry drań puścił się wzdłuż. Nie mogłem oderwać od niego wzroku, mój przedni python przytulił się ześlizgnął gładko. Teraz mogłem tylko patrzeć gdzie polecę. Skarpa, krzaki, pniak i lot przez kierownicę.
Gdy wychylałem głowę z zarośli motocyklista-pilot i fotograf ruszali w moją stronę. Wyraźnie wyglądałem na takiego, który o własnych siłach nie wyjdzie z tej dziury. Wycelowałem w fotografa palec – Masz to?! Odpowiedział mi śmiech.
Tak kończyła się moja pierwsza pętla w maratonie w Międzygórzu.

[more]

Kiedy w nocy dojeżdżaliśmy do tego miasteczka razem ze Spinozą, Andym i Mjnem wydawało się, że lądujemy w jakiejś kompletnej dziurze i tylko piękne góry mogą usprawiedliwiać umieszczenie startu maratonu w tym miejscu.

Uroki Międzygórza

Po przebudzeniu dwa zaskoczenia
1.Jednak pada, a ten sezon miał być w odróżnieniu od 2008. sezonem ładnej pogody (tak sobie wmawiam).
2. Międzygórze jest bajkowe, a jego centrum architekturą drewnianych domów i porządkiem bardziej przypomina wioskę w Karyntii, niże zaniedbane zwykle dolnośląskie wsie.

Deszczem nie ma się co przejmować, bo to Sudety. Dopiero kilkudniowe opady mogłyby dopiero narobić zamieszania. Pewną zagadką jest temperatura, niby ciepło, jednak wjeżdżamy powyżej 1000 metrów. Zostaję w bluzie i krótkich spodniach. Na ulicach Międzygórza przedstartowe zamieszanie. Dojeżdżają kolejne ekipy, także Zielonych przybywa. Widzę Zbyszka Mossoczego z Sikorski Bikeboard, który wygrał ze mną w Karpaczu o kilka minut, a później zdecydowanie objechał mnie na XC w Rabsztynie. Jest dawno nie widziany Mariusz Lajkonik, z którym ścigaliśmy się rok temu na MTB Trophy i innych maratonach. W tym roku mało trenuje, więc ten start jest przetarciem przed sezonem.
Krótka jazda rozgrzewkowa z wysoką kadencją i stoimy na starcie. Dojeżdża też Furman, który jak zwykle ma przygody. Tym razem jego R7 puszcza powietrze. Jest i Luki, Neeq, Pocio oraz Spinoza, a także debiutujący na giga w górach Mjn. Z przodu, w sektorach, wycinaki Lesław i Maciu. Jest się z kim ścigać. – Objechać Kubaka – to cel na dzisiaj żartuje Luki.
Dla mnie cel to pierwsza 100. w open i pierwsza 10 w kategorii. To by było coś. No i nie dać się Lukasowi :).
Zanim ruszymy setki głupich myśli się kołaczą np. czy nie jestem przetrenowany. Czy po morderczym jak na mnie, poprzednim tygodniu odpocząłem, czy nie jestem za ciepło ubrany itd. itp.

Zagadany maraton

Na szczęście bezsensowne rozważania kończy Fragma i start. Od razu 2,5 km podjazdu. Większość Zielonych rusza do przodu. Postanawiam nie gonić, tylko jechać swoim tempem. Normalne tasowanie, agrafka i zaczyna się zjazd.

Mjn prowadzi, za nim Spinoza, za ich plecami czaję się we mgle

Spinoza i Mjn przede mną, wyprzedza mnie Luki, krzyczący, że na zjazdach cięższy ma lepiej. Tak naprawdę to Luki zawsze zjeżdża szybko, pewną zagadką jest jak będzie podjeżdżał, choć trudno przypuszczać, że udało mu się w ciągu miesiąca zbudować wytrzymałość.
Szybkie szutry w dół. Na liczniku 61 km/h. Szybciej się boję. Zimy wiatr wychładza nogi. – Oj będą kurcze – zapowiada zawodnik obok. Opowiada o swoich doświadczeniach z Międzygórza sprzed 5 lat. Ja jeszcze nie myślałem o startach w maratonach, poza tym ważyłem prawie 90 kg.
Mówi o średniej prędkości, o zjazdach… Mówi, mówi. Nawet to miłe, ale ja nie mam siły gadać na podjeździe. Koncentruję się na pulsie, kadencji.  W ogóle to gadanie to jakaś plaga tego maratonu. Co chwilę, ktoś chciał pogadać, a to o pogodzie, a to o przewyższeniach.
Ja mam już prawie czarne kółka przed oczami, staram się nie zgubić rytmu i oddechu, a tu obok jedzie taki moim tempem pod górę i nawija jak najęty. Matko! Jak on by szybko jechał, gdyby zamilkł. Na wszelki wypadek czynię tu zastrzeżenie, że to bardzo fajny zwyczaj zagadać, ale ja mogę odpowiedzieć tylko jedno zdanie, na drugie zwyczajnie nie mam sił.  Do pogadania na mecie!

Ja cały, rower prawie


Tam gdzie mieszkają zdradliwe korzenie. Tak to należało przejechać, za drugim razem się udało. Zdjęcie ze strony www.sportograf.de. Zawodnik to Erni. 

Podjazd, zjazd. Zaczyna się powrót na miejsce startu. Pierwszy singieltrack. Tabliczka z trzema wykrzyknikami. Na MTB Marathon ten znak coś znaczy, tu nie straszą na wyrost. Jest. Mała, może 2 metrowa skarpa z korzeniami. No to zaliczam glebę z udziałem motocyklisty i fotografa (ale się sprytnie zaczaił). Plotka niesie, że ten korzeń zebrał więcej ofiar. Na pewno ucierpiała tu noga Spinozy, który zaliczył tu lądowanie.

Zbieram się z minutę. Z lektury mapy pamiętam, że tę pętlę przejedziemy jeszcze raz. – Będę tu wracał, postaram się powtórzyć. Nie przegap  – krzyczę to fotografa.
Wychodzę bez szwanku, boli tylko kciuk. Rower też ok. Prawie. Tylna przerzutka obsługuje z 5 biegów z 9. Na szczęście największe zębatki działają, tylko coś popiskuje. Albo skrzywiony hak, albo wózek od przerzutki. Może uda się dojechać.
Początek drugiej pętli. Omijam pierwszy bufet, muszę się jednak zatrzymać i sprawdzić o co chodzi tej przerzutce. Kolejna minuta w plecy. Doganiają mnie inni zawodnicy. Nie jest mi za wesoło. Stoję koło roweru, zaczyna padać, zieloni odjechali (za mną pozostał Neeq i Pocio), mam tylko 25 km przejechane, lekko uszkodzony rower i nie jedzie mi się najlepiej. Tętno na wysokim poziomie, ale nogi kręcą bez polotu. Dobrze, że tu szutry.
Trzeba się jednak zbierać. Solennie obiecuję sobie odpocząć i nie jechać do Zdzieszowic w następny weekend, a póki co trzeba kręcić.

Śnieżnik prawdę Ci powie

Kiełkuje mi w głowie pewna myśl. Jeśli ma być coś z tego maratonu to wszystko będzie wiadomo na podjeździe pod Śnieżnik. 6 kilometrów w górę zweryfikuje czy powalczę z kolegami.
Kręcimy wg. schematu puls jak najwyższy, ale stabilny, kadencja duża a obciążenie jak największe przy zachowaniu dwóch pierwszych warunków. Ostatnio na GaduGadu mówiłem Axiemu, że lubię długie podjazdy. Nie dlatego, że jeżdżę na nich szybciej niż inni, tylko później wymiękam.
To strategia na ten maraton. Bolą plecy – innych też bolą, boli tyłek – wstań, czujesz zbliżające się kurcze  – weź magnes life. To działa!
Najpierw widzę plecy Lukiego. Oj. Widać, że jedzie już tylko siłą woli. Pytam, czy Mjn i Spinoza dawno mu odjechali. „Niedaleko, na początku podjazdu”. To jest wiadomość którą chciałem usłyszeć.
Przed szczytem doganiam Spinozę i kolejnych gigowców. Sam jestem wyprzedzany też przez czołówkę Mega. Jest Paweł Urbańczyk, ściganci z BikeWorldu i Subaru. Dogania mnie też Roman Pietruszka – Już pół godziny Cię ścigam. Wiem, że żartuje, ale od razu weselej.
Zaskakujące wrażenie, że czołówka Mega wcale nie jedzie szybko. Wydaje się, że to nic – przyspieszyć z 8 km/h do ich 10-12 km/h i można im dotrzymać koła. Jakbym chciał dotrzymać koła na tym podjeździe np. Romanowi to po 200 metrach pewnie musiałbym wskazać Świerk, pod którym mam być pochowany.
Śnieżnik. Łachy śniegu, mgła. Zimny wiatr. Czuć, że wjechaliśmy na 1200 metrów. Robi się ślisko i bardziej technicznie. Uważam żeby się nie wyłożyć. Pythonom nie ufam. Spodziewam się, że Spinoza mnie zaraz dogoni. Odzyskuję wigor tylko na fragmentach pod górę.

Postój na porządki

Zjazd. Tu sobie trochę wyłem. Mój Manitou Black, ani moje plecy nie są stworzone do jazdy 40 km/h po bruku tak nierównym, jakby biły go wyjątkowo złośliwe Sudeckie Krasnale. Po środku ślisko, po bokach nierówno i jeszcze ta trawa. Myślę co się stanie z moim przednim kołem, kiedy gwałtownie zahamuję. Z tyłu słyszę– A… a…. a …. a… – to wytrząsany niemiłosiernie Spinoza coś do mnie krzyczy. Pewnie coś w rodzaju – Jak tu nierówno….

Zjazd się na szczęście kończy. Przednie koło jakby tego nie zauważa. No tak rozpiął się zacisk! Już nawet nie chce mi się myśleć co by było gdyby…
Kolejne podjazdy, gdzieś znów udaje mi się dojść Spinozę. Noga nosi ślad spotkania z moim korzeniem.

Mijam bufet biorąc w drodze dwa kubki powerade i banany, które jak zwykle znakomicie mi wchodzą na trasie, łagodząc trochę posmak żeli, gutaru i magnes life.
Nagle wpada mi do głowy myśl, że tylną kieszonkę mam pełną pustych tubek po żelach i że trzeba je wyrzucić w strefie bufetu. Zatrzymuję się i wyrzucam opakowania. Po kilkunastu sekundach przychodzi refleksja: – Co Ty robisz– krzyczę na siebie dodając parę wyzwisk pod własnym adresem – Minuty uciekają, a Ty sobie porządki w kieszonkach robisz. Widać umysł nie pracuje na normalnych obrotach przy tym zmęczeniu. Dowód tego mam na mecie, kiedy szukam okularów. Zdjąłem je bo parowały i …prawdopodobnie również wyrzuciłem na tym bufecie. Dlatego, że były z plastiku? Nie wiem.
Jedziemy dalej. Na szczęście Spinoza nie skorzystał z mojego chwilowego odmiennego stanu świadomości.

Mocniejsza koncówka

Zjazdy, podjazdy, asfalt.Z przodu majaczy się zielona koszulka. To musi być Mjn. Lesław pewnie już pod prysznicem, Maciu właśnie kończy posiłek regeneracyjny, a Furman finiszuje… lub szuka np. zgubionego łańcucha, albo ma inną niezwykłą przygodę.

Koniec asfaltowego zjazdu. Widze Mjn-a skulonego na poboczu. Jakby mu zaszkodziły żele albo inne specyfiki. Odpowiada, że wszystko jest ok. Nie wygląda na to, ale kiedy dojeżdża do mnie na podjeździe i rześko pyta – Jak się jedzie – to się przekonuję że tak musi być, a zatrzymały go na poboczu inne ważne sprawy.

Znów widzę pare turystów, którym powiedziałem "dzień dobry" przed godziną na jakimś innym podjeździe. Pani w czerwonej kurtce, pan w charakterystycznym kapeluszu z szerokim rondem. – Mijamy się – zauważam. – No tak mijamy sie, a wy ciągle podjeżdżacie – odpowiada Pan. 

Proszę jak zręcznie, jednym zdaniem, opisał maraton w Międzygórzu.

Zjazd wąwozem. Nawet nietrudny. Wypinam nogę dla asekuracji. Przeprawiamy się przez strumień. Poszło szybko i sucha nogą. Były tam dwa wystające kamienie.
W każdym razie jedziemy razem. Nie staram się wyprzedzać, tylko czekam na kolejne podjazdy i liczę na swoje równe tempo. Działa. O! Znajomy żółty kask Zbyszka Mossoczego z Sikorski Bikeboard. – Jednak mnie dopadłeś – stwierdza. Mówi, że w ubiegłym tygodniu chorował, więc jedzie lżej. No cóż w takim razie poczekamy na Szczawnicę, aby rozstrzygnąć porachunki z Karpacza :).
Zjazd i znów podjazd. Pomału zbliżamy się do Jaskini Niedźwiedziej. Podjazd asfaltowy, znów spotykam znajomego to znany z forum rowerowanie.pl Grzesiu (również M4). Mówił, że mi uciekał, ale go dopadłem, co mu też wcześniej przepowiedział na trasie Spinoza.
Chwilę jedziemy razem. – Jedź mówi, ja muszę zwolnić.
Przebieżka w górę wokół zwalonego drzewa, 50 metrowy kawałek po śliskich kamieniach podprowadzam. Znów podjazd i agrafka. Widzę, że Grzesiu przezwyciężył chwilowy kryzys i trzyma dystans. Pomógł mu żel. Na zegarze minęło 4 h 30 minut. Spodziewam się jeszcze 45 minut jazdy. Grzesiu mówi, że nie będzie 82 km, tylko 79.
Wypłaszczenie. Jedziemy pod 30 km/h, chwilę prowadzę, ale słabnę. Grzesiu wysuwa się na przód. Próbuję trzymać koło, tracę jednak rytm na nierównościach i dystans do rywala.
Maleje mi w oczach. Nie mam szans.
Teraz więc już tylko do mety. Zaczyna się zjazd. Dokręcam ile się daje. Ponownie sekcja gdzie „Wszystkie korzenie były grzecznie poukładane jeden pod drugim, w poprzek zjazdu. A ten jeden, żółtawy, mokry drań puścił się wzdłuż…”. Trochę podeschło, poza tym mam ambicję dopaść Grzesia (nie udało się straciłem 3 minuty), a jeśli się nie da to przynajmniej nie dać się złapać Zielonym. Po wariacku zjeżdżam przez korzenie, zgodnie z radą Briana Lopeza patrząc za przeszkodę. Tak się zapatrzyłem poza tę przeszkodę, że ostre hamowanie znosi mnie na drzewo. Świeży ślad na wysokości korby dowodzi, że ktoś przed chwilą właśnie tu się zatrzymał. Mnie się udało ominąć. Odtąd już tylko płaskie. Wyprzedzam kilku maruderów z mega, jeden się jeszcze ściga, ale krzyczę, że jestem gigant i dostaję miejsce.
Meta. Czas 5 h 10 min, 100 miejsce (cel zrealizowany), 15 miejsce w kategorii (cel niezrealizowany).
Tu można przeczytać ciekawe relacje Zielonych. Tekst Axiego  oraz wątek na forum., gdzie o maratonie pisze m.in. punktujący na giga Lesław, który wygrał kategorię i Maciu, który wywalczył 2. miejsce oraz Furmana, który zdaje się wraca do życiowej dyspozycji. Ze Spinozą porachujemy się w Szczawnicy. Na razie jest 2:1 dla mnie, ale wcale się nie czuję pewnie w tej rozgrywce. Szczawnica jest trudniejsza technicznie, a to daje przewagę Spinozie. Ja z kolei mam w planie mocne dwa tygodnie.

Następny maraton w Zdzieszowicach. Ten start traktuję treningowo i jadę na krótszy dystans, który Justyna Frączek nazywa półmaratonem.

Karpacz (2009.05.01)

W sześciogwiazdkowej skali temu maratonowi dałbym pięć. Maraton marzeń. Trudne zjazdy, piękna pogoda, pięć i pół godziny na trasie, sportowa walka ze Spinozą.

[more]

W Karpaczu startowałem po raz trzeci. Pierwszy raz na dystansie giga. Im bliżej startu tym więcej obaw. Pierwsza dotyczyła zjazdów. W tym roku tylko dwukrotnie pojeździłem w terenie i to niezbyt wymagającym, w Lasku Wolskim.  Nie licząc płaskiej jak stół Murowanej Gośliny czekało mnie przetarcie w boju. Efektem tego strachu była niepewność co do wyboru opon. To tradycyjny przedmaratonowy temat. Czy lepiej obstawić bezpieczeństwo na zjazdach i wybrać klockowe, dość szerokie opony (np. 2.1, ale takich nie mam), albo postawić na pewność w błocie (bulldog 1,85), a może zainwestować w mniejsze opory toczenia i wziąć coś z drobnym bieżnikiem.  Oliwy do ognia dolał twórca trasy Bartek F1, który zapowiadał niespotykany dotąd stopień trudności na maratonie w Karpaczu. Fakt, trasa była zupełnie zmieniona, podobno nieporównywalna z ubiegłorocznym szutrowiskiem.

Ostatecznie zaufałem swojemu doświadczeniu (w Polsce trwa susza, w dniu startu miało być sucho, a to Sudety, które nawet po deszczach nie zamieniają dróg w błotniste rzeki, jak w Beskidach) oraz głosom na naszym forum. A kiedy Roman XC powiedział żebym nie pękał tylko wybrał pythony, to wybrałem pythony.

Karpacz jak zwykle piękny. Foto Luki. Start i meta maratonu oraz zaśnieżone pasmo pod Śnieżką

 

Szacowanie rywali

W przeddzień i w dniu startu maratonowa rutyna.  Karpacz rano słoneczny i ciepły jak nigdy dotąd w dniu startu górskiego ścigania. W poprzednim maratonie zabrakło mi niespełna 5 punktów do sektora, ale to zupełnie nie ma znaczenia poza tym, że mógłbym się chwalić J. Czekające 80 km i 2400 m przewyższeń sprawiają, że nie ma różnicy, czy z bramek startowych wyjadę minutę wcześniej.

 Na giga z naszej ekipy jak zwykle ruszają faworyci Lesław i Maciu oraz Spinoza, Neeq, Pocio i ja.  Najłatwiej porównać się z kolegami. Ciekaw jestem czy dogonię na trasie Spinozę, czy przegnał kryzys z Murowanej Gośliny, no i bardzo mnie ciekawi postawa Pocia, z którym rywalizowaliśmy w ubiegłym roku. On mocniejszy trochę na podjazdach, ja na zjazdach i na płaskim.

Neeq dopiero co zaczął treningi więc nie zakładam, że uda mu się utrzymać dobre tempo przez 6 godzin, a tyle spodziewałem się spędzić na trasie.

Start opóźniony. Wcześniej show przy scenie z Maximem, człowiekiem, który wybrał giga w Karpaczu jako swój maratonowy debiut. Bez histerii, da się przejechać jeśli człowiek sprawny, ale to nie była rozsądna decyzja.

Podjazd do Górnego Karpacza. W głowę mam wbite trzy zasady, których zamierzam się trzymać: jak najdłużej trzymać tętno na progu mleczanowym;  kadencja wysoka, najlepiej ok. 80 i żadnego szarpania tempa, pościgów, ucieczek itd.

Pierwszy podjazd znakomicie rozstawia stawkę. 4,5 km stromego asfaltu wystarcza, aby na dystansie giga każdy znalazł swoje miejsce w szeregu.  Ruszamy. Fragma, logo muzyczne startu MTB Marathon sprawia, że adrenalina skacze.  Drobna satysfakcja, że to mój post na forum sprawił, że ten kawałek znów zwiastuje ściganie. Trzeba dbać o tradycję.

Za krótki podjazd

Jedzie się dobrze. Nie mam takiej siły jak w Goślinie, ale jest ok. Tętno 160 i ciągniemy. Zaczynam żałować, że podjazd za chwilę się kończy, bo doganiam co raz więcej zawodników. Mijam Pasieczkina z Bikeholików, chwile rozmawiamy i odjeżdżam. Kiedy dochodzę Jarka Nikla z dawnych Miksów zastanawiam się czy nie jadę za mocno, bo Jarek to wyższa liga. Na mecie Jarek wyjaśni, że czymś się zatruł i zastanawiał się właśnie, czy nie zjechać z trasy. Później go odblokowało i wykręcił dobry czas.

Pobocza pierwszego zjazdu jak zwykle okupują zawodnicy, którzy nie dopompowali swoich kół i złapali snejki.

Dla mnie to moment szoku zjazdowego. Przypominam sobie, jak szybkie mogą być zjazdy i ile może być na nich korzeni  i kamieni. Zwalniam i próbuję sobie odtworzyć o co chodzi w tym zjeżdżaniu. Niemal na głos mówię sobie: „wytycz drogę miedzy przeszkodami, nie patrz na to czego się boisz, bo tam wjedziesz! Kierownica luźniej głupcze! Puść hamulec przed przeszkodą! Pochyl się w skręcie! Idzie co raz lepiej. Tracę kilka pozycji, ale też doganiam innych zawodników. Im trudniej, tym więcej wyprzedzam.

Kolejne zjazdy co raz bardziej techniczne. Kamienne stopnie co raz wyższe, więcej korzeni, jest stromo, ale da się to jechać. Przypominam sobie wszystkie zasady. Na suchym Pythony robią swoje pomagając w amortyzacji. Ciśnienie 2,6 i 2,8 jest optymalne dla mnie.

Po godzinie żel i już myślę, że może być nieźle. Tętno wysokie, na podjazdach trzymam równy rytm.  Podjazd do … zawodnik schodzi z roweru, nie ma jak  jechać . Dajemy z buta.

Podoba mi się co raz bardziej.  Bufety odpuszczam bo w camelu pełno, biorę tylko wodę, aby rozrzedzić te cukry z żeli i izotoników

Zaczynam się zastanawiać jak daleko odjechał ode mnie Spinoza i czy Pocio nawiąże walkę. Kolejne techniczne zjazdy przekonują mnie, że nie będzie pasowała mu ta trasa.

Spinoza o krok

Patrzę na pulsometr. 2:00:00. Sekundę potem zauważam przed sobą Spinozę. Zielonej koszulki rowerowania nie można z niczym pomylić. Nie kręci za szybko, a ja mam właśnie dobry moment. Od wielu kilometrów jedziemy koło w koło z zawodnikiem z EST, ale to nie ten, z którym pracowaliśmy razem w Murowanej.

Spinoza jest co raz bliżej. Pytam jak amortyzator. Jego Bomber puszcza powietrze i stał się przyczyną problemów na poprzednim maratonie. Spinoza nie odpowiada. Pytam jeszcze raz. Krótkie „Ok.” Rozumiem, nie pogadamy. Wyprzedzam, ale tym razem czuję, że łapie się na koło. Utrzymuję swoje tempo, to dopiero 30 km. Szutrowy zjazd, wynosi mnie na zewnętrzną i Spinoza ucieka w dół. Jeszcze przez kilometr trzymam się jego koszulki, ale kiedy zaczynają się kamienisto korzenne sekcje popełniam błąd i przeskakuję przez kierownicę siadając na ziemi. To wystarcza. Gubię Spinozę z oczu. Nie będę go ścigał na zjazdach. Jeździ szybciej i taka gonitwa może się źle skończyć dla mnie.

Jadę swoje czekając na podjazdy. Spodziewam się jakiejś dużej ścianki na 50 km. Tu będzie podjazd pod Zamek Chojnik. O mały włos nie zakończyłbym tam jazdy chwilę wcześniej. Gruby kołek wpada mi w łańcuch. Na szczęście nie przekręciłem korby dalej.

 Prawa kręci, lewa odpoczywa

No tak ! Już są! Nieodłączni przyjaciele maratonowi. Kurcze. Jem magnez, piję, ale mnie dopadają. Trzeba chyba zrobić swoje kilometry w tym roku, aby się ich pozbyć. Trzeba zwolnić… Kurcz w lewej nodze, pozwalam pracować prawej. Wkurza mnie ta sytuacja  bo mam jeszcze sporo mocy, a tu się nie da kręcić. Zamek Chojnik pojawia się prawie pionowo nad nami. Tam mamy wjechać?! Ścieżka pnie się również prostopadle do zbocza. Dałoby się to wjechać, gdyby nie te cholerne kurcze. Prędkość spada, więc wykorzystuję to, aby zeskoczyć z roweru i dać odpocząć nogom. Na szczęście jest na tyle stromo, że prędkość idących i jadących jest zbliżona. Z daleka znów widzę Spinozę. Też prowadzi. Obliczam sobie stratę do niego. Sposób mam prosty – patrzę na zegarek, kiedy mija strzałkę kierunkową. Jest 2 minuty przede mną. Nie tak źle.

Podjazd się wypłaszcza, jeszcze tylko techniczny fragment podjazdu i asfalty. Zjeżdżamy. Kolejne bufety. Tym razem dopełniam dwa powerady i jem banana.

Znów świetne singieltraki . Zjazd i trawersowa ścieżka, na skarpie nad potokiem. Wygląda groźnie. Nachylona w stronę kilkunastometrowej skarpy, najeżona korzeniami, momentami mokra.  Ogromny płaski jak talerz kamień pokryty warstewką wody i błota. Jeśli tam się pośliznę runę w dół. Gdybym tu wjechał moje pythony ześlizgnęłyby się łatwo w dół , a ja z nimi. Zsiadam. Okazuje się, że słusznie, jest tak ślisko, że robię centralne klap! Tyłek w wodzie i błocie.

Nie mam wątpliwości, że czołówka tu przeleciała nie zastanawiając się nad takimi drobiazgami.

Od dłuższego czasu jedziemy koło w koło z zawodnikiem w stroju Specializeda. To bezpośredni konkurent, bo też M4. \Albo on na moim kole, albo ja na jego. Zjeżdżamy podobnie, uciekłbym mu na podjeździe, ale te chrzanione kurcze.

Przekalulowuje swoje cele na ten maraton. Cel maksimum to dopaść Spinozę, cel minimum objechać Speca.  Jest 60 kilometr. Wszystko stawiam na jedną kartę. Górę Chomątową. Z profilu wynika, że będzie to bardzo stromy podjazd, mam nadzieję, że szutrowy. Na takich górkach, gdzie trzeba jednostajnie i długo kręcić pod górę zyskuję najwięcej.

Atak pod szczytem

Tętno spada do 144. Trzymam się Speca i zbieram siły na 67 kilometr. Znak zapowiadający bufet. Omijam go. Ostatni żel, carbonsnack. Jest – ostry, szutrowy podjazd, który zdaje się nie mieć końca, a więc kilka kilometrów szansy.

Nie poznaję się. W zeszłym roku chciałem zabić organizatora za takie gwoździe przed metą, teraz to szansa do ataku. Atak, to może za dużo powiedziane, bo to przyspieszenie z 6 km/h do 7 km/h, ale daje efekty. Jest! Spinoza! Prowadzi! Ha! Dobra nasza, bo ja nie muszę prowadzić. Prędkość spada do 5., ale się jedzie. Lekkie wywłaszczenie. Spinoza ogląda się, ale mnie nie widzi… No cóż przypadkowo, jadę za kolarzem w koszulce Molteni. Do Spinozy tylko 50 metrów, kręci wolno, wyraźnie zmęczony. Wyprzedzić to nie wszystko, trzeba zdobyć taką przewagę żeby nie wykorzystał swojej szybkości na zjeździe.

Mój rywal Spec nie wytrzymuje tempa, Spinoza oglądnął się. Zauważył mnie za sobą. Z sekundy na sekundę, jakby ktoś dał mu fiolkę z mocą. Stanął na pedały, rozkręcił się i odjechał jakbym jechał wozem z sianem! Zielona koszulka malała z każdym ruchem jego pedałów. Pięć godzin walki, trzy godziny pościgu na nic. Niestety nie mogę szybciej ani trochę.

Im bliżej szczytu tym Spinoza mniejszy, a  na zjeździe nie mam szans. Pogoń dała mi kolejne pozycje, na poboczu siedzą lub prowadzą rowery kolejni zawodnicy z dystansu Mega, ktoś wymiotuje.  Dogania mnie też zawodnik w koszulce Bikeboardu. To … Mossoczy. Okazuje się, że gonił mnie od dłuższego czasu. Więc jestem też czyimś celem.

Szczyt Chomątowej przychodzi w odpowiednim momencie. Czas do mety. Jeszcze tylko szybkie szutry, kamieniste zjazdy (uważaj, żeby tu nie skończyć) i tabliczka z napisem: do mety 5 km. Spodziewałem się 7. Wiem, że tylko awaria, albo głupi błąd może mi zaszkodzić.

Na ulicach Krapacza próbuję jeszcze gonić zawodnika w żółtym stroju, ale znów po mocniejszym depnięciu kurcze dają znać o sobie. Pamiętam jaki skonany przyjeżdżałem rok i dwa lata temu. Teraz jestem potwornie zmęczony i obolały, ale nie wycieńczony. Ból głowy, pleców i kolan to normalne.

 Stadion, balony, muzyka i jeszcze tylko ścianka przed metą, krawężnik i mata. Gratuluję Spinozie, który przyjechał 3,5 minuty przede mną. Mój czas to 5 h 30 min. 14 miejsce w kategorii na 28 startujących, open 134.

Zieloni jak zwykle wykręcili niesamowite wyniki. Lesław był 2. w kategorii, a 16 open i dołożył mi 1 h 14 min. Maciu trafił na mocnych rywali i jego czas 4:45 dał mu 4 miejsce w kategorii. Do mety dojechał też Neeq z czasem 7:02 godzin, a na końcu poobijany i zmęczony Pocio. Tak jak myślałem trasa mu zdecydowanie nie podeszła. Z naszych, na podium znalazła się też Roza z dystansu Mega.

Fajnie, że był to kolejny maraton walki, nie zdychania. Muszę pracować nad wytrzymałością i kręcić dłuższe trasy, aby zapanować nad kurczami.

Następny sprawdzian to Międzygórze.

Murowana Goślina (19.04.09 MTB Marathon)

O godz. 9.30 w niedzielę 19.04.09 z grupą Zielonych (Rowerowanie) i Czerwonych (Bikeholicy) krakusów grzaliśmy się w słoneczku w sektorze startowym, na ryneczku w Murowanej Goślinie. Za chwilę, dystansem giga, zacznie się maratonowy cyrk, a mój trzeci sezon w amatorskim MTB.

[more]

15 godzin za kierownicą; spanie w warunkach ćwierć gwiazdkowych; 2 stopniowy ziąb o poranku. Trzeba to naprawdę lubić.

Żeby wystartować w Murowanej Goślinie pod Poznaniem rusza się z Krakowa o godz. 12 poprzedniego dnia. Podróż  zaczynamy z Andy i Spinozą z Rowerowania i Mikołajem „Mikim” z drużyny BikeWorld. Cztery rowery ledwie, ledwie mieszczą się na dachu. Kiedy wkładam w rynienki 9 kilowego Gianta Mikiego po raz kolejny obiecuję sobie, że zainwestuję w lżejszy sprzęt. Moje 12 kilogramowe GT to ciężki kloc.

Po 7 godzinach, przyjemnie spędzonych w samochodzie… a jakże na rozmowach o sprzęcie, treningu i plotkowaniu o znajomych lądujemy w miasteczku startowym. Ciekawy pomysł urbanistyczny z tym rynkiem na stosunkowo nowym osiedlu w Murowanej Goślinie. Betonowe bloki nabierają bardziej ludzkiego wymiaru. Dla miejscowych te balony, scena, wypieszczone rowery i kolorowi zawodnicy to spore wydarzenie, dlatego jesteśmy bacznie obserwowani z balkonów i okien.

Mroźny poranek

Świat maratonów profesjonalizuje się. Także w tym dobrym znaczeniu. Rejestracja, odebranie gadżetów i zakup numeru z chipem trwa chwilkę. Nocleg w zaadaptowanych na agroturystykę pomieszczeniach gospodarczych w Boduszewie nie jest fajnym przeżyciem. Łóżka i pościel śmierdzą stęchlizną, nie były od dawna wietrzone. Szybko się okazuje, że zawsze może być gorzej. Ekipa z Częstochowy nie załatwiła żadnego noclegu i noc spędza w namiocie. Kiedy rano około siódmej idę do samochodu widzę ich skurczonych jak poruszają się wokół namiotu, jeden z głową owiniętą ręcznikami próbuje się rozgrzać. Na szybach samochodu gruba warstwa szronu. Chłopaki mieli nocną złą sesję surviwalową.

Po porannej przechadzce giną moje wątpliwości co do ubioru. Olewam ostre słońce. Spodnie „trzy czwarte” i bluza z długim rękawem będą w sam raz. Na start dojeżdżamy na rowerach, to przy okazji rozgrzewka. O 9.30 sektory puściutkie. Wiadomo, dystans giga.  

Stopniowo, człowiek po człowieku ustawia się kolorowy szpaler. Co raz więcej znajomych twarzy. Stoimy razem z Lukim i Neeq`iem z teamu. To mocna para, zwycięzcy 24 godzinnego maratonu sprzed dwóch sezonów, ale w tym roku nie trenują, więc przed startem szydzą ze swojej formy. Jest i Spinoza i Pocio, którzy pracowali przez całą zimę oraz kandydaci do podium: Lesław z M4 i Maciu z M1.

Ścigamy się z wszystkimi na trasie, ale wiadomo, że dodatkowa rywalizacja odbywa się pomiędzy znajomymi, ten maraton wykaże kto w jakiej dyspozycji zaczyna sezon.

Pociągi pod specjalnym nadzorem

Tak rusza czołówka. Po prawej stronie w żółtym stroju "cesarz polskich maratonów MTB" Andrzej Kaiser.Z tylu widać też Zielonego Lesława. Zdięcie ze strony www.cykloza.com

Start.  Założenie mam jedno. Nie przygrzać na początku, ale też nie odpuszczać koła lepszych od siebie.

Łacha piachu demoluje porządek ustalony na krótkim asfalcie. Tworzą się nowe grupy. Przeskakuję od koła do koła mocniejszych od siebie. Tętno wariackie jak na mnie 170- 180. Tempo też ostre, cały czas licznik pokazuje 35-40 km/h. Nie czuję, że przeginam. Nie ma pieczenia w udach, zatykania płuc. Po kilku kilometrach widzę plecy Neeq i Lukiego. Siadam Lukiemu na kole i pozwalam się wieźć przez kilka minut. Doganiamy jakiś pociąg, dalej rwać tempa nie ma sensu.

 Postanawiam się wpasować. Luki i Neeq mają taki sam pomysł. Suniemy gęsiego, patrzę na pulsometr – tętno spada poniżej 160; wypoczywam. To niedobrze, jeszcze za wcześnie. Ciągnę do przodu proponując Lukiemu pościg za grupą z przodu… – Spokojnie, to giga – mówi. Czuję się na tyle świetnie, że choć tempo jak na moje zeszłoroczne wyczyny jest strasznie wysokie, to ciągle jadę w granicach rozsądku.

Luki wyprzedza mnie na skręcie do Lasu, tworzy się kolejny peletonik. Znów za wolno. Ruszam prawym pasem, w tym czasie z szeregu wypada też Luki, a za nim Neeq. Dojeżdżamy do następnego pociągu. Znów chwila odpoczynku: „Jechać, jechać, nie obijać się” . Krakus Jarek Nikiel, kiedyś team Mix wyprzedza po prawej, konstruując nowy, szybszy pociag.

Zielona koszulka Lukiego podąża za nim.

Neeq zostaje gdzieś z tyłu, ale czuję, że jest tuż tuż. W tym czasie nasz pociąg dogania inny pociąg, w którym jedzie kolejna zielona koszulka – Spinoza.

Koło za kołem

Pociąg prowadzony przez Jarka Nikla jedzie co raz szybciej. Dla mnie za szybko. Mam problemy z utrzymaniem się na kole. Grupa się rwie. Odpadam, a Luki, którego plecy obserwowałem od dobrych 20 minut odjeżdża. Czekam na to, aż wyprzedzi mnie Neeq, ale nie ma go za mną. Widocznie dopadł go kryzys. W mojej nowej, trochę wolniejszej grupce zostaje za to Spinoza. Odpoczywam chwilę zbierając siły i próbuję się orientować w sytuacji.

Jest 30 km. Tempo cały czas wysokie, dyspozycja dobra. Już nie szarpiemy tylko jedziemy równo. Postanawiam chwilę poczekać, a kiedy tempo spadnie ruszyć do przodu. Kolejne piachy, mikropodjazdy, ścieżki leśne, zakurzone asfalty.  Nawet ładnie, tylko monotonnie. Cała koncentracja na utrzymaniu koła zawodnika z adresem internetowym na spodenkach www.fundacja.eu

Dobrze mi się jedzie wreszcie. Chyba pierwszy raz na maratonach , nie skupiam się na sobie i tym jak przeżyć do mety, tylko kombinuję walczyć o dobre miejsce. Na razie celem jest trzymanie się Spinozy.  Pewnie nawet nie wie, że jadę kilka pozycji za nim. Na kostce pod górę mój grupa się rozbija. Zabieram się z czterema osobami. Spinoza źle trafił i został sam na podjeździe na kostce. Mijamy go z dość dużą różnicą prędkości. Oglądam się. „Zespawał” jak mówią w gwarze kolarskiej, a za nim dołączyło jeszcze kilka osób. Zostaliśmy w 6-7 osobowej grupce. Spinoza bardzo aktywny, nadaje tempo. Nikt nie kwapi się do zmiany. Krzyczę do niego „Dam zmianę”, a do grupy. „Panowie, pracujemy razem”.  Chwilę ciągnę i zjeżdżam na bok. Zmiana, zmiana, zmiana. Cały czas powyżej 30 km/h. Pola, lasy. Czym jest taki peleton widać po tempie w jakim dochodzimy do kolejnych osób. Niektórzy się załapują i grupka liczy do 10 osób.  Zmiany przestają być już tak płynne. Pracuje ze 4-5 osób, w tym Spinoza (aktywnie) i ja (mniej aktywnie).

Kolejni wyprzedzani próbują gonić. – Uch. Czekałem na was- mówi zawodnik z napisem Medicus na plecach. Wyraźnie ma kryzys, ale wskakuje do pociągu i dostosowuje tempo.  

System zmian przestaje działać najpierw za sprawą jakiegoś potężnego bikera, który za nic nie daje się wyprzedzić tylko ciągnie całą grupę z dużą prędkością. Jeśli tylko widzi kogoś, kto chce wyjść na prowadzenie przyspiesza. Szerokie plecy dają świetną ochronę od wiatru, więc skwapliwie korzystam z takiego zająca. Oczywiście po 5 km traci siły i zostaje za nami.

Rwanie

Dojeżdżamy do bufetu. Nie zamierzam stawać, chcę tylko zabrać kubek. ale część grupy robi popas i blokuje mnie przy stole. Za mną ktoś wali się w butelki.

Dając się zablokować na bufecie popełniam pierwszy poważny błąd. Grupka za mną zamierza tu spędzić chwilę, czterech najmocniejszych, w tym Spinoza odjechało w pola. Rzuciłem się w pościg, pod wiatr przez pola. Choćbym miał tu paść dojdę ich. Widzę, że z minuty na minutę zielona bluza się powiększa, do Spinozy co raz bliżej. Ja jadę szybciej, ale on zaczyna zostawać za grupą. Po kilku minutach jestem obok niego. – Trzeba dołączyć do tych z przodu-  rzucam do Spinozy. Kiwa głową, więc daję pierwszą zmianę. Jak się okazało właśnie miał kryzys, na dodatek jego bomber stracił powietrze i rower zanurkował mu w przód utrudniając jazdę. Ciągnę wiec sam po piachu, tętno powyżej 170. Jeśli ich zaraz nie dojdę to będzie ze mną kiepsko.

Wreszcie dochodzę. Pościg jednak kosztował mnie zbyt dużo siły i zaliczam chwilowy zgon. W piachu odpadam od grupki. Trzeba zwolnić.  Kolejny fragment trasy biegnie brukowaną aleją. Tętno spada, czuję, że siły wracają. Można przycisnąć.

Zmiana za zmianą

W tym czasie dojeżdża do mnie zawodnik w białym stroju (Microsoft Systems)  na czerwonym treku. Jedzie dobrze. Równa kadencja, równe tempo, dobra sylwetka. Łapię się na koło. Na początku kluczy od krawędzi d o krawędzi, czy to wyszukując dziur, czy próbując mnie zgubić. Nie wiem. Jeśli gwałtownie nie przyspieszy na pewno nie chcę mu puścić koła. To jedyny warunek żeby jeszcze liczyć się w walce.

Tętno spada, prędkość  rośnie. Trzymam się białej kurtki. 30 cm za jego  kółkiem. Kilometr za kilometrem. Prędkość 25-26 km/h. Z daleka widzę zieloną koszulkę. Luki, który śmiał się, że przy jego formie istotne jest tylko, na którym kilometrze dopadnie go kryzys.

Przejeżdżamy obok ze sporą różnicą prędkości. Nie łapie się na koło. Asfalt. – Dam zmianę, wyciągnąłeś mnie z niezłego doła – mówię do kolegi w białym. Chwilę ciągnę i zapraszam go do objęcia prowadzenia.

Teren dalej płaski, piachy, żwiry, kostka, asfalt i znów piachy…. Znów widzę grupę, która odjechała mi przy bufecie. Mój prowadzący jedzie mocno. Tempo nie spada, ale czuję, że mnie się kończy paliwo i nie utrzymam mu się dłużej. Tym bardziej, że wjeżdżamy w bardzo nierówny teren i muszę zwiększyć odległość żeby nie wpaść .

 Jeszcze motywuję się do walki, ale to koniec.  Kilometr około 70. Do końca jeszcze 2 godziny, zaczyna się walka o to by dojechać i nie zwolnić za bardzo. Tętno spada do 150. Mocniej już nie potrafię, czuję zbliżające się kurcze – cena za mocny początek. Jem żele co 50 minut, z camela pociągam co chwilę, a na każdym bufecie  biorę wodę, przez 2 tygodnie przed maratonem łykałem magnes. Nic więc nie zawaliłem to po prostu braki w wyjeżdżeniu. Początek sezonu, trzeba dojechać do mety.

Skończyć i nie dać się dogonić

Trasa łączy się z mega, aż do mety będzie wyprzedzanie co raz bardziej wycieńczonych zawodników krótszego dystansu. Na szczęście jest szeroko, a jak jest wąsko to zawodnicy z mega fajnie ustępują. Słyszę, że z tyłu coś się zbliża. Justyna Frączek miała pecha. Widziałem ją dobre 20 minut temu jak na poboczu pompowała koło. Zamieniamy kilka słów i Justyna odjeżdża. Przyjemnie się patrzy jak jedzie, nie osiąga oszałamiającej prędkości, ale równe tempo na giga to pewnie jedna z odpowiedzi na pytanie „jak jechać efektywnie”.

Długo zapowiadana Dziewicza Góra okazuje się większym piaszczystym pagórkiem, wielkości górek, których dziesiątki pod Krakowem. Znów przednia przerzutka nie chce mi zrzucić na młynek. Na średniej tarczy dałoby się podjechać bez problemu, gdyby nie te kurcze. Sposobem jest bardziej miękka jazda, co na tym podjeździe wymaga kopnięcia łańcucha nogą. Kiedy ja dojdę w końcu do ładu z przednimi przerzutkami . Z poprzednim LX-em down-swingiem nie lubiliśmy się zanadto, obecny top swing XT powinien być lepszy i jest, ale nie przed Dziewiczą. Nie splamię się schodzeniem z roweru. Nie honor na tym maratonie prowadzić, sporo osób (zapewne z nizin) wybiera taki sposób pokonania wysokości. Na szczęście ustępują miejsca jadącym. Singieltrack i znów podjazd i zjazd, który miał być trudny. Jest trochę korzeni i sporo piachu, ale nie jest to godna przeszkoda. Jeśli sobie przypomnę beskidzkie zjazdy w strugach deszczu to Dziewicza Góra proponuje downhill przedszkolny.

Angażuje grupę turystów w wybranie właściwiej drogi zjazdu. „Lewo, prawo, czy środek!” pytam głośno. Każda opcja jest dobra, ale proponują środek, a późnej zjazd lewą stroną. Upss. Zajechałem komuś drogę. – Przepraszam, jeśli przeszkodziłem – krzyczę w tył. – Czerwony Zielonemu zawsze wybaczy – słyszę. O to Misiek z zaprzyjaźnionej krakowskiej grupy Bikeholicy. – Pomógłbym, ale jestem zajechany – mówi. Kończy dystans mega. Ja też już mam tylko siłę na dotarcie do mety. Misiek odjeżdża do przodu. Do końca dystansu będę widział jego sylwetkę, ale odległości  nie uda mi się zmniejszyć.

Cały czas czekam, aż z tyłu usłyszę głos Pocia, albo Spinozy, którzy zmniejszą stratę korzystając z mojego zgonu. Parę razy oglądam się w tył, ale nie widzę zielonej koszulki. Wyprzedza mnie zawodnik giga, który bacznie ogląda jakiego koloru mam naklejkę na numerze startowym. Kiedy widzi czerwony, mocno przyspiesza. Jeszcze jadę za nim chwilę i udaje nam się wyprzedzić jakiś dwóch gigowców, ale znów tracę jego koło. Izotonik w camelu się kończy,  na szczęście na ostatnim bufecie porwałem butelkę powerade . Ostatnia łacha piasku, dwóch miejscowych radzi , aby objechać ją lasem. To był dobry wybór.

Zabudowania Murowanej Gośliny i meta. Boli mnie wszystko, a najbardziej tyłek poobijany na trasie. Kiedy jedzie się w peletonie nie ma możliwości obserwowania drogi i trzeba brać wszystkie nierówności na cztery litery.

Na początku myślałem, że to kurcz mięśni pośladkowych, ale później okazało się, że to zwykłe stłuczenia.

Czas 4 h 39 min 13 sekund. 22 miejsce w kategorii, 103 w open. Najlepszy wynik wśród moich występów na giga. Nie jest jeszcze satysfakcjonujący, ale bardziej od cyferek cieszy mnie,  że udało się jechać mocno przez znaczną część dystansu, że była walka, a nie zdychanie. To znaczy, że program treningowy (w znakomitej części autorstwa Lesława), który od marca realizuję zaczyna działać. Czas na Karpacz i prawdziwy maraton MTB.

Plany na 2009

Uprościłem swoje plany startowe na przyszły rok. Kalendarz podporządkuję MTB Marathon, dystans giga + MTB Trophy. Wystartuję w tak wielu wyścigach jak to będzie możliwe z tego cyklu. Kalendarz uzupełnię innymi imprezami, bez nastawiania się na miejsce w klasyfikacji generalnej. Na pewno znajdę na coś miejsce w połowie lipca i połowie sierpnia.

Mój plan wygląda więc w ten sposób

19.04 – Murowana Goślina
01.05 – Karpacz
16.05 – Międzygórze
30.05 – Szczawnica
20.06 – Złoty Stok
05.07 – Krynica Zdrój (Krynica Adventure Race)
01.08 – Głuszyca
30.08 – Kraków
19.09 – Istebna

MTB Trophy.

11.06.09 – Skrzyczne (ok. 50 km)
12.06.09 –  Czeskie Beskidy (ok. 75 km)
13.06.09 – Wielka Racza (ok. 80 km)
14.06.09 – Czantoria (ok. 60 km)

Trophy będzie ciężkie. To widać. Zwłaszcza II i III etap to konkret, dużo kilometrów, a teren nie daje miejsca na odpoczynek. Mój cel to poprawić wynik z ubiegłego roku i zająć miejsce conajmniej w 3/4 stawki.

 

 

 

Kraków – 31.08.08 (MTB Marathon)

Na niebieska naklejkę oznaczającą dystans MEGA kleję czerwoną – GIGA. Nie będę więc miał pięciu startów na jednym dystansie w MTB Marathon 08. I tak nie ma postępów więc zapominam o rywalizacji w klasyfikacji generalnej. Bez znaczenia czy wyląduję ostatecznie na 25 czy na 20 pozycji w kategorii na dystansie Mega, a wybierając GIGA w Krakowie przynajmniej mogę się zmierzyć ze 100 kilometrami trasy i doznać trochę frajdy.

[more]

http://www.mtbmarathon.com/galeria/200808_208.jpg

Na trasie. Zdjęcie ze strony http://www.mtbmarathon.com

Pogoda super. Ostatni tydzień sporo jeździłem więc nie jestem całkiem na świeżaka, ale to również nie ma znaczenia. Przyjemnie za to jest wstać o 7.30 przed maratonem i dojechać te 15 km od domu na rowerze. Pogoda idealna. Pomimo deszczu w przeddzień nie spodziewam się błota na trasie, wybór opon to formalność. Pytony rządzą w takich warunkach. Ustaliło się, że do terenowej jazdy w tych oponach potrzebuję 2,6 atm z tylu i 2,4 atm z przodu. Dzięki temu jest dostatecznie twardo, żeby uodpornić się na snejki, a na tyle miękko, żeby nie wylatywać z trasy na szutrowych zakrętach jak to miało miejsce na Bike maratonie dwa miesiące temu.

Nie pierwszyzna

Na Błoniach tłumy nieprzebrane. Około 1 300 osób. To chyba najważniejsza impreza w roku w światku amatorskiego MTB. Dwa lata temu zafascynowany rozmachem, tłumem i przygodą zacząłem przygodę ze startami w MTB Marathon. Trochę szkoda mi tego uczucia „pierwszości” i jazdy w nieznane Mam jakiś pomysł jak jechać: nie odpuścić na początku, ale i nie przegiąć na podjeździe pod zoo.

Trasę, przynajmniej na dystansie mega, znam jak własną kieszeń. Taka znajomość sprawia, że jakoś czas szybciej leci na trasie. Ustawiamy się z Pociem w środku stawki. To jego pierwsze GIGA, znów będziemy więc rywalizować, tak jak to było przez cały ubiegły sezon. W Bikemaratonie Pocio jeździ na MEGA, a w tym cyklu mieliśmy okazję jechać tylko w Bardo i Karpaczu.

Pocio prezentuje imponujący progres. Różnica nas dzieląca to już tylko minuty, gdyby nie zjazdy, które go blokują, czułbym jego oddech przez cały dystans. Ścigać będziemy się też z Pitem, który w tym roku nie błyszczy formą, jak sam mówi z „przetrenowania”. Nadrabia determinacją wojownika, ale na 100 km to może nie wystarczyć.

Przez chwilę zastanawiałem się jest szansa utrzymać się za „Mariuszem” Lajkonikiem, ale raczej skupiam się na strategii Małysza: najważniejsze to oddać dwa dobre skoki.

Przerzutka, mój zawodny towarzysz

Z tą myślą ruszyłem po starcie. Błonia trzęsa okrutnie. Nienawidzę jeżdżenia po łące. Zwłaszcza start jest dramatyczny. Trudno utrzymać rytm, tętno skacze jak szalone. Asfalt nad Rudawą to wyprzedzanie, trzymanie się koła. Bardzo uważam. Prędkość ok. 40, kierownica w kierownicę. Mnóstwo początkujących. Łatwo zakończyć sezon na pierwszym zakręcie.

Podjazd pod ZOO i tak ustali stawkę. Chyba idzie dobrze, rozglądam się dookoła. Żadnych bagażników, bawełnianych podkoszulków. Przednia przerzutka LX jak zwykle ma coś do mnie, to mój zawodny towarzysz, zapycha się blotem kiedy tylko może, urywa linki, odkręca się, a teraz oczywiście odmawia zrzucenia na średnią tarczę. Manetka działa bez zarzutu, a wózek nie drgnie.

Czyżby koniec? Linka? Pół soboty spędziłem na pielęgnowaniu roweru, a tu taki Z.

Zatrzymuję się szarpiąc linkę i stukając w wózek. Skutkują dopiero działania naprawcze podjęte przy pomocy buta. Kop z czuba pomaga.

W tym czasie ginie mi z oczu Pocio, przejeżdża także Pit. W plecy z 4-5 minut. Na podjeździe najważniejsza jest kadencja. Kilka słów Januszem właśnie poznanym i szczyt.

Na górce dojeżdża Furman. Okazuje się, że udało mu się złapać gumę już na Błoniach. Wyprzedza i z oddala się z każdym obrotem korby. Zjazd i już z daleka widzę Pocia. Przed Kryspinowem dojeżdżam też do Pita. To dopiero 20 km. Nie zamierzam go jeszcze ścigać.

Jedziemy znanymi terenami wąwóz Półrzeczki, redukcja i podjazd.

Rozjazd, część stawki rusza do mety, nam pozostało jeszcze 80 km. Ostry podjazd. Pojawiają się pierwsi prowadzący rower.

Przeciętna ciągle powyżej 20, kalkuluję, że powinienem dojechać pomiedzy 5.15 a 5:30. Za chwilę zaczną się podjazdy i prędkość spadnie.

Od kilku kilometrów jadę to przed lub za Pitem. Na zjazdach jest wyraźnie szybszy, na podjazdach i płaskich widać mniejsza liczbę godzin na rowerze – No to będziesz mógł przynajmniej napisać w relacji, że się ścigaliśmy – żartuje.

Teraz odcinek trasy, którym jadę pierwszy raz. Góra, dół, góra, dół… gdzieś te ponad 2000 m przewyższeń trzeba uzbierać. Zjazd oznaczony „!!!”, służby ratownicze. Nie ma żartów, trzeba zwolnić. Stromo i sypko, ale da się jechać, nawet na pytonach.

Kto was tu k….

Od Zamku w Rudnie będzie lepiej.

Przeciętna spada. Upał rośnie. Czuję zbliżające się kurcze. To stała melodia ostatnich maratonów. Trochę na własne życzenie. Mało picia w pierwszej godzinie, nieregularne jedzenie magnezu.

– Kto Was tu kurwa puścił –  oburza się turysta zmuszony do zejścia ze szlaku na zjeździe z Rudna. Forma nieodpowiednia, ale ma trochę racji. Na wąskiej stromej ścieżce, po korzeniach i kamieniach wyglądamy kosmicznie. „Uwaga! Dziękuję!” krzyczę do licznych podchodzących pod zamek. W końcu jest wakacyjna niedziela  i trudno sensownie tłumaczyć dlaczego turyści piesi muszą uciekać przed gośćmi zasuwającymi w dół. Zjazd nie najtrudniejszy, ale stromy. Dobre chwile i wyprzedzam. Nie może być jednak idealnie. Po plecach leje mi się izotonie. Zapewne niedokręcony wlew do camelbacka uzupełnionego na ostatnim bufecie. Kiedy wlewa mi się do buta zatrzymuję się.

Asfaltowe ścieżki w lesie i rozpoczyna się powrót do Krakowa. Jeszcze z 30 km. Kryzysik dopada na podjeździe. Najpierw osłabienie, później kurcze. Trzeba zwolnić. Młynek pomaga na chwilę, kurcz łamie mnie jednak u szczytu podjazdu.

Puszczam nacierających z tyłu. Jeden, drugi, trzeci. Jakoś ustępuje. Na następnym wzniesieniu doganiam zawodnika na białym giancie, jakimś fulu. Zjazd wąwozem. Szybko i wąsko. Jedziemy gęsiego, pytam czy chcą szybciej, bo ja hamuję. „Jedź, jedź” słyszę, chwilę później słyszę łomot z tyłu. „Oż k…wa! Nie oglądam się nawet, czy to jest to co myślę. Na liczniku około 40. Nie chcę podzielić losu rywala. Za nami jechało kilu zawodników więc pewnie ktoś się zatrzymał. Może nawet musiał, bo wąwóz wąski.

Przed nami jeszcze tylko wąwóz w Kochanowie i do domu… no prawie. Wcześniej Lasek Wolski na dobicie. Kochanowski objechany mam we wszelkich porach roku więc i tym razem powoli, ale bez problemu i podparcia udaje się przebyć cały zjazd. Gorzej z następnym podjazdem, kurcze witają znów.

Znów podprowadzam kawałek i tracę kolejne pozycje.

Kurczę, ale kurcze

Na ostatnim bufecie nie ma powodu się zatrzymywać. W camelu chlupie, byle do lasku. Zawsze niezwykle męczy mnie ostatni płaski fragment pomiedzy autostradą a Zakamyczem. Nierówna droga, lekki podjazd i upał dają popalić. – Jeszcze 6 km – pocieszam dublowanego zawodnika mega. – Aleś mnie dobił – odpowiada i uświadamia mi, że są tacy, którzy męczą się bardziej. Od zoo w dół, zjazd do mostku trasą, którą objechaliśmy z Miskiem ze dwa razy przed Trophy.

 Wycieńczenie widać na  twarzach sprowadzających rowery zawodnikach mega – Górą, górą – krzyczę do jednego, który ze zmęczenia nie widzi znaków i zamierza ruszyć dalej pod mostkiem. Wielu pchających rowery na podjeździe serpentynami. Mielę młynka, bo każdorazowe zwiększenie obciążenia kończy się ostrzegawczym kurczykiem.

Wkurza mnie ta sytuacja. Na pewno mogę szybciej, tylko te kurcze!!! Wreszcie szczyt. Zjazd i podjazd Białą Drogą, single na północnym zboczu lasku to wisienka na torcie.

Ostatni zjazd do ulicy na Woli Justowskiej. Tu trzeba uważać na koleiny, ostatnie asfalty, hopa przez Piastowską i Błonia. Teraz zadanie to nie dać się wyprzedzić na ostatnich metrach. Strasznie tego nie lubię.

Oglądam się. No i znalazł się wojownik z tyłu. Niebieska koszulka wyraźnie się powiększyła w ciągu ostatnich 2 minut. O nie! Do przodu. Nie spodziewałem, że jeszcze mam tyle sił żeby przyspieszyć. Niebieski się starał, ale mata na finiszu mnie uratowała.

Czas 5:53, 26/34 m w kategorii i 166/227 w Open.

Podsumowania nie będzie, bo i nie mam co napisać. Skrewiłem ten sezon. Teraz Krynica (giga) i koniec sezonu startowego.

Istebna 2008.08.09 (MTB Marathon)

Natura bez trudu sprawi, że każdy wyścig może się okazać trudniejszy od tego, który był dotąd koszmarem. Istebna 2008 właśnie tak przechodzi do mojej historii maratonów MTB.

[more]

Chciałem przejechać w miłych okolicznościach przyrody trasę znaną z I deszczowego etapu MTB Trophy. Wjechać po kamieniach na Czantorie, powtórzyć singieltrack na zjeździe na czeską stronę, zobaczyć trochę widoków, które w maju były skutecznie zasłonięte chmurami o niskim pułapie.

Upały i słońce na 2 tygodnie przed pozwalały mi wierzyć, że będzie fajny, górski maraton.

20 mm deszczu

Pierwsze sygnały, że może nie być tak fajnie płynęły z shoutboxu na stronie www.rowerowanie.pl. „Zapowiada się błotna i deszczowa Istebna” pisał Lesław. Faktycznie ICM i IMGW przewidywały opady, ale już tak bywało, że w miarę zbliżania się maratonu prognozy łagodniały. W piątek niestety było odwrotnie, ICM podwyższył prognozę opadu do 20 mm/m2. To oznaczyło jedno – czeka nas ulewa.

Kiedy ze Łukaszem „Spinozą”, Renatą „Rozą” z teamu rowerowanie.pl i Krzyśkiem z teamu bikeWorld.pl dojeżdżaliśmy do Istebnej deszcz zmienił się więc w ulewę, a temperatura spadła do 14. stopni.

dscn0339.jpg

Start GIGA w strugach deszczu. Fot. Skrzynia

Przebieranie w deszczu, oczekiwanie na start w przemokniętych ciuchach. Tego nie znoszę. Nie miałem dylematu co na siebie włożyć, bo zabrałem tylko krótki komplet. Szczękając zębami, kompletnie mokry, zapiąłem się w pedały. Króciutka rozgrzewka. Na starcie zjawiam się o 10:50. Mało zawodników. Pelerynki, kurtki, rękawki.

Ruszamy trasą przez Wilcze, dobrze znaną z MTB Trophy i poprzednich maratonów. Leje. Spodziewam się, że będę długo na trasie więc zatrzymuję się poprawić licznik, który już tradycyjnie przestaje działać na pierwszych metrach. Nie pomaga. Podjazd. Jedyne o co mi w tej chwili chodzi to wysoka kadencja i unikanie wypadku. Jest ślisko i wąsko. Łatwo o bolesny błąd.

Kąpiele na początek

Tempo optymalne. Puls powyżej 160. Po cichu miałem nadzieję, że mija głęboki kryzys, który toczył mnie od tygodnia po maratonie w Krakowie. Dogania mnie Miki z bikeWorld, którego znów spotkała jakaś przygoda, tym razem pomylił godziny startu dystansów i zamiast na giga wystartował na mega. Na asfaltowym podjeździe odjeżdża bardzo szybko. Nie ta półka żeby gonić.

Pierwszy podjazd terenowy zwiastuje, że będzie fajnie. Co prawda bulldogi trzymają bardzo dobrze, ale śliskie kamienie zjeżdżają po potokach błota.

Prowadzimy. Wypłaszcza się. Drogę, która była trudno przejezdna na MTB Trophy pokrywają na całej szerokości głębokie jeziorka z wodą koloru kawy z mlekiem. Albo lasem, albo środkiem. Jazda po krawędzi kałuży, najeżonej śliskimi korzeniami kończy się tak samo. Chluup! Młoda zawodniczka siada w bajorze głębokim na 30 – 40 cm., za chwilę kolejna osoba zażywa kapieli.

Już wiadomo, że ten maraton będzie z gatunku tych, które wymienia się z pewnym nabożeństwem: Danielki, Kościelisko, Krynica, Istebna 2008…

Z uśmiechem na ustach

Pada, ale nie jest przeraźliwie zimno, tylko po prostu chłodno (ok. 10 st). Na korzeniach z tyłu słyszę, że ktoś po każdym trudniejszym fragmencie, głębszym błocie albo trudniejszej partii korzeni radośnie pokrzykuje. – Juhuuuu – Ewelina „Lawinia” z teamu rowerowanie.pl. Ubłocona niemiłosiernie wyprzedza kolejnych zawodników, dopada też mnie cały czas się świetnie bawiąc w błotnych poślizgach. Tylny błotnik zawadiacko przekrzywiony i te okrzyki wprawiają wielu umęczonych już facetów w osłupienie.

Elawinia wyprzedza mnie na chwilę i motywuje do mocniejszego kręcenia i wyprzedzenia na szybszym zjeździe.

Szczyt Stożka. Kolejny członek drużyny Piotrek„Skrzynia” pilnie studiuje przydrożną mapę szlaków turystycznych.

– Pomóc? – Nie dam rady, nie mam hamulców – odpowiada. Szuka dogodnego powrotu na stadion. Na poboczach kolejne ofiary błota. Tu znów stoi Łukasz „Spinoza”. Również zapatrzony w swoje hamulce, nie potrzebuje pomocy. Zjazd ze Stożka, pamiętam, że było ostro, teraz środkiem biegnie jeszcze głęboka koleina. Część osób prowadzi, ja podążam za zawodnikiem na czerwonym rowerze. Jedzie, ale trochę nerwowo rzuca się po trasie. Spodziewam się, że zaraz poleci. W połowie zjazdu zagadka się wyjaśnia. Z przodu zamiast amortyzatora sztywny widelec. Technika jednak nie wystarcza i zostawiam go pod koniec zjazdu.

Mnie z kolei dogania Spinoza.

Pod Czantorię

Pamiętam o piciu i co chwilę pociągam z camela. W chłodne dni, takie jak ten, zapomina się o tej czynności. Pierwszy żel po 50 minucie.

Po 1,5 h jazdy czuję, że czas kończyć z marudzeniem na zniżkę formy. Jadę tak jak to jest w moim zasięgu. W takim przekonaniu utwierdza mnie to, że od dobrego kwadransa trzymam się Spinozy, który zwykle dokłada mi kilkanaście minut.

Spinoza wjeżdża wszystko, ja stosuję taktykę z Trophy – jeśli na długich stromych podjazdach mogę iść w tempie podjeżdżających daje sobie odpocząć. Mieszanie jazdy i podchodzenia pomaga. Ze Spinoza zostawiamy za sobą kolejnych zawodników. Na podjeździe pod Czantorie przydaje się technika i dobre buldogi. Nasi rywale jeden po drugim stawiają na śliskich kamieniach i drewnianych przepustach swoje rowery w poprzek stoku. To dobry fragment wyścigu. Prowadzę ze 100 metrów, ale większość podjeżdżam starając się nie zgubić koła Spinozy.

O tym, że zaszła zmiana i wracam do gry na swoim poziomie świadczą też towarzysze na trasie. Gdzieś z tyłu zostały wielkie brzuchy i dostojne damy.

Do Lesława czy szalejącego ostatnio Pirxa dzielą mnie lata świetlne, ale przynajmniej jest to normalny wyścig, a nie walka z falami słabości.

Zjazd z Czantorii, jeden z fajniejszych zjazdów jakie znam. Na Trophy zjechałem calusieńki, tu w połowie wywozi mnie w jagody. Dalej z buta w dół. Jest więcej śliskiej gliny. W ulewie, która co chwilę powraca, aby nas polać i uzupełnić kałuże ziemia z każdym kwadransem mięknie.

Na zjazdach zaczynam wyprzedzać Spinozę, który co raz bardziej tańczy po trasie. Właśnie skończyły mu się okładziny w Magurach. Próby zatrzymania roweru o przeciwstok kończą się upadkiem. Lecę i ja. Przestraszyła mnie stroma sekcja z korzeniami i kamieniami, a przestraszony zawodnik, to lecący przez kierownicę zawodnik.

Upadek na głowę skutecznie pozbawia mnie problemu, czy jechać w okularach, czy bez. Założone na kask kończą przygodę z tym maratonem w trzech częściach. Na szczęście głowa cała, poobcierane są tylko nogi i lekko przecięte kolano.

Rozstaję się ostatecznie ze Spinozą, który już w ogóle nie może zjeżdżać. Byłem przekonany, że się wycofał, ale okaże się później, że uparcie dotoczył się do mety.

Dopiero 30?!

Na podejściach Diadory trzymają się lepiej niż moje turystyczne buty MTB Specializeda,.nie namakają też jak gąbka.

Zjeżdżamy na czeską stronę. Z tylnego koła dobiega dźwięk tarcia metalu o metal. Klocki. Na bufecie odwracam rower. Z tyłu okładzina zatrzymała się na tarczy, z przodu klocków tez już prawie nie ma. Trzy łyki izotoniku, pół banana i jedziemy.

W camelbaku jeszcze chlupie, szkoda czasu na tankowanie.
Jeszcze tylko pytanie do obsługi – Który to kilometr? – 30?!!! Po prawie 3 h jazdy.

Spodziewałem się, że będę na mecie o 16., ta myśl staje się mało realna, chyba, że prawdą okaże się informacja przekazywana przez twórcę trasy Wieśka Legierskiego, że po czeskiej stronie głównie szutry i asfalty.

Podjazd asfaltem. Zaczynają się nowe problemy. Manetki przestają działać. Każda zmiana biegu wymaga kilkakrotnego pociągnięcia cyngli. Przednia przerzutka zawalona błotem. Czyszczenie pomaga na chwilę, tym bardziej, że asfalt robi się stromy i pilnie potrzebuję małej zębatki z przodu. Podjazd ciągnie się niemiłosiernie, zaczynają się bóle pleców, bioder, czuje zbliżające się kurcze. Asfalt przechodzi w szuter, deszcz się nasila. Doganiam pierwszych prowadzących. Zyskuję na takich dłuuuugaśnych podjazdach. Najważniejsze to wyłączyć myślenie, nie skupiać się na tym co boli i na tym jak długi jest podjazd, tylko zająć się sprawami innymi: co tam porabiają w domu, czy siostra do której jadę wieczorem przygotuje tą swoją świetną jagnięcine, czy do mięsa będziemy pić piwo czy coś mocniejszego.

To pomaga, zwłaszcza, kiedy w perspektywie jest wciągnięcie kolejnego żelu i popicie izotonikiem, a wszystko w akompaniamencie błota zgrzytającego między zębami.

Jedyne o czym pamiętam to wysoka kadencja.

Czeski epizod ciągnie się niemiłosiernie. Drwale pracujący przy wycince wysyłają nas w krzaki i w efekcie prowadzimy rower po jagodzinach i krzakach, po chwili trafiając z powrotem na szutrową drogę 100 m dalej. Domyślam się, że szutrówka była zajęta przed chwila przez maszyny i pozostało stare oznaczenie.

Na trójnogu

Koniec sił na walkę o miejsce, pozostały tylko te ze zbiornika z napisem „Dojechać do mety”. Na zjazdach jest źle. Hamowanie tylko przednim hamulcem kończy się kilkoma upadkami, blokowane koło nie wybiera optymalnej drogi. Co raz częściej asekuruję się jadąc techniką tripodu J.

Doganiają mnie pierwsi szczęściarze posiadający jeszcze resztki klocków, albo o niebo lepszą technikę zjazdów.

II bufet wyłania się zza zakrętu. Marzyłem o czymś normalnym do jedzenia. Pakuję do ust ciastka i suszone morlele. Wcześniej jednak zamieniamy kilka słów z Misq i Neeq, których pokonał dystans giga, a właściwie brak hamulców. Decydują się wracać asfaltami. Ciągną przy okazji Jelitka z Bikeholików, który tym razem zmagania z Beskidami zakończył głęboką raną w kolanie. Wszystkim humory dopisują, ale moim zdaniem nawet spod skorupy błota widać, że noga Jelitka nie wygląda za dobrze.

Droga zbliża się do brunatnej dzisiaj Olzy. To zwiastun, że zbliżamy się do mety. Trwa 5 godzina jazdy. Tracę kolejne kilka miejsc.

Teraz już trzeba tylko dojechać. Niestety przednia przerzutka przestaje już zupełnie działać. Waląc w manetkę kijkiem udaje mi się ją zmusić do ustawienia łańcucha na środkowej tarczy. Plan jest taki: już jej nie będę zmieniał. Ostrzejsze podjazdy pokonam z buta, a asfaltowe zjazdy pojadę w konfiguracji biegów 2:9.

Przód jeszcze hamuje więc na asfaltach mogę się rozpędzić.

Wreszcie wjazd doskonale znanego z Trophy lasku przed stadionem. To miła chwila, kiedy się wie, że za zakrętem nie czai się następny podjazd, żadna błotna przeprawa.

Na mecie. Fot. Ciaposo

Za mną nie ma żadnego zawodnika mogę więc dojechać bez presji i narażania się na to niemiłe uczucie bycia wyprzedzonym na ostatnich metrach.

Meta. Deszcz przestał padać. Czas przejazdu 5 h 03 minuty; 97/205 miejsce open, 12/24 w kategorii M4. Nie wiem ile osób nie ukończyło zawodów z różnych powodów.

Na tym maratonie świetnie poszło Zielonym oto fragment komunikatu, który na stronę www.rowerowanie.pl napisał Dziczek „Zazieleniło się na dekoracji, można powiedzieć, że oblegaliśmy wąskie pudło! Bardzo miło oglądać tak wielki sukces Zielonych. W sumie wystartowało czternastu reprezentantów drużyny rowerowanie.pl, w tym dwie panie – Elawinia i Roza.
Lesław 2. miejsce w M4 na dystansie MEGA
Roza 2. miejsce w K3 na dystansie MEGA
Elawinia 3. miejsce w K2 na dystansie MEGA
Ciaposo 3. miejsce w M3 na dystansie GIGA

Gratulacje dla wszystkich pudłowiczów, gratulacje należą się również Pirx-owi, który dołożył mi ponad godzinę i zajął dość pechowo (3 sekundy) 4 miejsce.

Jeśli chodzi o mój występ to się właściwie cieszę. To była jazda na jaką mnie stać, a nie walka z organizmem o przetrwanie.

Michałowice – 2008.08.02

Michałowice 2008 pagórkowato, po asfaltach i drogach polnych. Łatwizna, ale po 50 km w uszach mam dzwonki, przed oczami czerwone plamy, odpływam. Już jestem bliski wycofania się, jak nigdy przedtem. W końcu 5 minut w cieniu i litr wody wylany głowę stawia mnie z powrotem na rower. 30 stopniowy upał i żar lejący się z nieba potrafi załatwić bardziej niż niejeden długi podjazd.

[more]

Dwa lata temu debiutowałem w maratonach właśnie w Michałowicach. Na łące przy boisku zagadnąłem parę wyglądających na doświadczonych maratończyków jak założyć numerek. – I o bagażniku musisz pamiętać – kpił jeden. Dziewczyna wyjaśniła jak przypiąć zipem numer.

Dzisiaj już wiem kogo pytałem. Niestety nie udało mi się z nim nigdy wygrać i pewnie nie uda. Chętnie bym mu wypomniał te drwiny, najchętniej doganiając go na podjeździe… ale ta przyjemność musi jeszcze poczekać.

Zamieszanie ze strzałkami

Lubię upał. Na zimnie drętwieję, w wysokich temperaturach odżywam. Tak przynajmniej myślałem. W sobotę było ciepło już od startu. Wzdłuż boiska kolory tłumek lokalesów. Są Bikeholicy i moje Rowerowanie, Lajkoniki, Bikeworld, Cyklotramp, inne krakowskie grupy.

Start dobrze znanym szutrem i jedynym w swoim rodzaju podjazdem przez zagrodę i stodołę. Tu dwa lata temu zszedłem z roweru, dzisiaj to mały pagórek z kiepską nawierzchnią.

Pola i asfalty. Tętno cały czas powyżej 170 bpm. Nie czuję tego wysiłku, ale to upał sprawia, że jadę w strefach, które udało mi się osiągnąć raz w tym roku – w kwietniu we Wrocławiu.

Ciekawe jak długo. Na pierwszym szybszym zjeździe codzienny widok na podmiejskich maratonach. Niezaprawieni w zjazdach zawodnicy, adrenalina i pył i upadek gotowy.

Wygląda groźnie, ale nic się nie dzieje. Wyprzedza mnie Dziczek z teamu, przez chwilę jedziemy razem z Mariuszem „MjN” znanym z forum. Zwykle jest daleko przede mną, ale po przerwie spowodowanej upadkiem jedzie ostrożnie. Zjazd po cegłach. Nie wiem o co tyle krzyku, zjazd jak zjazd. Gdyby cegły zamienić na korzenie i kamienie trudność byłaby taka sama. Tu wyraźnie ostre krawędzie przytrzymują zawodników. Mam zaufanie do wysokiego profilu pytonów oraz ciśnienia 2,3 i 3,0.

Nad rzeczką Dłubnią potężne zamieszanie. Jedni jadą w lewo, inni wracają stamtąd, cześć grupy jedzie w prawo. Wyprzedzają mnie zawodnicy, których ostatni raz widziałem przed sobą na starcie. Jest i Spinoza, po kilku minutach pechowiec Pirx mówi, że stracił 3 minuty. Moim zdaniem więcej. Na końcu wyścigu okaże się, że wielu zawodników skróciło dystans o 8 kilometrów, bo ktoś przestawił strzałki.

Bierki, czy II kółko

Dogania mnie też Mariusz z „Lajkoników”, również ofiara złego oznaczenia. Z Mariuszem jedziemy chwilę razem. Od kilku występów to już taka tradycja. I część sezonu miałem lepszą, teraz Mariusz kręci wyraźnie lepiej. Gdyby nie pomyłka na trasie już bym go nie zobaczył. Obiecuję mu, że sprostuję jedną istotne niedopatrzenie co niniejszym czynię:

W relacji z maratonu w Krakowie zapomniałem napisać, że na polach za Kryspinowem dogonił mnie Mariusz z „Lajkoników”. Chwile jechał przede mną oferując koło. Nie dałem rady się utrzymać. Był po raz pierwszy w tym roku wyraźnie szybszy.

Upał co raz mocniejszy. Jazda na tak wysokim tętnem daje się we znaki. Wyraźnie słabnę. Mariusz „Mjn” odjeżdża, dogania mnie Orkiestra z teamu i kolejni. Postanawiam się nie katować i jechać jedno kółko.

Wiozę się chwilę na kole kolegi z Bikeholików, który czyni różne esy-floresy na asfalcie, zapewne próbując się ode mnie uwolnić. Akurat mam lepszą chwilę i bez trudu utrzymuję jego koło.

Mariusz cały czas jest niedaleko przede mną, albo tuż za mną. Na asfalcie za Wolą Więcławską doganiam Wrubla w koszulce Cyklotramp. Żartujemy chwilę wioząć się na kole i znów doganiamy Mariusza. – Mamy dwa wyjścia – mówi Lajkonik – Albo jedziemy na II pętlę, albo gramy w bierki o to kto dzisiaj wygra.

Po pierwszej pętli. Zdjęcie z albumu karolajn2

Stadion. Meta… czy półmetek? Grupka Zielonych debatuje pod drzewem, wśród nich Neeq i Misq, którzy mieli jechać na dwie pętle. Już prawie się daje przekonać, że nie warto, ale widzę Mariusza przy bufecie. – Jedziesz na drugie kółko ? Pytam. – Oczywiście – odpowiada.

Bierek nie mamy, a chwilowo odzyskałem oddech, niech więc zwycięzcę wyłoni drugie 40-kilometrowe okrążenie.

Ruszam na trasę dopingowany pokrzykiwaniem Misqa i „Zielonych”. W zadrzewionej alejce czekam na Mariusza, pojedziemy chwilę razem.

 

Udar

Znów podjazd przez gospodarstwo. Widać, że będzie nieciekawie. Już po 2 km drugiego kółka czuję, że popełniłem błąd. Mariusz odjeżdża a ja pomału odpływam. Temperatura robi swoje. Ostatecznie dobija mnie długi podjazd polną drogą wylaną nierównym betonem. Mam dreszcze i pomimo temperatury powyżej 30 stopni robi mi się zimno. Głowa pęka.

Kiedy dojeżdżamy do asfaltu w okolicach Zdziesławic czuję, że dalsza jazda skończy się źle. Złażę z roweru i walę się na skarpę, w cień. Zastanawiam się jak dać znać organizatorowi, że się wycofałem. Strażacy na pewno mogą o tym poinformować.

Nie wiem właściwie jak długo leżałem w tej trawie. 3 minuty, 5? Minął mnie jeden Bikeholik. Wsiadłem na rower i pojechałem z myślą, że już koniec wyścigu. Skręciłem na pierwszym skrzyżowaniu za strzałkami, na drugim. Z tyłu nadjechał kolejny gigowiec – Kurcze? – zagadnął – Zgon – odparłem. – Trzymaj się do mety już blisko – pocieszał. Gdzie jest ten chrzaniony bufet, ludzie też się gdzieś pochowali. Nie ma kogo poprosić o wylanie na głowę wiadra wody. Kiedy tylko nacisnę na pedały znów obraz zaczyna pływać. Nie wiem, który to kilometr, bo licznik jak zwykle na maratonach przestał działać po pierwszych 200 metrach.

Wreszcie bufet. Wylewam na głowę trzy mineralki. Gazowane, bo tylko taka woda została na bufecie.

Dalej już tylko mozolne kręcenie pedałami. Wydaje się, że przekroczyłem granicę pomiędzy sportową zaciętością a rozsądkiem. Nie mogę przyspieszyć, bo robi mi się słabo. Tętno zjechało od 130. Mam przekonanie, że jestem ostatni. Dziwi mnie tylko brak Pita z drużyny, który jest znany z tego, że jeśli rower można choć prowadzić, a On sam jest w stanie zrobić kolejny krok, kończy maratony na długim dystansie. Nie wiedziałem, że ten koszmarny dla mnie maraton kończy też Marcin z rowerowania i jeszcze kilka osób.

W efekcie zająłem 4 miejsce na 7 startujących w kategorii M2, a w open 21/26 z czasem 4 h 17 min 22 sek (pierwsze okrążenie 1 h 54 min 15 sek, drugie jechałem 23 minuty dłużej!). Mariusz „Lajkonik” stanął na III miejscu podium objeżdżając mnie o 15 minut.

Załatwił mnie upał nie trasa. Odczułem to kiedy po maratonie i godzinnym odpoczynku wracałem do domu pokonując 2 km podjazd z Michałowic, nie byłem nawet specjalnie zmęczony.

 

 

 

 

 

Zawoja 2008.07.19 (Bikemaraton)

Z pewnym obrzydzeniem zabieram się do pisania tej relacji. Cyfry nie kłamią. Dwutygodniowe obijanie się z treningami, a wcześniej nieregularność i brak dyscypliny jeśli chodzi o dietę sprawiło, że osiągnąłem poziom niższy niż przed rokiem.

[more]

W nocy składałem rower i źle zakręciłem kasetę. W efekcie dwie zębatki stykały się ze sobą. NIestety zauwązyłem awarię stojąc już sektorze. Decyzja: jadę tak, bez 6 i 7 zębatki. Jednak w serwisie mavica pusto, a moje zmagania z rowerem obserwuje jeden z sędziów. – Zdążysz – mówi. Mechanik szybko przekłada podkładkę we właściwe miejsce.

Zbieram się po zderzeniu. Zdjęcie z albumu http://picasaweb.google.com/bartek.sufin/Zawoja2008/

Zacząłem podjazd od gleby na asfalcie. Potrącony przede mną zawodnik wywrócił się i nie pozostąło mi nic innego jak w niego wjechać. Już widziałem się połamanego, ale jego plecak i rower zamortyzowały uderzenie. Jemu też się nic nie stało. Rzucił tylko przekleństwem za zawodnikiem, który odjechał w siną dal.

Pamiętałem tę trasę sprzed roku i już na pierwszym terenowym podjeździe nie było zaskoczenia. Nogi jak flaki. Prowadzimy. Błoto mi nie przeszkadza, ale brak pary owszem. Udało się dogodnić Marcina z Rowerowania, który nie pozbierał się po kontuzji z Barda. Pocio przyspieszył i zniknął za zakrętem. Za 10 minut doszedłem i jego w głębokim błocie. Wiele osób prowadzi, mnie bulldogi i doświadczenie z Trophy wywozi w górę. Puls wysoki świadczy o wypoczynku, co z tego skoro nie ma siły.

Rozglądam się wokół. Towarzystwo dawno nie widziane. Plecaczki, brzuszki, pedały bez zatrzasków, powiewające koszulki. W takim peletonie jeździłem w zeszłym roku, od sierpnia byłem przyzwyczajony do ścigania się z opalonymi chuderlakami. Jak patrzę w lustro i na wagę to moje miejsce jest niestety w tej pierwszej grupie. Potwierdzają to długie podjazdy. Do wyjechania prawie wszystko, ale dzisiaj wlokę się obok roweru.

Mój plan to giga, chociaż już na 25 km zaczynam czuć zbliżające się kurcze, to tylko dwie pętle mogą uratować mój honor. Tak też mówię Wrublowi, który jest gościem na forum rowerowanie.pl. Ktoś mówi jednak, że imit na giga to 2:45, a tu 2:40 a ja jeszcze nie osiągnąłem Jałowca.

Dogania mnie Pocio. Na Jałowcu jesteśmy razem, przekazuję mu przestrogę, którą w zeszłym roku usłyszałem od Maxwella – Uwaga na koleiny.

Na tym zjeździe są one szczególne. Nie trzymają głebokości. Lewa strona, która początkowo wydaje się dobra nagle zagłębia się na pół koła. Moje tylne koło wybiera środek. Jeszcze chwila takiej jazdy z zablokowanym tylnym kołem i będzie piękny lot. Puszczam hamulce, rower robi swoje i wyjeżdża z kolein.

Pociowi się nie udało i traci minuty zbierając się po wywrotce. Na zjeździe znikam też BYkowi z Bikeholików, który na dwóch awariach stracił ze 20 minut, a mimo to dopał mnie przed Jałowcem. W czerwcu w Bardzie ścigaliśmy się na finiszu, a teraz – gdyby nie sprzęt – objechałby mnie właśnie te 20 minut.

Zjazd po szutrach z Jałowaca. W zeszłym roku wydawał mi się niekończącą udręką, teraz wieje nudą. Zastanawiam się, czy nie minąłem rozjazdu na giga? Może przesunęłi limit ze względu na błoto. Niestety zielona taśma ogłasza mi po raz pierwszy od kiedy chciałem jechać giga: LESZCZOM WSTĘP WZBRONIONY.

Z przyzwoitości ścigam się na asfalcie jeszcze z jakimś zawodnikiem, ale tak na prawdę to nie ma już motywacji. Ostatnia ścieżka nad rzeką i finisz. Przede mną młody zawodnik w pomarańczowej koszulce grzmoci w barierki wyznaczające drogę na stadion. Przed chwilą mnie wyprzedził w mocnym finiszu.

Spadł mu łańcuch i ostatnie metry biegnie do mety, zwalniam i pozwalam mu się wyprzedzić. Czas 3 h 13 min na mega, 270 miejsce, 38 w kategorii.

Po tym maratonie mam dwie drogi. Albo ciężkiego treningu i walki o pierwszą 10 w klasyfkiacji generalnej, albo turystyki. Nie ma sensu przyjeżdżanie w połowie stawki na mega. Teraz jadę na tydzień urlopu bez roweru niestety, mam czas na przemyślenie i 28 lipca albo zaczynam jeździć poważnie, albo przestaję się katować.

Bliższy jestem tej pierwszej opcji. Pytanie – jak zacząć ponownie, żeby coś z formy było w Krakowie (koniec sierpnia), Polanicy i Istebnej (wrzesień). Jakieś sugestie?