Kraków – Bikemaraton (2008.07.06)

Szybki maraton i 23 miejsce w kategorii na giga. Kolejny wyścig, w którym głowa chciałaby szybciej, a nogi nie dają rady.

[more]

 

Maratony koło Krakowa jak wszystkie wyścigi we własnej piaskownicy mają dwie odróżniające cechy. Po pierwsze trasa się nie dłuży, bo znam każdy zakręt, drzewo, kamień; po drugie wywołują wielkie spięcie – u siebie zawieść nie wypada.

Zawsze tak mam, że przed startem zaczyna się gorączkowa gonitwa myśli i rozważania jakie opony: czy wziąć hutchinson python z drobnym bieżnikiem, czy klockowe bulldogi. Ostatnie dwa dni padało, ale trasa płaska; cztery żele wystarczą, czy może pięć? A ciśnienie? 3 atm będzie dobre, czy postawić na przyczepność; zjadłem za późno makaron; procha na ból głowy nie wziąłem, a 15 km z domu na Błonia to była za duża rozgrzewka, no i kluczowe: cisnąć od początku, czy delikatnie.

Z perspektywy, to takie dylematy są śmieszne, ale póki co wydaje się, że zaważą na wyniku. W sektorze stoimy z Leszkiem z B&K Herbapol rowerowanie.pl na starcie. Grzeje. W sektorach 1250 zawodników. Chciałem uniknąć tłoku na pierwszym podjeździe więc stanęliśmy chwilę po otwarciu sektorów.

Z samego wyścigu warte wspomnienia są tylko migawki:

Darek dopingujący na podjeździe do ZOO, Misq koło Kryspinowa i kamienisty zjazd do Kleszczowa.

Przejazd przez szosę pod Kryspinowem. Fot. Kocur

Kiedy pierwszy raz popatrzyłem na licznik miałem przejechane już 26 km, mijała pierwsza godzina. Miało być w sumie 85 km, ale wiadomo było, że pójdzie szybko. Wcześniej jeszcze w wąwozie Zbrza sektory dzielone według kategorii pokazały swoje złe oblicze. Zawodników prowadzących rowery środkiem wąwozu biegiem wyprzedzali ściganci z M1 ślizgając się zgodnie po zboczach wąwozu. Nie było gdzie ustąpić. Musieli tracić znacznie więcej sił niż ich koledzy, którzy wyprzedzali nas na szutrach.

Z założenia omijałem łukiem wszystkie bufety. Camelbak jest moim najlepszym przyjacielem na maratonach. 2 litry, które tam wlewam wystarczają na 3 godziny, nie trzeba tracić czasu. Wchłaniane godzina po godzinie żele pomagały się pozbierać.

Od pierwszych kilometrów miałem poczucie, że forma, którą czułem jeszcze dwa tygodnie temu gdzieś się zagubiła. Nie było tego fajnego poczucia niewyczerpanych zasobów energii, jakie miałem na wycieczce sprzed tygodnia. Jestem żółtodziobem i nie potrafię zapanować nad tym, kiedy są szczyty, a kiedy doły formy.

Na polach za Kleszczowem dogonił mnie Spinoza z teamu. Powinien być z przodu, bo bez problemu mnie objeżdża na maratonach, a tu zjawia się wybrudzony: – Gleba? – pytam. – Kapeć. Złapał go już przy zoo i teraz odrabia straty. Próbuję się go trzymać, ale po kilometrze odpadam. Doganiam za to człowieka na starej kolarce. Jedzie pod górę na sztywnych przełożeniach. Widać, że noga podaje, ale nie wróże mu sukcesu na zjazdach w błotnistych wąwozach i kamienistymi drogami.

Rozjazd na giga. Znów to charakterystyczne dla rozjazdu uspokojenie tempa. Nie można jednak przysypiać. Mój cel na dzisiaj to Andrzej, z którym ścigałem się w Ustroniu. Rywal w klasyfikacji GIGA. Na razie jest przede mną w tabelach, ale ja mam mniej o jeden start i wychodzi mi, że rywalizacja miedzy nami będzie trwała do końca.

Wreszcie w Dolinie Brzoskwinki udaje się go dojść na odległość 50 metrów. Na szutrowym podjeździe obejrzał się i stanął na pedały… Odjechał mi w takim tempie, że straciłem nadzieję na dojście go na tym wyścigu, tym bardziej, że zaczął się u mnie duuuży kryzys. Jeszcze przed chwilą wyprzedzałem, ale teraz zimny pot, średni blat i młynek. Miałem ochotę zejść z roweru na płaskiej drodze. Pierwszy raz na maratonach.

Piłem, jadłem ale padłem. Zimny pot. Do mety z 40 km, nie wiem jak to dojadę. Kolejny żel i czekam z utęsknieniem bufetu. To 5 z kolei na trasie, a pierwszy, przy którym chciałem się zatrzymać, nabrać Gatorade i zwyczajnie sekundę odpocząć.

Napełnienie camela i przekazanie linki od przerzutki (została po MTB Trophy w kieszonce plecaka) pozwala odzyskać oddech.

Zjazd w stronę przeprawy nad autostradą. Na pierwszej pętli w pogoni za innym zawodnikiem wyrzuciło mnie za szlaban. Po ostrym hamowaniu udało się zmieścić pomiędzy zboczem skarpy a szlabanem. Uderzenie drewniany drąg lub lot ze skarpy zakończyłyby mój występ i zapewne sezon. Druga pętla, znów za duża prędkości i ten sam błąd i znów mieszczę się pomiędzy. Uważaj chłopie!

Na trasie co raz więcej dublowanych zawodników mega. Wydaje mi się, że wlokę się jak skazaniec po trasie, ale różnica prędkości w jakim ich wyprzedzam przypomina, że każdy ma tu swoją walkę ze słabościami i swój wyścig.

Kończą się pagórki na maratonie, teraz jedzie już tylko głowa. Ostatnie 20 km, mniej niż godzina do zakończenia. Płaskie polne drogi nadają się do wyprzedzania zawodników mega.

Meta i wyniki. Czas 4 h 19 min. 23/37 miejsce w kategorii.

Już niedługo Zawoja.

Ustroń – Bikemaraton 14.06.08

Pierwsze giga w górach, pierwsza 10 w kategorii i ściganie z rywalem w klasyfikacji generalnej.

[more]

Maratony na mojej mapie rowerowej zaczynają się powtarzać. Rok temu na dystansie mega zająłem miejsce w czwartej setce. Tym razem mierzyłem się z dystansem giga. Obiecałem sobie, że nie przygrzeję na pierwszym podjeździe i nie będę zdychał przez godzinę, tym bardziej, że w Ustroniu pierwsza górka to 8 kilometrowa asfaltowa wspinaczka na Równicę.

Aha. Muszę odszczekać swoja krytykę sektorów w Bikemaraton. Podział startów ze względu na kategorię się sprawdza. Nie ma tłoku w sektorach, można się później ustawić, zniknęly korki na wyjeździe ze stadionu, na zjazdach też luźniej.

Równica równa wszystko

Tym razem wszystko szło według planu. Zjadłem wcześniej, za rozgrzewkę zrobiło kilkanaście kółek za bramką na stadionie w Ustroniu. O 10.55 ustawiłem się w sektorze. Przy długim dystansie pozycja

startowa nie ma dla mnie znaczenia. Równica rozstawia zawodników lepiej niż wszystkie sektory.

Pamiętałem o postanowieniu – nie zagotować się i jakoś się jechało. Kiedy poczułem się rozgrzany poniosło mnie i przycisnąłem ciągnąc za sobą ogon chętnych do osłony aerodynamicznej.

Dopadłem Pocia, kolegę z ekipy B&K Herbapol Rowerowanie.pl krzycząc do niego „berek”, za chwilę zobaczyłem plecy starego znajomego – Leszka z Eski. Wyglądał świeżo, na pytanie jak będzie i czy wypoczął, odpowiedział jednak ostrożnie „zobaczymy”.

Podjazd na Równicę. Nie pamiętam skąd to zdjęcie. Chętnie uzupełnię autora i odsyłacz do strony 🙂

No i stało się. Jednak się przygrzałem. Znów ból ud. Lesław z teamu mówi, że potrzebne są ćwiczenia na tolerancję laktatu, czyli jazda powyżej progu tlenowego. No to ćwiczę tę tolerancję… ale tylko na maratonach. Tym razem czując, co się dzieje zwolniłem. Dojechał Pocio. „Skończyła się zabawa” – rzekł i zawodnik, po zawodniku wyprzedzał, ginąc za zakrętem.

To mnie nie zajmowało jednak. Miałem precyzyjny plan. Dać sobie szansę usunąć ten laktat, czy kwas mlekowy z ud i nadrabiać straty.

Obserwowałem pulsometr, pozwoliłem tętnu zjechać na marne 160 bpm i czekałem, aż organizm poradzi sobie z laktatem. Jakoś dał radę. Przed szczytem Równicy rytm wrócił. Na stromym terenowym podjeździe znów mogłem Pociowi powiedzieć „berek” i odjechać.

Reakcja łańcuchowa

Zjazd. Ha! Zastanawiałem się czy wybór hutchinsonów bulldogów 1,85, opony na błoto, nie był za bardzo asekuracyjny. Na pierwszych kamieniach zjazdu z Równicy chwaliłem się za rozsądek. Obok mnie zawodnicy ścieżką, a ja po kamieniach po lewej stronie. Otrzaskanie nabyte w Istebnej na MTB Trophy procentuje. Po tamtych błotno-korzeniasto-kamiennych korytach takie luźne kamyczki jak w Ustroniu to autostrada.

Zjazd, podjazd. Na zakręcie Kasia, stoi jak latarnik na skale, w jej dłoni dynda smętnie łańcuch. Kasia tu walczy w barwach Kellys Team, także w pucharze Polski. Pytam czy potrzeba skuwacza i spinki. Kasia nie chce – Jedź Kubaku, ja mam już po zawodach.

Pojechałem. Na szczycie podjazdu Misq przedziera się przez krzaki. Wraca do Kasi. Zatrzymuje go i daję skuwacz i spinkę. Ale ze mnie baran. Sam powinienem się zatrzymać. Skucie łańcucha to moment…

Ciągniemy dalej Szkoda tylko, że w tym cyklu nie wiem czy walczę z zawodnikami giga, czy mega. Wreszcie zaczyna się dobra jazda. No tak. U mnie tak zawsze. Musi minąć pierwsza pieprzona godzina, żebym jakoś zaczął kręcić. Wyprzedzam na podjazdach i co dziwne u mnie tłumy na zjazdach. Nie czuję, że szarżuję, po prostu nie przeszkadzam rowerowi. Trawers w lesie, coś stuka w przerzutce. Oby wytrzymała zdążyłem pomyśleć i tu chrup…

– Nie masz łańcucha – słysze z tyłu. Kurcze. Nic się nie działo takiego, nie przekrzyżowałem, nie redukowałem pod obciążeniem.

No tak skuwacza i spinki brak. Zaczynam żebranie. „spinka, skuwacz”. Szybko dostaję pomoc. Najpierw od zawodniczki spinka, później skuwacz. Zapamiętuję numer dawcy skuwacza. Łańcuch szybko trafia na swoje miejsce, możemy jechać.

Pęd po płaskim

Odrabiamy stratę.

Jeszcze tylko katorżniczy podjazd i podprowadzenie płytami. – Berek – słyszę z tyłu. To Pocio skorzystał z mojego marudzenia z łańcuchem i mnie doszedł.

Na bufecie widzę swojego dobroczyńcę od skuwacza – Szybko mnie dopadłeś – mówi. Dziękuję jeszcze raz i zasuwam. Urywam się Pociowi już na dobre, ale za chwilę na podjeździe słyszę charakterystyczne – Z drogi leszcze! Żartowałem – to Misq dojechał i jak zwykle pokrzykuje na wyprzedzanych zawodników. Zawsze mnie to bawi. Za chwilę na plecach mam Kasię. Zjazd i Kasia mija mnie po korzeniach… a wcale wolno nie jechałem.

Postanawiam się trzymać, tym bardziej, że przed nami techniczny singiel.

Dolina Brennicy. Charakterystyczne płaskie 6 km wzdłuż rzeki. Postanawiam się trzymać Misq, który ciągnie Kasie. Też korzystam. Asfalty, szutry, ścieżki. Na liczniku rzadko poniżej 38-40 km/h. Ostatni asfalt , żel i daję zmianę ciągnąc przez chwile duet Zielonych.

Rozpoczyna się podjazd pod Żarnowiec, od pierwszych metrów dowiaduję się, że nie utrzymam się za Misq i Kasią.

Rywal z generalki

Rozjazd na GIGA. Rozpoczyna się długie terenowe podejście na Równicę, bardzo długie podejście, jeszcze dłuższe, niekończące się…

Przede mną majaczy się para w takich samych strojach. Bufet. Rozpoznaję, to Andrzej mój konkurent w klasyfikacji generalnej. Kilka ciastek i uciekamy. Nie ma czasu ani potrzeby odpoczywać… ja też chyba zostałem zauważony, bo para za chwilę mnie wyprzedza. Będziemy rywalami przez najbliższe 1,5 h. Oni mnie na podjazdach, ja ich na zjazdach. Przypominam sobie pierwszą pętlę, jeśli nie stracę za dużo na podjazdach urwę się na długim zjeździe do Brennej. Kiedy wchodzę na płyty betonowe za mną nikogo. Zasuwam tak szybko jak potrafię, czyli 3,5 km/h. Kiedy się obracam widzę, że moi rywale systematycznie płyta po płycie dochodzą mnie. Wyraźnie jestem celem. Charakterystyczna koszulka Rowerowanie.pl, nie trudno zidentyfikować bezpośredniego rywala. A więc wszystko rozstrzygnie się na zjeździe po trasie narciarskiej do Brennej.

Znów bufet, w camelu chlupie po ostatnim napełnieniu nie staję długo na popas. To przyspieszenie przesuwa mnie o kilka miejsc do przodu. Ostatni raz tego dnia widzę swojego rywala z generalki. Zjazd. Turyści zatrzymują się i robią zdjęcia. Wreszcie na dole, bez awarii i wywrotki. Od tego momentu wyścig dzieje się już bez historii. Nadrzecznym bulwarem ciągnę nie szybciej niż 33 km/h. Ostatni podjazd i asfaltowe zjazdy do mety.

Przede mną nikogo, za mną pusto.

Wynik 5 h 33 min. 9/17 w kategorii i zaledwie 118/137 open.

Właściwie to jestem zadowolony z tego startu. Wynik kiepski, ale jechało się dobrze.

Syn mi obliczył, że jeśli schudnę o 5 kg to poprawie wynik o 15 minut, dobre i to, choć do najbliższego zawodnika w kategorii straciłem 24 minuty.

Tarnów (2008.05.31 Bikemaraton)

Upał i dystans. To byli główni przeciwnicy na maratonie w Tarnowie. Trasa na giga w pagórkowatym terenie miała prawie 2000 m przewyższeń. Sporo, jak na maraton bez gór.

Choć start w maratonie to już pewna rutyna udało mi się popełnić kilka błędów. Po pierwsze zjadłem za późno, makaron z sosem bolońskim czułem w żoładku przez pół dystansu, po drugie 5 dni to za mało, zeby zregenerować się po MTB Trophy i po trzecie na taki upał pije się hipotonik, a nie zakleja cukrami.

Po kolei. To nowa trasa na mapie maratonów, z informacji na forach internetowych wynikało, że będziemy mieli do czynienia z interwałowym profilem: dużo krótkich zjazdów i podjazdów. Nowością był upał, zapowiadało się, że nieźle przygrzeje. Zielonych obrodziło, na starcie było nas 12.
Podjazd na tzw. Marcinkę miał rozrzucić stawkę, tak też się stało. Pilnowałem pulsu, aby nie przekraczać 160 i dużo piłem. Po pierwszych łykach gatorade żałowałem, że nie rozcieńczyłem go wodą. Był za słodki i nie gasił pragnienia w taki dzien.

Już w połowie pierwszego podjazdu po kostce nogi dały mi znać, że to nie mój dzień (który to z kolei) Głowa, która lekko bolała mnie już podczas oczekiwania na start z każdą chwilą przypominała o sobie co raz bardziej. Trzymałem się zawodnika w koszulce bikeBoardu, ale za każdym obrotem korb odjeżdżał co raz dalej.

Po 4-dniowej zaprawie w Istebnej podjazdy wydawały się krótkie, a zjazdy śmiesznie łatwe. Cóż że kilometry upływały szybko, skoro równie szybko słabłem. Pierwszy bufet ominąłem. W camelbaku jeszcze chlupało. Wreszcie najdłuższy podjazd Brzanka. Tu dojeżdża mnie Pit z rowerowanie.pl. – Za chwilę Kasia nas zdubluje – mówi i odjeżdża. Rzeczywiście chwile potem z tyłu słyszę: „Kubaku jestem”. Kasia kręci wyprzedzjąc jednego za drugim. Idzie jak burza na podjeździe. Dzisiaj może dobrze skończyć (jak się w rzeczywistości skończyło dla Kasi i wielu innych zawodników mega czytaj na rowerowanie.pl). Co raz poważniej myślałem o zjechaniu na MEGA. Mam do tego prawo po wyrypie w Istebnej.

Na bufecie słysze – Kuba żyjesz? Widzę, że Cię przytkało. To Pocio, kolejny Zielony. Jeździ co raz szybciej, ale ostatni raz na trasie widzieliśmy się rok temu w lipcu. Albo On ma życiówkę, albo jestem z kilka minut w plecy. Woda mnie odtyka. Jedziemy dalej. Udaje mi sie dopaść Pocia i współpracujemy kilkukilometowym asfalcie. Mija 1,5. Jeśli ma się cos dobrego wydarzyć to teraz. I rzeczywiście, dobrze znana stabilizacja przychodzi. Tętno na magicznym, moim 155, średnia tarcza i podjeżdżamy. Żeby tak od początku było. Ostatni podjazd przed rozjazdem na GIGA widzę plecy Pita w zielonej koszulce.

Rozjazd. Znikają wszyscy szarpacze tempa. Na bufecie zamieniamy z Pitem kilka słów. Mnie się akurat dobrze jedzie, ale Pit mówi, że mu się nie chce. Chwilę jedziemy razem, ale w stromym wąwozie kryzys Pita się pogłębia. Dajej każdy swoim tempem.

Mija 3h, znów Brzanka, na górze wyczerpani ciepłownicy czy gazownicy (były jakieś branżowe mistrzostwa) piknikują na bufecie. Skarżą sie na skurcze. Piję ogromne ilości co raz rzadszego izotoniku. Prawie się ze mnie wylewa uszami, ale skurczów nie ma. Nie działają za to żele. Dzisaj wyjątkowo wchłaniam enervita, nie jak zwykle nutrenda, ale to nie ma znaczenia. Hiperglikemia i ślady po Istebnej są ważniejsze. Zaczynają się duble zawodników z mega. Miedzy innymi Pan z dzieckiem, na oko 12-13 letnim. Są dopiero w połowie trasy, a tu minęło tyle godzin. Nie wiem, czy to rozsądne w takim upale…

Koniec II pętli, zjazd na mini. Zaczyna się 5 godzina. To juz koniec maratonu? Zwykle od rozjazdu jest prosto do mety. Tym razem zdanie z forum, że maraton ułożony wg. zasady „im dalej tym gorzej” jest prawdziwe. Amatorzy dystansu mini musieli się tu nieźle sponiewierać. Cały czas góra, dół, koleiny, błotko i potoczki. To nie jest problem. Kopot mam z kolejnym godzinnym kryzysem. Przez kilka kilometrów jadę z zawodnikiem z M5 w stroju CCC. Zerwał łańcuch i teraz goni stawkę. Równe tempo premiuje. Gubię go na 20 minut, jednak na pół godziny przed metą muszę puszczać jadących z tyłu. Zawodnik, po zawodniku.

Wreszcie grzbiet Marcinki. Widać balony na dole, jeszcze udaje mi sie wyprzedzić dwóch zawodników, w tym mój cel sprzed 4 godzin, koszulkę BikeBoardu.

Na mecie. Fot. Żaba

Asfalty w dół i meta. Ibuprom od Rozy pomaga.

Czas 5 h 11 min 06 sek, 93 miejsce. Niby pierwsza setka, ale startujących było mniej i strata do zwyciezcy na tyle duża, że zdobycz punktowa mniejsza niż na poprzednich maratonach. W generalnej wylądowałem na 16 miejscu w kategorii M4. Gdyby udalo sie ją utrzymać do końca byłoby ok, ale będzie to trudne. Za mną wiele osób jeżdżacych szybciej.

Prawdziwy sprawdzian mojej zdolności na GIGA czeka mnie w Ustroniu. Tam będzie moje pierwsze maratonowe GIGA w górach.

 

Zieloni na wyprawie po koszulkę FINISHER (MTB Trophy 22-25.05.08, etap III i IV)

Kiedy zjeżdżałem z Zameczku do Istebnej nastroje były euforyczne. Jeszcze 10 km i będę miał koszulkę. To jednak zawody MTB, nie przechadzka po parku. Najpierw zerwałem łańcuch, później przywaliłem ramą w krocze. Ja chcę to domuuu…

III ETAP

Błoto schnie

Następnego dnia rano nie jest wesoło. Czuję się opuchnięty, łeb mi pęka. Pepe ratuje mnie Ibupromem. Nie wyobrażam sobie 80 km i kolejnych 8 godzin na siodełku. Wyszło słońce. Pulsometr prawie nie działa zawieszając się na różnych wartościach. Kiedy jednak zaczyna wskazywać puls, kręci się on na poziomie 120 – 115 bpm. Zgon. Wszyscy są przede mną, pierwszy podjazd. Kasia ruszyła walczyć o miejsca, Misq na mnie czeka. Proszę go żeby on też jechał. – Nie odpuszczę, ale dojadę kiedy dojadę – zapewniam go.

Już na płaskim asfalcie padam. Czuję się jak na II etapie Odysei Niepołomickiej. Siły zero. Mam nadzieję, że to minie. Idziemy krok za krokiem. Znów na Stożek. Tym razem łatwiejszą wersją, za Stożkiem zjazd do Czech.

Pogoda pięknieje, prawie nie ma błota! Jak cudowanie, kiedy zaczynają przesychać buty. Kilometry uciekają szybciej. Żel co 1,5 h pomaga. Zjazd asfaltem do bufetu. Cieszę się z każdego kilometra przejechanego 30 km/h. Będę krócej na trasie.

Śmieszny przejazd pod szosą. Dziwnie się czuję jadąc czystą ulicą, w schludnych Bysticach. Ludzie spacerują, ładnie ubrani. My jak zrzut z leśnego świata. Obłęd w oczach, szybki oddech, twarz w błocie przemykamy wśród cywilizacji.


Na Ostry

Podjazd w lesie. Zaczyna się 3 godzina jazdy. Najdłuższy podjazd tego etapu na Ostry. Wracają siły. Dalej tempo marne, ale stałe i szybsze. Na takich podjazdach ciągnących się kilometrami zawsze zyskuję.

Dojeżdżam kolegę z portalu BikeWorld (nie pamiętam imienia – sorry). Ucinamy sobie 40 minutową pogawędkę o internecie, biznesie i systemach zawieszeń.

Od czasu do czasu trzeba stanąć na pedały i dać odpocząć lędźwiom.

Przyzwyczaiłem się do authora. Skręca jak muł, ale już to wiem. Koniec podjazdu. Z daleka słyszę Kuuubak… To Misq. Udało mi się go dojść, on stracił Siły, ja mam lepszy okres.

Osiągnięty Ostry (1044), znów zjazd do miejscowości (Mosty u Jablunkowa). Na Bufecie Misq proponuje wspólną jazdę. O nie. Dzisiejszy etap chcę przeżyć sam. Zwalniam, kiedy padam, przyspieszam kiedy mogę. Wspólna jazda, zwłaszcza z szybszym Misq-iem mnie zabije.

Tym bardziej, że już zaczyna pachnieć metą. Wybieram sobie jakiś temat do rozmyślań i samo się jedzie.

Meta przyciąga. Wzdłuż Olzy, lasek i już słychać muzę.

Czas 7 h 53 min; Misq 7 min przede mną – dzisiaj miał dzień kryzysu, Kasia się rozkręca – 49!

Zielona koszulka z napisem Finisher już blisko.

IV ETAP

Nie zawalić

Od rana piękna pogoda. Cel na dzisiaj: nie zrobić sobie krzywdy i nie rozwalić roweru. Dojechać. Nastroje na starcie wyraźnie lepsze. Za kilka godzin się kończy. Jeszcze tylko na Skrzyczne i w domu. Na podjeździe tętno wzrasta do dawno nie widzianych 150! – Wczoraj klient z kostnicy, którym potrzasnąc miał wyższe ode mnie – żartujemy sobie z Mariuszem z Lajkoników. Mówię mu, że nie znoszę szybkich szutrów, a lubię techniczne i kręte. Lajkonik odwrotnie. Odjeżdżam na podjeździe, Mariusz wyprzedza mnie na zjeździe i ginie w drodze na Zielony Wierch. Tu mijanka – czołówka, która zaliczyła Skrzyczne właśnie zjeżdża, a właściwie zlatuje po usianej koleinami i korzeniami stromej drodze. Co chwilę trzeba zbiegać w jagody. Jak patrzę na ich zjazdy to skóra cierpnie. Znów podjazd i techniczny zjazd przez kolein na dół. Tu znów dopadam Lajkonika. Grozi mi palcem. Śmiejemy się

Stąd już niedaleko na Skrzyczne, które wyłania się znad przeciwległego Stoku. Ha! Stąd już choćby na piechotę.

Wdrapujemy się na górę. – Popatrz, zwykły author a tu wjechał – dziwią się turystki (chyba rowerzystki). A ja to pies? No i jedziemy grzbietami w stronę Malinowskiej Skały. Dołącza do mnie dwóch rowerzystów bez numerków. Białe skarpetki i czyściutkie koszulki świadczą, że wjechali tu wyciągiem.

Chcą się ścigać. Ja nie bardzo. Wpadamy w głębokie błotniste koleiny, pierwszy przejeżdża, drugiemu się nie udaje i brudzi sobie czystą kurtkę. Nie mam ochoty rywalizować. Jadę swoje, kamień za kamieniem, korzeń za korzeniem.

Chłopaki mają jednak satysfakcję, że są przede mną. Schodzą jednak z rowerów przed płytkim błotem i zostają z tyłu.

Do mety bez dętki i łańcucha

Zaczyna się długi zjazd do mety.

Jakiś rosyjskojęzyczny zawodnik prosi od dętkę? Dać czy nie. Masz. Pompki też nie zabrał. Trochę mnie wkurza taka lekkomyślność.

Hale, laski, single, scieżki. Kilometry uciekają jak oszalałe. Podejrzanie łatwo. Bufet i zjazd na zaporę. Pachnie Finiszerem. Jeszcze tylko podjazd pod Zameczek. Znów włączam myślenie i obrót za obrotem zbliżam się do zawodnika z przodu, potem kolejny i kolejny. Bliskość mety daje siłę.

Śpiewam sobie “pokonałem się sam…”, włącza mi się patetyczno pretensjonalny nastrój.

Dojadę!

Podjazd po płytach. – Jak dobrze, bo dawno nie było niczego pod górę – mówię do wyprzedzanego kolegi. – Jak wiadomo podjazdy są solą kolarstwa górskiego – odpiera z poważną miną. – Dobrze, że jesteś tak daleko, bo doszłoby do rękoczynów – śmiejemy się.

To jednak MTB i dopóki nie jesteś na mecie nie ciesz się za bardzo.

Wjazd do lasu. Zrzucam przerzutki. Trach, zerwany łańcuch. A do mety kilka km. Dam radę z buta? Łąka pod lasem wygląda na płaską, nie da się zjechać.. Trzeba spinać.

Grzebię przy napędzie. Nie ma osoby, która nie zapyta czy mam wszystko, czy trzeba pomóc? To nie zwykły maraton, to czteroetapówka. Pytają Polacy, Czesi. – I`m terrible sorry – mówi Łotysz, z którym gadałem na podjeździe pod Skrzyczne.

Udaje się pospinać. Już zabudowania i ostatni raz do lasu. Tym razem załatwił mnie mostek. Zawodnik w koszulce BGŻ ostrzega, że na środku jest szczelina. Oczywiście ładuję tam przednie koło. Wyciągając walę sobie ramą w krocze. Kurde, boli. Chyba mam już dość.

Ja chcę do metyyy! Czas 5 h 05 min.

Całuję zieloną koszulkę Finishera. Dojechałem.

Moja własna.

Wystartowało 430 zawodników, dojechało 279, ja na pozycji 268.

Zieloni na wyprawie po koszulkę FINSHER (MTB Trophy 22-25.05.08, etap II)

5 godzin na przejechanie 40 km? Na rowerku Bobo nawet by się udało. Na II etapie MTB Trophy zajęło nam to 6 godzin i 20 minut.

[more]

II ETAP

Limit wisi nad głową

Spiker ogłasza, że został ustalony limit dojazdu na III bufet. 40 km w 5 h. Da się zrobić.

Zaczynamy od podjazdu na Ochodzitą. Asfalt pozwala się rozgrzać. Czuję już wczorajsze trudy w nogach. Wyprzedzają mnie prawie wszyscy. Ochodzita jednak bez schodzenia z siodełka. Czekam na Misq i Kasię. Zjazd. Matko! Ten rower w ogóle nie skręca. Wymaga siłowego kręcenia kierownicą. Na singieltracku nie pomaga. Wywiozi mnie w jagodziny, z chwilę wylatuję z koleiny. Nie czuję tego sprzętu. Inny kąt wyprzedzenia? Amor za wysoki? Nie wiem. Zaczynam się bać zjazdów, cieszę się jednak, że jadę.

 

Kasia w podbiegu na Sołowy Wierch. Po prawej team Wolna Kompania. Fot. Misq

Na podjeździe na Sołowy Wierch czekamy na Kasię. Spotykamy Czarka z Wolnej Kompanii. Razem dopingujemy Kasię i kolegę z Wolnej Kompanii, podejmują wyzwanie i biegną pod górę w zaimprezowanych zawodach. To dopiero 10 km. Mija godzina. Zastanawiamy się czy limit jest do osiągnięcia. Wydaje się, że tak, choć nie jest już to takie pewne. Zwardoń, drzemy się w niebogłosy przejeżdżając przeszkloną kładką nad obwodnicą. Cały czas dobry nastrój. I bufet. Opuszczamy Wolną Kompanię, która pielęgnuje rowery. Czeka nas teraz najtrudniejsze: szczyty powyżej 1000 m. Najpierw graniczna Magura, potem dwa Przysłopy i Wielka Racza.

Pierwszy raz jadę z camelbakiem. Genialne urządzenie. Wreszcie nie jestem odwodniony. Piję ile chcę.

Na podjazdach i podejściach mniej wesoło niż wczoraj. Każdy zapatrzony w drogę. Buty kompletnie mokre, podeszwa w prawym zaczyna mi się oddzielać od reszty. Stawiam stopę tak, by jej nie uszkodzić dalej. Po kilku kilometrach nienaturalnie wykrzywiona stopa zaczyna boleć.

Koniec pieśni?

Naiwnie wierzę jeszcze, że osiągniemy limit. Przeciętna jednak spada 25 km, 3 h. Podejście, pod Beskid Graniczny zjazd, podejście. Mgła, błoto i ociekające wilgocią drzewa. Jest co raz gorzej. Podejścia zamieniają się w wąskie strome ścieżki, nawet bez roweru, w turystycznych butach byłyby tu trudno. Zbliżamy się do Przegibka. Do bufetu jeszcze 5 km, mija 15 i limit.

Jesteśmy poza zawodami! Tak się to kończy.

Między Przegibkiem a Wielką Raczą. Nawet cudowne single nie cieszyły. Fot. Misq

Trzeba uznać, że są w Polsce wyścigi MTB, które mnie przerastają. Zastanawiam się czy mogłem coś zrobić lepiej. Nie, może urwać z pół godziny, gdybym jechał na Maksa. To by też nie wystarczyło. Trudno. Porażka jest wliczona w sport.

Ostatni zjazd do bufetu w błotnistej rzece. Przez okulary nic nie widać, błoto leci do nosa, do oczu, do ust. Wszystko mokre. Pampers w spodenkach nasiąka brudną wodą, siodło to mazista skorupa.

Zaczynam widzieć jasne strony dyskwalifikacji. Jeszcze z 2 godziny a będę w wannie, wieczór spędzę w pizzerii przy piwie; wolny weekend (tyle do zrobienia w ogródku).

Bufet w Rycerce. Prawie nic do jedzenia, spotykamy kilkunastu nieszczęśników. Pogodzeni z losem, Najpierw jedzenie i picie. Co dalej robimy.

Asfaltem daleko do domu. Decyzja “kończymy po trasie”. Misq pyta: kto jeszcze jedzie z nami. Spośród kilkunastu zawodników ręke do góry podnosi jeden!

Nie dziwię się reszcie. Komu się chce po dyskwalifikacji mordować dalej.

Jedyne co dziwi, to że nie ma tu sędziego, ani punktu pomiaru czasu. Zbliża się samochód organizatora. “Jedziemy” – mówi Misq – “Przyjechał nas zdyskwalifikowac”. Ruszamy asfaltem, Kasia została na bufecie więc czekamy na nią. Przywozi nowinę: – limit przesunięty, jesteśmy w wyścigu.

Nie będzie pizzy

Koniec marzeń o wannie, pizzy i piwie. Zjeżdżamy z asfaltu. Podjazd na Ożna. Prędkość zółwia. Tym razem zostaję za Kasią i Misq. Zaczyna się 7 godzina na siodełku. Wleczemy się w tempie konduktu. Nikogo za nami, nikogo przed nami. Po 18. docieramy do kolejnego bufetu w Zwardoniu. Pocieszają nas, że jeszcze z 5 km i na mecie. Podjazd, zjazd i podjazd.

Ciągniemy. Szutry, las. Płyty. Na korzeniastym płaskim odcinku co chwilę wypadam z trasy, albo wpadam w koleiny. W przeciwnym kierunku mogłem tu jechać, teraz brakuje sił na panowanie nad rowerem.

Zjazd. do Koniakowa. Jeszcze tylko Ochodzita. Wszystko co strome idę. Misq jeszcze walczy, najwięcej sił ma Kasia. Dochodzimy kolejnych nieszczęśników.

Pytam Czecha jak mu się podoba taki Mountain Biking – Mountain Walking – cedzi bez uśmiechu. Nie ma przerzutki, łańcuch spięty na twardych przełożeniach. Ma dość, jakoś mnie to nie dziwi.

Ostatni podjazd. – Już koniec niedaleko – pociesza stojąca niedaleko szczytu Ochodzitej kobieta. – Mój też – odpieram.

Do mety podchodzimy we troje. Jest 19.26, zaczęliśmy 10 godzinę na rowerze, 77 km. Przejeżdżamy przez bramkę wspólnie dostając brawa od fotografów i kibiców. To daje siłę.

Dzwonie do domu. Wsparcie rodziny. Ważne.

Za późno na wycofanie

Na mecie spotykam Grzegorza Golonkę. – Jeśli ktoś się dzisiaj nie wycofał dojedzie – mówi. Następne etapy w całości do przejechania.

Zaczynam wierzyć, że może się udać.

Pogoda na następny dzień się klaruje. Lista wyników czerwona od nazwisk osób, które nie dojechały. Podobno wycofało się ponad 150 osób. Limit czasu wyznaczony na bufecie osiągnęło podobno 120 osób. Wielu rezygnowało nie wiedząc, że limit nie obowiązuje, a może to tylko pretekst.

(czytaj dalej)

Zieloni na wyprawie po koszulkę FINISHER. (MTB Trophy 22-25.05.08, etap I)

Na MTB Trophy zdecydowałem się pewnego lutowego wieczoru siedząc w domu przy winie (lubię merlota), dość spontanicznie. Ciągnąc rower w błocie po kostki na przełęcz Przegibek myślałem, że powinienem jednak bardziej się zastanawiać nad tym co mówię.

[more]

Poniedziałek 20.05.08 pada. Wtorek siąpi, środa leje. Od tygodnia w moim spersonalizowanym Googlu obok Krakowa pojawiły się piktogramy z pogodą z Bielska-Białej. Temperatura 9 st, opady.

Polewanie trasy

Na stronie MTB Trophy od dawna widniał opis tej imprezy, a tam stało “Trudno w kalendarzu znaleźć imprezę tak spektakularną i tak intensywną dla uczestników jak MTB Trophy. Połączenie najciekawszych tras Beskidu Śląskiego i Żywieckiego z czterodniową rywalizacją sportową to wybuchowa mieszanka, która w efekcie przynosi niespotykane gdzie indziej emocje. Strome podjazdy, duże przewyższenia, techniczne singletracki, wiatr we włosach na szybkich zjazdach (…).. Dla tych, którzy kolarstwo górskie traktują jak pełną wyzwań przygodę MTB Trophy jest idealnym sposobem, by w czasie wypełnionych po brzegi adrenaliną czterech dni sprawdzić swoje możliwości na najbardziej wymagających szlakach w kraju.

Brzmiało pięknie, ale po roku startów w maratonach u G&G (Grzegorza Golonko) i porównaniu opisu z rzeczywistością nauczyłem się czytać takie teksty. Tak: cztery dni wyrypu, strome podejścia, niekończące się podjazdy, na zjazdach też nie odpoczniesz, czekają cię korzenie i kamienie. Jeśli przeżyjesz bez szkody to masz małe szanse dojechać, jeśli jednak jakimś cudem uda Ci się dojechać – popamiętasz

Środa wieczorem, na drodze do Istebnej. Fot. Misq 

Dodając pogodę z ostatnich czterech dni wszystkie te atrakcje miały się odbywać w błocie.

Kumpel, który wiedział, że jadę na taki wyścig pytał jak tam nastrój. Mój mail do niego z wtorku obrazował moje nastawienia

“Ten wyścig zaczyna sie jutro. Od 4 dni trwa przygotowywanie trasy przez nature opadami do 4 mm/h. W celu zakonserwowania stworzonych warunków temperatura została obniżona do 2-4 stopni w wyższych partiach gór. Taka operacja zapobiegnie niszczącemu działaniu słońca, które mogłoby zmienić trasy z pożądanych błotnych strumieni, w zwykłe szlaki. Uspokajająca informacja, jest taka, że korzenie i kamienie pozostaną wystarczająco śliskie, żeby odbyć zawody i osiągnąć wymagany wskaźnik liczby gleb/kilometr przejechanej trasy.

Zaczynałem żałować, że odpowiedziałam na SMSa Kasi z Rowerowania, która 29.02.08 napisała “Hej słyszałam, że nam się team powiększył na MTB Trophy…”. Teraz mam za swoje, mogłem uważać co się mówię Misq-owi, drugiemu zawodnikowi z ekipy B&K Herbapol Rowerowanie zgłoszonemu na MTBT, a na gg kiedyś palnąłem, że chciałbym pojechać na Trophy.

I poszło. Jest środa wieczór. Leje, dojeżdżam do Wisły. Na drodze co raz więcej samochodów z rowerami na dachu, z przystanku w centrum Wisły zbieram zmarzniętego warszawiaka (Pawła?) stojącego tam z rowerem. Nie wyszedł mu transport, a tu już 20. Start za 14 h.

ETAP I

Po Finishera

Wieczór w Istebnej-Wilcze spędzamy z Kasią i Misq w dobrych nastrojach. Prognoza pogody dla Istebnej jest przyzwoita. Merlot smakuje. Ma nie padać. Będzie mokro, ale tylko od dolu. Kasia i Misq zabrali po 2 rowery, ja mam sporo części, ale drugiego roweru nie. Zakładam, że większość osprzętu przetrwa, drobne elementy wymienię (łańcuch, linki, klocki itd.).

Na starcie inaczej niż na maratonach. Nie ma tłoku, niespełna 450 osób i świadomość czterech dni sprawia, że większość osób nie pcha się do przodu. Na starcie spotykamy Pepe

Znanego z forum, gdzieś miga koszulka Mariusza Lajkonika, jest też Pirx ze swoją Wolną Kompanią. Dla nich to drugie Trophy.

Mój cel – dojechać i dostać koszulkę z napisem Finisher. Zakładam, że pojadę spokojnie, a ewentualnie, jeśli będą siły powalczyć w niedzielę.

Start. Jak na zwykłym wyścigu, tempo spore. Wyprzedzam, mnie wyprzedzają. Czuję się znakomicie. Tętno leci w górę do 170. Trzymam oddech, mógłbym jechać szybciej na podjeździe, ale świadomie trzymam wysoką kadencję. Pierwszy stromy asfalt, wokół dyszenie, niektórzy już schodzą z rowerów. U mnie śladu zmęczenia. Będzie dobrze, tak myślę. Żarty i krzyki na pierwszym podjeździe w terenie. Jest pierwsze błoto, nawet rywalizujemy kto wyżej podjedzie na stromym zboczu.

Grzegorz Golonko ze skarpy żartuje z zawodnikami.

Zanurzamy się w błoto

Wypłaszczenie. Błota więcej i więcej. Nie ma suchej drogi. Omijamy głębsze kałuże. Na maratonie ciągnąłbym środkiem, trzeba zatroszczyć się o napęd.

Typowa nawierzchnia etapu I i II MTB Trophy 08. Fot. Misq

Zjazd. Opony hutchinson buldog 1,85 trzymają świetnie na korzeniach i kamieniach. Z Kasią obiecujemy sobie, że jeśli dojedziemy do mety to wystawimy im pomnik.

Błoto, mgła. Dobrze, że nie pada. Pierwsi słabną, podjeżdżamy i podprowadzamy pod Stożek. Zjazd błotnistą rynną. Znów sporo osób sprowadza. Techniczne, trudne zjazdy na małej prędkości to jest to co lubię. Przez najbliższe cztery dni będę miał aż po uszy tej przyjemności.

Pod Wielką Czantorię już się prowadzi. Znam ten podjazd. Można wyciągiem dotrzeć do schroniska i stamtąd kamienistym podjazdem. Jak się ma 1 km w nogach to da się tu wjechać, zwłaszcza kiedy w perspektywie jest piwo na górze. Teraz częściowo jadę, częściowo prowadzę. Przyjmuję zasadę jeśli prędkość spada poniżej 4,5 km/h daję z buta. Tak jest bardziej ekonomicznie.

Na Czantorii piknik. Wielu zawodników z przypiętymi numerami popija z bidonów, żarty.

Już pierwszy podjazd pokazał, że nie będzie łatwo. Przeciętna prędkość poniżej 9 km/h. Spodziewam się czasu powyżej 5 h na 49 km!. Na maratonach celowałbym w 3 – 3,5 h.

Cały czas jedziemy w troje. Kasia trochę wyrywa do przodu, kiedy Widzi wyprzedzającą ją rywalkę, ale dzisiaj bez problemu z Misq doganiamy ją na zjazdach i trzymamy podjazdach.

Zjeżdżamy do Czech. Szutry, kamienie i trudny singiel w krzakach. Zjeżdżam cały. Zasługa opon, ale i treningów w podkrakowskich dolinkach, jeżdżenia po schodach, wybierania trudnych ścieżek.

Pierwszy bufet po czeskiej stronie. Znów atakujemy Stożek. Rozkręcam się. Tętno ustabilizowało mi się na maratonowym 155. Dobrze podjeżdżamy.

Dojeżdżamy do Mariusza z Lajkoników, doganiamy kolejnych. Podjazd zamienia się w strome podejście.

Nie ma haka

Stożek. Można jechać. Zmiana biegu i czuję jak napęd łapie luz. Pewnie łańcuch spadł. Misq z tyłu pozbawia mnie złudzeń. “O k…” słyszę. Hak. Zapasowego nie mam i nie dostanę. Rama GT Avalanche Expert jest nietypowa. Nie dostanę oryginału ani zamiennika. Czyżbym miał skończyć czterodniówkę na 34 km pierwszego dnia.

Po demontażu przerzutki dało się jechać. Fot. Misq 

Namawiamy Kasię, żeby jechała dalej, Ona ma szansę powalczyć o wynik.

Z Misq demontujemy przerzutkę i łańcuch. Z profilu wynika, że do mety czekają nas zjazdy i płaskie. Jakoś dotrę.

Mijają mnie kolejni zawodnicy, jeden, drugi, piąty… wyprzedza nawet para prowadząca tandem.

W dół po kamienno-korzennym zjeździe da się jechać. Okazuje się, że także podczas technicznych zjazdów napęd jest konieczny. Tu pół obrotu pozwala wyjechać z koleiny, tam dokręcić… Teraz nie ma kontroli na zjazdach. Jakoś się udaje trochę biegnąc, trochę jadąc trzymać zielonej koszulki Misq. Na płaskich odcinkach musi jednak czekać.

Na zjazdach nawet wyprzedzam kilka osób, ale to marna pociecha. Jestem naprawdę wkurzony. Asfalty biegną po płaskim, do mety jeszcze 5 km. Trochę podbiegam, trochę trzymam się Misq-owego plecaka. Nie mam sumienia jednak na podjazdach. Misq ma przed sobą jeszcze 3 dni, głupio byłoby gdyby się zajechał pierwszego.

Wspólna fota

Przy Olzie zaczynamy spotykać zawodników z innymi niż nasze numerami. To twardziele z rajdu przygodowego AdventureTrophy. Są bracia Pit i Korek z Rowerowania. Wspólna fotka i idziemy dalej.

Czuję, że popełniłem błąd rezygnując z jedzenia godzinę temu. Uznałem, że wysiłek będzie mniej intensywny i szkoda żeli. W lesie przed metą dopada mnie niedocukrzenie.

Z Misq, który czeka na mnie przed stadionem razem przecinamy linie mety. Ja na piechotę.

Na mecie po I etapie. Kasia i ja. Fot. Misq 

Czas na mecie 6 h 01. 270 miejsce.

Transplantacja części

Mycie roweru i rozważanie co dalej. Kasia zgadza się pożyczyć ramę swojego autora modusa. 15,5 cala, równie mała jak moja lawinka.

W pół godziny z jej roweru zostaje rama z korbą i przerzutkami. W drugie półtorej godziny powstaje mój nowy rower: ma moje koła, amortyzator, hamulce, kierownicę, siodło, łańcuch. Mam na czym jechać. Sprawdzamy wyniki. Kilkadziesiąt osób już się wycofało z wyścigu. Pranie i spanie. Jutro czeka nas trudny dzień.

Czytaj dalej

Bardo (10.05.2008 MTB Marathon)

Nie było epickich momentów. 48 km, podjazdy szutrami, zjazdy szutrami i ścieżkami. Mało błota, mało trudnych technicznie odcinków. Kiepski wynik, lepsza jazda.

[more]

To nowy dla mnie teren. Znów Zieloni z Rowerowanie.pl licznie obstawili start. Z zazdrością patrzyłem na startujących na giga Kasię (jako Kellys), Lukasa, Neeq`a i Ciaposo. Co raz bardziej wbija mi się do głowy ta myśl, że maratony zaczynają się i kończą na dystansie giga. Szkoda, że jestem za cienki na jazdę na długim dystansie w cyklu MTB Marathon. Jak będę duży to na pewno pojadę…

Przed startem Axi polecił mi objechanie końcówki trasy. Chyba Grzegorz Golonko sam łopatą kształtował tego single tracka. Górki, zakręty, zjazd po trawie. Finsz asfaltem po zjeździe drogą krzyżową byłby banalny. Trzeba dać coś co się zapamięta. Za 4 godziny okazało się, że porada Axiego się przydała.

 

Ze Spinozą przed startem. Muszę zrzucić z 6 kg… Fot. Darek

Zacząłem ostrzej niż w Zdzieszowicach. Siły starczyło na połowę asfaltowego podjazdu. Znów zgon i kolejni zawodnicy wyprzedzają mnie jakbym stał. Nowość to średnia tarcza która postanowiła skończyć żywot właśnie tutaj. Kiedy trzeci raz walnąłem kolanem w cyngiel manetki zrozumiałem, że na stojąco to sobie dzisiaj nie pojeżdżę.

Pogoda piękna, wreszcie na trasie sucho. Spodziewałem się trudności, stąd bulldog na przodzie. Nie licząc kilku krótkich odcinków szybkie szerokie zjazdy. Takich nie lubię, ciągle widzę siebie szorującego po kamieniach.

Od 20 km znów zawodnik po zawodniku odzyskiwałem pozycję. Wymienialiśmy się miejscami z Bykiem z Bieholików. On mnie na zjazdach, ja jego na długich podjazdach.  Na 30 nawet zacząłem myśleć, że dojdę Marcina z Rowerowania i wydawało mi się, że na szczycie podjazdu mignęła jego koszulka.

Na 35 km nie zauważyłem zjazdu w prawo i pojechałem szutrówką w dół. Strzałki zginęły, mało śladów opon. Ha. Czeka minie z kilometr powrotu, na szczęście zjazd był płaski.

Wracam na trasę i znów przede mną znane koszulki, które z mozołem wyprzedziłem kilka minut temu. Można się pochlastać, tak trudno odrobić jedną pozycję, a stracić? Nic nie kosztuje.

Wreszcie zjazd drogą krzyżową. Takie lubie, kiedy tylne koło pod kontrolą unosi się w powietrzu, kiedy tyłek wisi za siodełkiem. Kamienie, progi.

Znów na asfalcie, droga do mety. Za mną czerwona koszulka Bikeholika. O nie, to sprawa ambicji. Wiadomo, że to zaprzyjaźniona krakowska grupa, tym bardziej nie można się dać objechać. Siły wracają. Ostatni asfalt i pagórki Golonki. Dzięki Axiemu wygrywam ten odcinek. Góra – udaje się podjechać, dalej ostry podjazd w prawo. Nie ryzykuję obalenia się w pokrzywy i daję z buta. Ta strategia skutkuje, kolega Bikeholik gdzieś utknął, zapewnie walcząc z doborem właściwego przełożenia (a było właściwe). Zjazd do mety. Za chwilę nadjeżdża czerwona koszulka. Byku. Piątka i podziękowanie za fajną walkę. To jest to. Dzisiaj, po tygodniu, to nie ma dla mnie znaczenia, czy wygrałem, czy przegrałem ten finisz. Wtedy dałbym się pokroić. I lubię to uczucie dzisiaj, że jest mi to obojętne, i lubię to uczucie walki i gryzienia trawy na trasie.

Czas 3 h 0 min 19 sekund, 17 miejsce w kategorii. Najlepsze w tym roku, ale startujących było mniej niż zwykle.

W czwartek MTB Trophy. Chyba postradałem zmysły….

Góra Św. Anny (Bikemaraton). 2008.05.04

To górka alma mater mojego MTB. Tutaj, bynajmniej nie będąc szczenięciem, rozwalałem łokcie i brody, kiedy 10 lat temu na moim Hi Ten-owym KingFoxie zjeżdżałem do amfiteatru. Teraz, po roku treningu i startów górka zmalała, podjazdy zrobiły płaskie a hardcorowe (tak się wydawało) zjazdy zmieniły się w szutrowe autostrady. I tak na maratonie było fajnie.

[more]

Tegoroczne maratony pogodowo przebiegają według tego samego scenariusza. Od rana pada, a w chwili startu przestaje i na trasie jest względnie sucho. Poranny deszcz w Krakowie i ołowiane chmury nad Górą Św. Anny nie robiły więc już wrażenia, kiedy z Lukasem i Neeq`em z Rowerowanie.pl docieraliśmy na Śląską ziemię.

Spokojny podjazd

Kiedyś co weekend byłem na Górze Św. Anny zmagając się z podjazdami i gliniasto kamiennymi zjazdami. Próbowałem podjechać po schodach w amfiteatrze, po próbie zjazdu zostało mi wgłębienie w łokciu. Byłem ciekaw czy 10 lat starszy i od roku trenujący sprawdzę się w mateczniku.

Pierwszy podjazd asfaltem ze Zdzieszowic przekonał mnie, że nie w wieku zagadka. Kiedyś te serpentyny wydawały się zabójcze. Dzisiaj były dobrym miejscem na wyprzedzanie wielu, którzy stanęli przede mna w sektorze.

Po porażkach wydolnościowych we Wrocławiu i Karpaczu postanowiłem inaczej zacząć ten wyścig. Po pierwsze, obawiałem się jak zniosę maraton z dwudniową zaledwie przerwą, po drugie szukałem odpowiedzi dlaczego mnie tak zatykało w pierwszych dwóch startach. Wiedziałem, że wyniku nie bedzie, ale trzeba przetestować organizm.

Przyjemne zaskoczenie – nie zatyka. Zacząłem z tętnem 160, zamiast karpacko-wrocławskich 170. Zmeczenie czuję, ale nie piekący ból od pierwszych metrów i przede wszystkim mogę sterować tempem.

Pierwsze kilometry nerwowe w wykonaniu moich rywali, nieprzyjemne okrzyki, pyskówka nt. ustępowania miejsca na ścieżce. Śmieszne zachowania wśród osób, które na szczycie góry były razem ze mną, jadącym dzisiaj po prostu powoli.

Lot przez kierownice

U szczytu podjazdu przemknęła mi myśl, żeby jechać mega i wytłumaczyć sobie, że zmęczenie po Karpaczu. Szybko wykpiłem się i zwyzywałem w myślach od miękkich buł. Nie ma, nie ma. Giga było postanowione, giga będzie jechane.

Pierwszy zjazd, pierwsza poważna gleba. Mam w pamieci wypadek Lesława, więc głowa mi hamuje na zjazdach. I tak prędkość przekracza 50. Szkoda, że nie udało sie zawodnikowi, który już na pierwszym zjeździe leżał z półprzymkietymi oczami, z głową we krwi. Wokół wianuszek ludzi. Doganiam seniora z M5. Widział ten wypadek, lot przez kierownice. Ech. Trzeba o tym pamiętać, że sezon moze się skończyć nagle.

Przypominam sobie ścieżki. Jak w mieszkaniu, z którego się wyprowadza, kiedy kończy się dzieciństwo. Po powrocie wszystko znajome, ale mniejsze. Nawet amfiteatr nie robi takiego wrażenia jak kiedyś.

Zjazd w dół po progach, szutrówka i podjazd. Kiedyś nie do podjechania na jeden raz lub wymagający młynka, teraz ciągniemy na średniej tarczy. Czołówka pewnie robi go z blatu. Zawodnik po zawodniku wyprzedzam. Zdaję sobie sprawę, że to słabnący zawodnicy z mega. Ja nie przyspieszam tylko oni słabną. Na asfalcie w strone Oleszki doganiam kolegę (z M2, z M1) i siadam mu na kole. Trzeba odpocząć. Wrocławskie doświadczenia się przydają. Ogląda się i staje na pedały. Próbuje mnie zgubić. Ciekawe po co? Wyprzedzamy kolejne grupki, z odpoczynku nici, ale ciągniemy do przodu. Kolega słabnie, daję mu zmianę – Siadaj na koło. Chwile sie wiezie, a przed końcem asfaltu znów wyrywa do przodu. Niech jedzie, nie zamierzam tak rwać tempa.

Za kilka minut doganiam go na podjeździe. Widze różnicę pomiędzy Karpaczem a tym maratonem. Pomimo zmęczenia ciagle jest trochę zapasu w nogach, można rozłożyć siły na cały podjazd, nie zdycham na pierwszych metrach. – Dzięki – odzywam się do mojego wspólnika – Za co? – dziwi się. – Za pracę na asfalcie. Uśmiech. No od tej chwili przez najbliższe 20 km będziemy się miksować. On szybszy na zjazdach, więc puszczam go przodem na błotych single trackach, na podjazdach zaczyna mocno, ale w połowie go dopadam. I tak kilka razy.

Giga to nie dłuższe mega

Rozjazd Giga/Mega. Maciej Grabek, organizator cyklu upewnia się, czy dokonałem dobrego wyboru. Albo to rutyna, albo jestem tak daleko, albo wyglądam tak źle…

Wybieram opcję 1. Ciekawe gdzie pozostali Zieloni. Wokół pusto. Mam wrażenie, że wszyscy już jedzą ryż na mecie. Mam taką złotą myśl, że dystans Giga to nie jest dłuższe Mega, to inny wyścig.

Cisza i spokój, które na moim poziomie panują za rozjazdem są uderzające. Znów banał, ale zostaje się ze samym sobą. Nogi bolą, ale trzeba się samemu kopać w tyłek, żeby nie zwalniać. Czy się obijam, czy nie decyduje pulsometr. Tętno > 150 jest ok, niższe – trzeba przyspieszyć. Na pierwszym zjeździe widzę czarnoczerwoną koszulkę przede mną. To pewine ten Team Podgórzyn, który w duecie wyprzedził mnie w połowie pierwszej pętli.

No to mam miernik. Licze sekundy straty. On mija drzewo, patrzę na pulsometr. Ile czasu minie, zanim dojade do tego drzewa. Na pierwszym podjeździe 50 sekund, na zjeździe 50, na asfalt wyjeżdża 45 sekund przede mną. Stań na pedały. Pod wiaduktem pod autostradą juz tylko 35. Czadu. Znam ten zjazd z afaltu, szeroki łuk i można nie hamowac na szutrze.

Kurcze, ile taki dobrze wykonany manewr daje. Moge już odczytać napis na koszulce "Team Podgórzyn".

Trzeba znaleźć następny cel. Tymczasem pomarańczowy punkcik za mną znacznie się powiększył. Zdaje się, że to zawodnik z M5, którego wyprzedziłem na polnej drodze. Wyglądał słabo, ale widać wcale słaby nie był. Tymczasem moja gonitwa kończy się kryzysem. Nie zdążyłem zakręcić tubki żelu kiedy wpadłem w kamienie. Zielone gluty latają wszędzie. Klamka na zielono, kierownica ocieka, twarz pochlapana. Dobrze, że nie ma os. Byłbym atrakcją dnia.

Zawodnik w pomarańczowym co raz bliżej. Tylne koło ujeżdża mi na korzeniu i staję w poprzek. No tak, dałem się dopaść. Ustępuję miejsca. Przedostatni bufet. Stąd na dół, jeden długi podjazd i dalej w dół do mety. Kurczów ani śladu. Inaczej niż we Wrocławiu i Karpaczu. Czy to efekt łagodniejszego początku, a może Potasu połykanego na dwa dni przed maratonem.

Jazda mnie cieszy. Wiem, że wynik nie będzie dobry. Plecy bolą jak cholera. To nie ważne. Wraca mi wiara, że mogę poprawiać wyniki.

Każdy ma swój cel

Na górze wymieniamy uwagi z moim rywalem z M5. Świetna trasa. Życze mu powodzenia i przyspieszam po dwóch bananach. Mówi, że sam nie będzie długo marudził, bo własnie wyprzedził kolegę z kategorii i może stracić miejsce. I o to chodzi.

Zaczynają się pierwsze duble. Głównie zawodniczki mordujace się z końcówką mega. Zjeżdżam do Żyrowej. Nagle giną mi strzałki i jestem w środku wsi. Odwracam się i widze z dala z kilometr ode mnie strażaków. Dobrze, że znam te miejsca i wiem gdzie jest meta. Zawracam i znów jestem na trasie. Tracę moze minute. Ogień do mety. Nie lubię tego uczucia bycia wyprzedzanym na ostatnich metrach więc Pythony mają zadanie dowieźć mnie jak najszybciej. Tym bardziej, że pojawiają się pierwsze krople deszczu.

Szutry, asfalt, ścieżka i balony. Czas 4 h 11 min. 164 miejsce, 19 w kategorii. W generalce Giga M4 awansowałem na 15.

Na miejscu sa już Zieloni. Lukas i Neeq wdrażają się w sezon stosując metode treningu startami, Spinoza kilka minut za nimi i Pirx, na którego patrzę z podziwem i nadzieją. Z podziwem bo zdobył 5 miejsce w kategorii M4, jest już o włos od 4 miejsca, z nadzeją bo w moim najlepszym występie w zeszłym roku jechaliśmy ramię w ramię na maratonie w Krakowie. Czyli poprawa wyników jest możliwa.

 

Karpacz 2008.05.01 (MTB Marathon)

20 miejsce na 50 w kategorii. Jeszcze rok temu uważałbym, że to wynik poza moim zasięgiem. Dzisiaj mam poczucie, że niewiele dały godziny spędzone na treningach w zimie.

[more]

Po cichu liczyłem na poprawienie się  o pół godziny. Wyszło nieco ponad 10 minut. Niby jest postęp, ale poprzedni start był pierwszym górskim maratonem, teraz już mam doświadczenie i objeżdżenie z 10 startów w górach oraz przejeżdżoną solidnie zimę.

 

Na podjeździe do Górnego Karpacza Fot. vacu 

Start poszedł gładko, przestało padać.

Już na podjeździe do górnego Karpacza zobaczyłem jak odjeżdża ode mnie Dominik “Orkiestra” z którym późnym latem zeszłego roku jeździliśmy podobnie. Nie potrafiłem przycisnąć. Tętno, zamiast w okolicach 170 bpm jak to na pierwszych podjazdach stanęło na 160 i nie chciało się podnieść. Każde mocniejsze naciśnięcie kończyło się bólem.

Kilogramy nadwagi, kiepsko przetrenowany kwiecień? Nie znam wyjaśnienia.

Tymczasem Zieloni odjeżdżali co raz bardziej.

Pierwszy zjazd, chwila oddechu, Na świeżo wysypanym grysie mój przedni python ruszył w swoją stronę, a ja w swoją. Ściana wąwozu zbliżała się nieubłagalnie. Zastosowałem stary sposób i nastawiłem kierownicę. Podziałało. Nawet nie straciłem za dużo. Nauczka – pythony to świetne opony, ale nie zawsze można im ufać na 100 %.

Koniec zjazdu, znów w górę. Nadal zatkany nie mogłem przyspieszyć.

W środku podjazdu do Dwóch Mostów usłyszałem z tyłu – Cześć Kubaku. Kasia. To koniec. Kasia co prawda już jesienią zaczęła jeździć znakomicie, do tego przepracowała solidnie zimę i spodziewałem się poprawy jej jazdy, ale ja też nie leniuchowałem, więc zakładałem, że zachowamy minimalną różnicę z zeszłego roku. Nie bez powodu Kasię zaprosił do startów w ich barwach team Kellysa.

Kiedy Marcin z rowerowanie.pl przejechał obok mnie z taką prędkością jakbym zaciskał klamki hamulców to zacząłem wątpić, czy uda się poprawić zeszłoroczny wynik. Czekałem teraz na Pocia, który startował z ostatnich sektorów. Wcześniej jednak pojawił się Pit i pojechał w siną dal. Kasia, Marcin i Pit przymierzali się do giga, więc zakładałem, że nie jadą na maksa. To nie poprawiało mi samopoczucia, bo ja już byłem u kresu.. Podjazd ciągnął się bez końca, wreszcie fragment ze śniegiem. To znaczy, że jesteśmy w najwyższym punkcie.

Teraz zjazd. To jedyny element, który tego dnia mi wychodził. Szybko dojechałem do Marcina, Orkiestrę i … Pita. O! Pit zjeżdża lepiej ode mnie, czyżbym się przełamał? Na chwilę. W wąwozie w dół Pit przestał hamować i odjechał mi skutecznie. Kilka razy mignęła mi jego koszulka, ale odległość między nami systematycznie się powiększała.

Tętno spadło jeszcze bardziej. Na szczęście przestałem tracić pozycje. Orkiestra był na podjazdach przede mną, na zjazdach za mną. Kasia cały czas ze 100 metrów z przodu.

W Przesiece zastanowił mnie dziwny widok. Potężny człowiek w polarze zjeżdżał pod prąd na rowerze. Widać, że nie robił tego na co dzień. Za chwilę pojawił się Land Rover ratownictwa i było wiadomo, że był wypadek. Niestety to Lesław z Rowerowania zaliczył OTB, tak nieszczęśliwie, że złamał obojczyk. Koniec planów na sezon, na nic przepracowana ciężko zima i świetna dyspozycja, którą udowodnił 10 dni temu we Wrocławiu.

Taki sport niestety.

Karpacka trasa nie pozwalała się nudzić, rzeczki, mostki, szybkie szutry i kamieniste podjazdy. Patrzyłem na pulsometr, uwierzyłem, że uda się dojechać w 3 h 20 minut, co byłoby bardzo blisko poprawienia wyniku z zeszłego roku o prawie ½ h.

Grzegorz Golonko organizator cyklu MTB Marathon nie należy do tych co ułatwiają. Ostatnie podjazdy po kamiennej kostce i końcowy asfalt odebrał mi nadzieję na 3 h 20 min.

Z Orkiestrą wyprzedzaliśmy się już chyba z 10 raz, do mety kilometr. Zaproponowałem etap przyjaźni.

Już słychać stadion, już wjeżdżamy w bramkę, a tu z tyłu ktoś się zbliża. Nie lubię tego uczucia – być łykniętym na ostatnich metrach, więc krzyknąłem: – Dajemy, bo nas łyknie. Nie łyknął. Wjechaliśmy wspólnie na metę.

Na mecie Axi ze świetnym czasem, Spinoza i AndyLo, którzy poprawili swoje ostatnie wyniki. Za chwilę wjechał Pocio i Roza (znów na podium). Za 1,5 nadjeżdżali zawodnicy giga – Lukas, Neeq i Kasia (II miejsce w kategorii) dotarł też na piechotę Pit, którego nie złamały cztery dętki.

Cieszę się, że nie wybrałem giga. To jeszcze dla mnie z trudny etap, gdyby mnie zżarła ambicja, pewnie skończyłbym jak Marcin, który zjechał z trasy pokonany skurczami.

Jutro Góra Św. Anny. Tu będzie giga. Nie spodziewam się cudów. Nogi po Karpaczu jeszcze bolą.

Wrocław 20.04.08 (Bikemaraton)

Rozpoznanie było jednoznaczne. Wróg na ziemi. “Rock and roll” powiedział pilot A-10 krążącego nad północnym Irakiem i zanurkował. Pierwsza seria działka volcano zmiotła dwa pojazdy z drogi. Kiedy robił drugi nawrót z bazy nadszedł komunikat. “Wstrzymaj ogień, w okolicy są nasi”. Tak się właśnie czułem kiedy byłem w połowie drugiej pętli na dystansie GIGA we Wrocławiu. Wszystko zrobiłem jak należy, przygotowanie do ataku, przetrenowana zima, a zadanie spieprzone na całej linii.

[more]

Rock and roll zaczął się po wyjeździe z Krakowa na autostradę. Lało. Kiedy przecinając Górę św. Anny dotarliśmy z ekipą z Rowerowania do podstawy chmur, a wycieraczki wozu Lesława dalej chodziły na najwyższych obrotach podejrzenie, że będzie błotniście zmieniło się w pewność.

Mogę jechać w błocie, mogę się nużać po osie, byle nie padało na starcie i nie było zimno. Miałem przygotowaną gustowną zieloną pelerynkę, którą zamierzałem odrzucić, kiedy usłyszę komendę "start". Nie była potrzebna. Przed Wrocławiem chmury nagle się podniosły i pokazało się słońce. Pojawiły się kolejne samochody z rowerami. Zaczyna się sezon!

Pierwszy raz w zielonym

Przy basenie w Kłokoczycach tłumy. Kolejka do rejestracji. Rozpoczęcie cyklu wydaje się problemem przerastającym możliwości logistyczne organizatora. Na dodatek ten eksperyment z ustawieniem sektorów według kategorii, ze specjalnym uwzględnieniem zamkniętego obozu dla dzieci, starców i kobiet (M1, M5 i K). Moje M4 to też wiek maratonowych dziadków, ale nie bardzo widzę sensowny klucz w takim ustawianiu zawodników. Wystarczy spojrzeć na tabele wyników. Wycinaki z M5, czy M1 z prędkością światła wyprzedzają maruderów z teoretycznie mocniejszych kategorii M2 i M3. Wiele sprytnych kobitek musi się przebijać przez jadących, jak na oklep, panów o 30 kg za dużych.

Jeśli już kategoriami wiekowymi, to dodatkowo trzeba było promować sektor open, dla wszystkich, którzy nie chcą stać ramię w ramię z czołówką. Pomysł zweryfikował się od razu na pierwszym przewężeniu. Zawodnicy M1, który dopadli debatujących starszych, którzy zastanawiali się czy wjechać do kałuży czy nie. Młodzi postanowili ominąć probem, stąd wzdłuż skiby podwrocławskiego pola rzucił się całkiem spory peletonik z rowerami na plecach.

Na razie jednak stoimy na starcie. Gdzieś przede mną faworyt Lesław, a w I sektorze Lukas i Neeq. Jadę pierwszy raz w zielonej koszulce Rowerowania, podobnie jak Roza, Spinoza i AndyLo. Słyszę od zawodników, że czytają naszą stronę. Miło być rozpoznanym.

Spotykam też Leszka z Eski, który po dwutygodniowym zgrupowaniu na Majorce prezentuje opaleniznę zgoła nie kwietniową. Przejechał 1600 km, ciekaw jestem jego formy. W zeszłym roku udało się go objeżdżać, teraz wyraźnie zrzucił kilogramów i jest w dobrym nastroju.

Słoneczko przygrzewa. Decyzja o zdjęciu bluzy okazuje się słuszna. W koszulce z krótkim rękawem jest ok.

Bez smaru

Nie słychać startera, ale z przodu zaczyna się ruch. Nie mam pewności, czy to wyrównywanie sektorów, czy start. Okazuje się, że się wyścigujemy. Nie przygotowałem się do tej chwili, zagadany, nie skoncentrowany. Zapomniałem zjeść baton. Asfalt, trzeba się przesuwać do przodu, szuter, pierwsze błoto. Wyprzedza mnie Pirx, dawniejszy Maruder. W zeszłym roku ścigaliśmy się ramię w ramię na maratonie w Krakowie. Teraz widać po nim przepracowaną zimę, godziny treningu i przejechane kilometry. Ciągnie do przodu aż miło patrzeć. Ma w planach mega, więc mnie nie stresuje, za chwilę dogania mnie Andrzej (AndyLo). Kolejny wskaźnik. Na maratonach dostawałem od niego około kwadransa, w tym roku zaczął późno trenować i jeszcze z miesiąc temu był zupełnie bez formy. Widać to był stan przejściowy i mija.

Pół godziny jazdy. Po trzeciej kałuży zupełnie obojętnieję na jazdę w błocie. Chlup, chlup, mlask, mlask. Ręce na przemian szare, na przemian czarne. Przez pokryte mazią okulary prześwituje trasa. Nowe opony Hutchinson Python ciągną fantastycznie. Maleńki bieżnik daje radę w błocie, wodzie, a na suchych odcinkach ciągnie jak szalony. Szkoda, że napęd daje znać o sobie. Na podjazdach przednia zębatka wciąga łańcuch. Pół ruchu korbą w przód, szczęk, pół ruchu w tył i kręcimy do następnego razu. Źle się jedzie. Złapany w błocie rytm trafia szlag. Muszą być tam zadry i krzywe zęb. Nie przeszkadzają, kiedy wszystko jest nasmarowane i pracuje w normalnych warunkach. Tu pozbyłem się smaru po pierwszych 10 kilometrach. Mam w kieszeni buteleczkę z finish line`a, ale zatrzymywanie się i oblewanie ubłoconego łańcucha nie wydaje się celowe.

Wyprzedzanie jest trudne. Nie ma miejsca. Wjazd w głęboką kałużę może skończyć się upadkiem. Około 45 minuty wszystko jak zwykle się stabilizuje. Peleton się wyciąga. Zaczynają się kryzysy i przyrosty formy. U mnie i u konkurentów. Wyprzedzam pojedynczych, czasami mija mnie ktoś z tyłu.

Na wysokim tętnie

Trasa nudna. Jedynym urozmaiceniem błoto i krótkie podjazdy. Pulsometr pokazuje, że jest ok. Tętno blisko 160. Pamiętam o popijaniu. Po pierwszej godzinie połykam pół żelu. Da się jechać. Rozjazd giga/mega. Na pulsometrze mija 10 minuta drugiej godziny. Żadnych wątpliwości: ruszam na drugą pętle. – Jak się bawić, to na całego – śmiejemy się z zawodnikiem w żółtym stroju. Teraz kolor rzedziera się spod błotnej skorupy.

Jak dotąd mam wrażenie, że wszystko idzie dobrze. Narzucam sobie spore obciążenie. Chce się walczyć. Tylko dlaczego dookoła mnie co raz mniej zawodników? Od pół godziny mam tylko dużą zębatkę z przodu, kolejne błotne kąpiele załatwiły przednią manetkę, wszystkie podjazdy muszę brać na twardo. Zjazd po betonowych płytach.

Przede mną toczy się dziewczynka, na oko z 15 lat. Matko! Tak źle ze mną? Uff. To pierwszy dubel z dystansu Mega uświadamiam sobie. Jadę sam. Przede mną czarno czerwona koszulka, na oko tak z 500 metrów. Na podjazdach bliżej, na prostej ucieka. Wjeżdżamy znów do lasu. Tym razem pusto i da się jechać. Staję na pedały. Upss. Kurcz prawego uda, na lewą nogę – kurcz lewego. Tylko pozycja siedząca pozostała.

Licznik przestał mi działać na pierwszych 100 metrach, pewnie znów przesunął się czujnik. Na macie kontrolnej pytam, który to kilometr. – 40 – informuje sędzia – Ale ja GIGA – oburzam się. Słyszę, że mam dodać ze 20 km. Hmm… może marny styl w jakim pokonywałem ostatni podjazd kazał sędziemu przypuszczać, że jadę dystans MEGA?

Oznak, że jest nie OK jest co raz więcej.

W lesie zasuwam prostą ścieżką omijając kolejnych spóźnialskich. Pan dyszy pod drzewem – kurcze, ktoś zrezygnowany prowadzi rower skrajem rzeki błota, która w suche dni jest szutrową ścieżką.

Kiedy nie ma tłoku daje się tu jechać całkiem płynnie i szybko. Licho nie śpi. Maleńka kałuża po środku drogi z koleinami przed i za okazuje się nad wyraz głęboka. Nurkuję twarzą w kierunku kierownicy. Jeszcze pół metra kałuży i zakończyłbym wyścig. Nie jechałem wolniej niż 30 km/h na tym odcinku.

Pierwsze kurcze

Wreszcie udaje mi się dogonić czarno-czerwony strój. Drugą połowę trasy zawsze mam lepszą. Zamieniamy kilka słów. Jest z M2, jeszcze przed szczytem formy. Nagle łapie mnie kurcz lewego uda, w dziwnym miejscu – nie z boku, lecz z góry. – Tnij do przodu, ja muszę zwolnić – powiadamiam rywala. Po kilometrze na asfalcie znów mogę jechać. Zjazd w pola i znów jedziemy razem. Tym razem kryzys ma mój rywal. Życzymy sobie powodzenia i ciągną do przodu. Do mety ponad 10 km. Dublowani zawodnicy mega grzecznie zjeżdżają na bok. To bardzo pomaga, doganiam kolegę w niebieskim stroju. Widać ma głęboki kryzys. Za chwile asfalt. Za sobą słyszę popiskiwanie łańcucha. Mam wagon za sobą. Okej, powalczymy razem. Niestety zmiany nie doczekam się aż do mety. Kiedy wreszcie widać balony na stadionie próbuję urwać ogon, niestety znów kurcze.

Niebieska koszulka odzyskała siły na moim kole i wygrywa finisz. Cóż, współpracy nie było, ale to zawody.

Meta. Na mecie Lesław, który już tradycyjnie kończy na podium. Zadowolony z wyniku (III miejsce w kategorii), ale jak na profesjonalistę przystało niezadowolony z jazdy. Lukas i Neeq traktowali maraton treningowo, więc moja niewielka strata do nich to tylko kwestia faz treningu. Spinoza wykręcił znakomity czas i zapunktował dla drużyny, podobnie jak Roza. AndyLo pomału budzi się ze snu zimowego, a pechowiec Pocio urządził sobie warsztaty zmiany dętki na trasie i zjechał na mini.

Znakomicie pojechał Pirx, który zaliczył pierwszą 100 na mega. Ciekawe czy mi się to uda w tym roku, to mój cichy cel, jednak w maratonach MTBMarathon będzie to trudniejsze.

Poniżej oczekiwań…, a możliwości?

Czas 4 godziny 10 minut. Trasa 83 km Miejsce kiepskie, 145. Spodziewałem się choćby połowy stawki, a tu wynik lepszy niż przed rokiem, więcej punktów, ale zdecydowanie nie widać tych 180 godzin treningu w tym roku. Jechałem cały czas w wysokich strefach tętna, uzyskując najwyższe przeciętne tętno z wszystkich swoich maratonów. Co z tym zrobić. Czy kontynuować rozpoczęty cykl treningowy, czy wrócić do wcześniejszych faz?

Za dwa tygodnie Karpacz. Pierwszy górski maraton, na pewno dowiem się więcej. Oby były lepsze wieści niż te z bazy, że właśnie udało się rozwalić swój własny patrol.