Pychowice XC 2008.04.12 (Wiosenny AZS PK Bike Cup)

Organizm mówi zwolnij, a głowa „dawaj”. Podjazd, zjazd. Czy dojdę Marcina, czy dopadnie mnie Pit. Tętno w górę, łapanie powietrza. Wreszcie się zaczął sezon startowy 2008!

[more]

Pagórki w Pychowicach to świetne miejsce na rozegranie wiosennego wyścigu. Mało błota, singletracki w lesie, ostre podjazdy, zjazdy między drzewami. Przede wszystkim jednak fajna luźna atmosfera. Bez elektroniki w pomiarze czasu, bez niezdrowego napinania. Wielkie brawa dla organizatorów, dla Justyny Frączek, dla Marka Tyńca i pewnie innych osób, których nie znam z nazwiska.

Tym razem na starcie stawiło się prawie 100 osób. W mojej kategorii Masters około 25. Wiało ale nie padało, było zimnawo, ale mogłobyć gorzej.

Na zjeździe przed metą. Fot. MisQ

Rok temu zaczynałem tym wyścigiem swój pierwszy pełny sezon. Pierwsze zeszłoroczne zdziwienie, że można tak długo wykonywać wysiłek na takim poziomie intensywności. Drugie zaskoczenie typowe dla debiutantów: wystartowałem ostro jak się da, w oczach ciemno, a i tak wszycy oddalili się tak szybko jakbym ciągnął za sobą wór cementu.

W tym roku wiedziałem co mnie czeka. W okolicach startu zielono, z ekipy Rowerowania.pl na listę wpisało się Axi, Furman, Lesław, Marcin, Pit, Spinoza, i ja. Mój cel to nie dostać dubla, chcę też sprawdzić opony, nowe Hutchinson Python, a ze sportowych celów to zobaczyć jak jeździ Marcin, który w tym roku sporo trenuje i startuje na nowym sprzęcie Orbea na 29 calowych kółkach. W zeszłym roku mieliśmy zbliżone wyniki na maratonach.

O trasie trudno wiele pisać. Od startu do przodu, ile się da. Tętno powyżej 160. Na końcu pierwszego długiego podjazdu wyprzedzam Marcina. Na krótko. Dopada mnie przed najostrzejszym podjazdem, który w moim wykonaniu był podprowadzeniem. Do końca było juz bez historii. Drugie kółko to walka o utrzymanie pozycji i jazda na trochę niższym tętnie. Marcin odjechał na tyle daleko, że na nic był doping Misqa i Darka dzielnie marznących na trasie. Jechałem na maksimum tego co się potrafię, oglądając się czy nie zbliża się ktoś, z czołówki. Nie chciałem dubla na trzech okrążeniach (po zdublowaniu i dojechaniu na metę przez czołówkę zawodnik zdublowany nie może wjechać na kolejne okrążenie). Dobrze, że Justyna (Frączek), organizatorka zajścia zmniejszyła liczbę kółek mastersów do 3. Na planowanych 5 na pewno ktoś (zwycięzca Dominik Oględziński na przykład) dopadłby mnie niechybnie.

Jeden z dwóch podjazdów, który pokonywałem z buta. Opony na prawdę świetne, na suchą trasę nadają się znakomicie. Fot. Lukas

Dopiero na trzecimi kółku zbliżający się do mnie z każdym metrem Pit zmusił mnie do wyciągnięcia rezerw, udało się przyspieszyć. Ostatecznie z czasem 53:57 zająłem 16 miejsce na 25 osób, które wystartowało (21 dojechało)

Na mecie. Kolega w czarnym stroju nie może się nadziwić po cholerę tak się stęka i dyszy. Fot. Lukas

.

2008.03.16 – Chlewiska marcowe (zapowiedź)

Będzie raczej płasko, szutrowo i asfaltowo. Błoto pewnie się zdarzy. Na północ od Kielc, w okolicach Szydłowca dwa dystanse – masters 50 km.  Jaki to będzie maraton, o tym rozstrzygnie pogoda. Może być przyjemna inauguracyjna w wiosennym słońcu, albo zimowy wyryp w błocie.
Organizatorzy http://mtbcross.ovh.org/start.html oraz http://www.estmaraton.eu/

Wygląda na to, że na starcie stawi się spora grupa wygłodniałych ścigania. Traktuję ten start jako element treningu, ale przede wszystkim test gotowości do startu. Ponadto chcę, aby I start w punktowanych maratonach 20.04 (Wrocław ew., Murowana Goślina) nie był pierwszym startem w tym roku. Przetarcie po 5 miesięcznej przerwie się przyda.

Dopisek 15.03. No i zmiana decyzji. Odpuszczam Chlewiska. Przyczyny prozaiczne: pogoda. Nie chce mi się taplać w zimnym błocie, w deszczu i śniegu.

Odyseja Niepołomicka 13-14.10.2007 (Compass)

Tępo gapiłem się w bieżnik opony Andrzeja. Bolały uda, ścięgna Achillesa, chrup, chrup łańcuch tarł o przerzutkę. Zaliczyliśmy właśnie drugi punkt drugiego etapu Odysei Niepołomickiej, pozostało jeszcze 14 punktów i 100 km, przejechanie najbliższych 5 będzie cudem

[more]

Mój pierwszy MTBO (wyścig na orientację). Zapowiedzi były niewinne. W sobotę trasa 100 km, ale głównie po płaskim. Przecieki mówiły o 500 metrach przewyższeń pierwszego dnia. Trochę nie chciało mi się wierzyć, bo w planie, poza płaską jak stół Puszczą Niepołomicką było pogórze Wiśnickie, a na takich pagórkach wykręcić 1000 metrów podjazdów nietrudno nawet na dystansie 50-60 km.
Mój partner z zespołu był już w takich zawodach więc ufałem, że damy radę. Andrzej jest mocniejszy i na maratonach dokłada mi zwykle kilkanaście minut, ale na wspólnych treningach trzymamy tempo. Ostatnie przerwy w treningach po kontuzji sprawiły, że po sierpniowej formie zostało wspomnienie. Liczyłem trochę, że przerwy na nawigowanie dadzą złapać oddech.
Na podstawie szacunków Andrzeja celujemy w miejsce 20-30 na ok. 80 zespołów. Pierwsza 20. miała być sukcesem. Przejechać dobrze te 100, a drugiego dnia utrzymać tempo. To był mój plan …bardzo naiwny plan jak okazało się szybko.
Póki co jest sobota 13. 10 i stoimy pod zamkiem w Niepołomicach. Wokół sporo osób znanych z maratonów i forum Rowerowanie. m.in. mocna ekipa Lesław i Dziczek, Pit z bratem, Renata (Roza) z mężem. Zimno, ok. 6 stopni, ale nie pada. Ciekaw jestem jak to będzie. Wydaje mi się niemożliwe, żeby ta duża grupa rozbiła się do tego stopnia, że zostaniemy sami.
Z przodu, czyli z tyłu
Dostajemy mapy. Tylko 12 punktów, głównie w puszczy? Łatwizna. O nie, złożyła mi się mapa – punktów jest 22, pierwsze w puszczy, ale pozostałe na Pogórzu Wiśnickim i Wielickim. Flamastrem kreślimy kolejność zaliczania kilku pierwszych miejsc, resztę się zobaczy.
Start honorowy, ładny mi honorowy. Za radiowozem ruszyliśmy do Puszczy, gdzie niby miało być na ostro. Od pierwszej sekundy czołówka ruszyła 40 km/h, Andrzej rzucił się za nią, ja za nim.
Przed nami z 15 osób. Tempo okrutne, mapnik zasłania licznik, ale pewnie bujamy się między 30 a 40. Odpuszczamy peleton i rzucamy się skrótem do punktu 6., wg. mapy za bagnami, przed nami nawiguje para. Robi się mokro, jeszcze chwila takiego tempa i trzeba będzie mnie zbierać. Na szczęście punkt. Odbijamy pieczątki. Widzę jadącego z przeciwka Lesława i Dziczka. Skrót był więc dobrym pomysłem. To jedyne takie zawody, w których ludzie jadą w przeciwnych kierunkach zmierzając do tego samego miejsca.
Po ponad stuosobowej grupie zostało wspomnienie. Poprzecinaną puszczę w różnych kierunkach przemierzają już małe grupki. Wygląda to na niezły chaos, trudno ocenić, kto jest z przodu, kto goni.
Tempo ciągle niemiłosierne. Okazało się, że rzuciliśmy się za jednymi z faworytów – teamem Napieraj.
Kolejne punkty. Dopada nas Lesław z Dziczkiem i dwóch nieznanych mi harpaganów. Łapiemy się na koło, jest okazja żeby odpocząć i popatrzeć na mapę, zmiana i znowu koło. Moim zdaniem trzeba skręcić, krzyczę nawet do Andrzeja, że to już, ale chłopaki z przodu mówią, że tamtędy lepiej. Ja, żółtodziób uwierzyłem.
Dalej jazda wg. scenariusza, który odgrywaliśmy na tej imprezie wielokrotnie: droga przechodzi w ścieżkę, ścieżka w ślad, a ślad? A ślad ginie w mokrej trawie, przed nami ściana lasu. Część grupy rzuca się w poprzek przez krzaki, my odwracamy rowery i solennie przyrzekamy sobie nawigować samodzielnie. Po 10 minutach jesteśmy na właściwej drodze, tu już prawie korek, tyle osób nas dogoniło. Z lasu wyłania się Lesław, który wybrał skrót przez chaszcze. On też debiutuje w tego typu imprezie i śmieje się z bałaganu, w którym uczestniczymy.
Poznaję więc kolejną cechę imprez na orientację – nieustanny dylemat. Jechać szybko, czy precyzyjnie nawigować. Wygrywają ci, którym udaje się połączyć jedno z drugim.
Przed następnym punktem spotykamy Renatę-Rozę z Piotrkiem, mężem.
Znów w tłumie i znów skręt w las. „To nie ta przecinka" – grupa przed nami zawraca. Tym razem się upieram. Z drogi zrobiło się bagno, ale moim zdaniem tam musi być przejście do punktu. Przednie koło grzęźnie w błocie, a ja siadam centralnie w środek kałuży. Siedzenie mokre, plecy w błocie, ręka ocieka. 6 stopni, początek trasy. Nieźle.
Andrzej krzyczy z przodu, że znalazł. A więc mieliśmy racje dało się przejechać. I znów nauczka – krócej nie znaczy szybciej. Grupa, która wybrała dłuższy wariant pojechała po ubitej leśnej drodze, my przedzieraliśmy się przez krzaki i na punkcie, ani widu naszych współtowarzyszy.
Alleycat po Bochni
Postanawiam się bardziej skoncentrować. Andrzej dyktuje mocne tempo na szutrach i asfaltach. Dla mnie za mocne. Umawiamy się, więc, że jadę mu na kole, a kiedy będzie chciał zmiany – powie. Parę razy ambitnie próbuję dać zmianę, ale tempo spada i Andrzej znów ciągnie duet.
Wpadamy do Bochni, kładka i bufet. Spotykamy Pita i jego brata, teraz trzeba przejechać przez miasto. Ciągniemy się z jakąś grupą, która jedzie tym samym tempem. Zaczynają się podjazdy po miejskich uliczkach. Duet przed nami wyraźnie zna drogę. Staramy się ich trzymać i wpadamy na główną ulicę Bochni. Tu stają mi przed oczami filmy o alleycatach (wyścigach w ruchu miejskim) kurierów rowerowych. Wpadamy w 12 osób tak zdecydowanie na środek miasteczka, że samochody stają. Zamieszanie. Rowery na chodnikach, między samochodami, na deptaku. Klaksony i zdezorientowani przechodnie. Taktyka trzymania się miejscowego była bardzo dobra. Już jesteśmy na podjeździe prowadzącym do punktu. Czuję, że będzie kiepsko. Andrzej odjeżdża, odjeżdża też para, której się trzymaliśmy. Wyprzedzam jednego biedaka, który już na początku podjazdu stracił oddech, ale na punkt dojeżdżam ze dwie minuty po Andrzeju. Będzie się musiał przyzwyczaić do tego, bo do końca wyścigu już tak będzie. Andrzej zresztą zobaczył co się dzieje i szlachetnie nie pyta, nie popędza, ale widzę jak się ogląda jak daleko zostałem.
Zasada jest taka, że punkt musi zaliczyć cały zespół i tego się trzymamy.
Prawie 8 godzin na trasie
Przy mostku na punkcie 21. dłuższe deliberacje. Zaczyna się górski fragment. Oprócz dróg trzeba sprawdzić poziomice i przekonać się, czy pozornie bliski punkt nie wiąże się z siło- i czasożernymi podjazdami. Wybieramy drogę przez wieś, później błoto (miejscowy : „trudno, ale przejezdnie" i w górę, w las. Jakoś idzie. Andrzej cały czas ciągnie, ja staram się nie zgubić. Punkt za punktem.
Na 15. pytam o górę Borek wyraźnie zdezorientowaną tłumem rowerzystów gospodynię. – Tu w lewo na łąkę. Ale przecież Pan pytał przed chwilą… – tylu ludzi w kaskach i obcisłych, że już nie wiadomo kto jest kto.
Na podjeździe spotykamy znów Lesława i Dziczka. Zaliczyli już odległy punkt 19 i ruszają na punkt z którego właśnie przyjechaliśmy.
Nie wiemy w jakim miejscu stawki jesteśmy. Ja pomału zaczynam mieć dość. Szkoda czasu na sprawdzanie licznika. Kiedy opuszczaliśmy puszczę mieliśmy przejechane 50, teraz jeszcze ze 30, a gdzie koniec!
Im więcej zmęczenia tym mniej gadamy. Przed nami najtrudniejszy punkt, 19. I dziwne obrazki. U wylotu dojazdówek do punktów, które zwykle są na górkach czekają zawodnicy. W pojedynkę. Tak niektóre teamy ułatwiają sobie życie. Jeden zawodnik, ten mocniejszy jedzie odbić kartę (nie na wszystkich punktach są sędziowie sprawdzający, czy cały team dojechał), drugi czeka na dole i odpoczywa.
Następnego dnia spotkamy nawet takich, którzy indywidualnie omijali punkty jadąc po trasie z grubsza zbliżonej do właściwej. W tym czasie mocniejszy członek zespołu załatwiał karty. Na szczęście takich „sprytnych" nie jest za dużo.
Po zjeździe z punktu 17 zatrzymujemy się w sklepie. Mają batoniki i izotoniki. W bidonach mam sucho. Andrzej zgłasza, że też już ma trochę dość. Tym razem po szosie jedziemy bardziej współpracując, choć i tak 70 % roboty spada na niego. Łapią mnie pierwsze kurcze. Nie pasłem się magnezem przed startem to mam.
Wreszcie wjeżdżamy na bardziej płaskie tereny i meta zaczyna się realnie zbliżać, jeszcze tylko zamieszanie z 12 punktem, ostatnie dwa w lesie, tak na dobicie i meta. Wyszło 139 km i czas 7 godzin 53 min, gdyby ktoś mi powiedział, że będę się ścigać na takim dystansie puknąłbym się w głowę.
Pierwszego dnia zajmujemy 32 miejsce na 89 zespołów. Błędy w nawigacji oceniamy na 20 – 30 minut. Była więc szansa na pierwszą 20. Pit z bratem dotarli 10 minut przed nami, Lesław z Dziczkiem 35 minut, do zwycięzcy traciliśmy 1 h 50 min.
Już podczas regeneracyjnej kiełbasy czułem, że następny dzień może być trudny.
Czy skończyłem 82 lata?
Niedziela. 6 rano. Schodzę po kilku schodach. Dzisiaj moje 41 urodziny (dziwnie świętuję), ale czuję się jakbym skończył 82. Bolą mnie kolana, uda, ścięgna. Udaje się rozruszać. Makaron, zabieram Andrzeja spod bloku i kilka minut po 8. jesteśmy pod zamkiem w Niepołomicach. Dzisiaj nie wieje. Wsiadłem na rower, nawet nic nie boli. Mam nadzieję, że wysiłek usunie zmęczenie. Trasa miała liczyć 80 km, na starcie informacja, że 96 km. Nieźle. Mapy, tylko 5 minut na nawigację, bo kolejność zaliczania punktów jest wyznaczona. Z grubsza wyznaczamy trasę i start. Już po pierwszych 500 metrach czuję, że nie będzie dobrze. Nogi z ołowiu, ciężkie i palą. Mam wrażenie, że w ogóle nie wypoczywałem, nie wcierałem kilku maści, i nie leżałem przez godzinę w wannie poprzedniego wieczora. Czuje się jakbym przed chwilą skończył wczorajszy etap.
Próbuję gonić Andrzeja, ale jest kiepsko. Noga nie podaje. Na szczęście pierwszy punkt. Nie nawiguję tylko jadę na ślepo, w panice zastanawiając się jak tu dojechać tyle kilometrów. Andrzej ginie mi z oczu, przedzieramy się przez łąkę i las. Nie wiem, gdzie jest punkt, gdzie moja połowa drużyny. Na szczęście widzę go stojącego w kolejce po pieczęć.
Jedziemy w grupie, ale ciągle jestem wyprzedzany. Na moje oko już zaczynam puszczać zespoły, które są za nami w klasyfikacji. Andrzej zwalnia i czeka. Mówię, mu że niestety – kiepsko ze mną. – Jedziesz jak możesz – odpowiada, choć wiem, że mu zależy na miejscu. Drugi punkt. Podjazd, który normalnie wzięłoby się na sztywno. Tym razem już na pierwszych metrach zrzucam na młynek. Kurcze, a może powiedzieć Andrzejowi – Sorry, nie dam rady. Głowy mi nie urwie, a za dwie godziny będę w domu?. Ta pieprzona ambicja nie pozwala. No i Andrzejowi zwaliłbym wyścig.
Podjazd do Brzezia. Nie potrafię dogonić zawodnika, który waży tak na oko 130 kg. Matko! Staram się, ale nic – po prostu nie mogę już mocniej przycisnąć. Na skarpę wbiegam z rowerem. Tak będzie szybciej, bo kolarstwo w moim wykonaniu dzisiaj to porażka.
Na kole
Kolejny punkt i 20 kilometrów asfaltu. Nawet już nie udaję, że coś mogę. Siadam na koło Andrzejowi. 10-15 centymetrów. Jak mamy jechać szybciej niż 20 to tylko w ten sposób. Raz próbowałem poprowadzić, ale tempo tak spadło, że po 100 metrach Andrzej znów był z przodu. Udaje nam („nam", he he) się nawet wyprzedzić kilka zespołów. Moja zasługa jest wyłącznie taka, że trzymam się na kole. Podjazd za Dąbrowicą. Ot taki normalny na jazdę 15-18 km/h. Pnę się z prędkością 6-7. Andrzej zniknął za pierwszym zakrętem. Powie mi na mecie – W tym momencie zobaczyłem, że dzisiaj nie będzie łatwo.
Całą uwagę poświęcam na wykrzesanie z siebie resztek sił na jazdę, mało przydaję się do nawigacji. Na 6 punkcie spotykamy Renatę szuka telefonu, bo zgubiła się z mężem Piotrkiem. Spotkamy się znów na drodze do punktu 8. Wcześniej jeszcze cudem unikam zderzenia z gospodarzem, który rzucił się odciągać psa atakującego Andrzeja. Chwała mu za to, ale dlaczego nie popatrzył w górę? Hamowanie z zablokowanym kołem zakończyło się 15 cm przed jego kufajką. Chwilowy przypływ siły, który odczułem przed punktem 6 minął bezpowrotnie. Na leśnej ścieżce próbuję się czterokrotnie wpiąć w pedały. Nie mogę wystartować, choć prawie nigdy nie miałem z tym elementem trudności. Kończy się przywaleniem pedałem w goleń. Znów opóźniam jazdę.
Wybieramy wariant do następnego punktu. Zdecydujemy się ciąć przez las. Droga zmienia się w ścieżkę, ścieżka w ślad… Stoimy nad potokiem i nie mamy pojęcia, ani gdzie jest punkt, ani gdzie my. Widzieliśmy przed chwilą jadących, ale to było po drugiej stronie wąwozu. Przeskakujemy potok. Nie ma śladów opon. Wybieramy drogę w górę, jeśli to nie mamy pomysłu gdzie jechać. Po kilku minutach natrafiamy jednak na punkt. Tracimy tu 20 minut. Większość zespołów nadjeżdża z przeciwnej strony
Następny punkt. Znów Renata i Piotrek. Jedziemy chwilę razem, ale nagle znikają w chaszczach. Wahamy się, czy nie pojechać z nimi, ale wybieramy wariant – jak się wydaje – prostszy.
Podjazd do Chorągwicy ciągnie się niemiłosiernie.
Za nami podąża jakiś zespół. Zdali się wyłacznie na nas. Kluczymy po miejscowości. Oni za nami. W końcu decydujemy się wrócić. Andrzej mówi, że oni kompletnie nie wiedzą gdzie są. Okaże się, że to prawda. Opuścili ten punkt, podobnie jak kilka innych.
Nam honor nie pozwala. Wreszcie docieramy do punktu na górze Giewont. Czuję się, jakbym rzeczywiście wniósł rower na tatrzański szczyt. Tracimy kolejne 20 minut.
Zdecydujemy się ciąć drogę przez polną szutrówkę, a później coś co było cieniusieńką kreską na mapie. Rolnik, który ją zaorał nie sprawdził mapy wydawnictwa Compass. Próbujemy więc miedzą, później polem. Kiedy pole zabronowane ustępuje miejsca głębokim skibom poddajemy się. Trzeba wracać. Tniemy więc przez rżysko i po 2 kilometrach dojeżdżamy do szutru.
Tu znów podjazd (znów cieniutko). Dogania nas Thule Mix. Nawigujemy wspólnie do następnych dwóch pieczęci. Wreszcie ostatni. Wydaje się, że widmo przekroczenia limitu czasu na punktach zostało odsunięte. Jeszcze tylko dwa punkty w Puszczy, gdzie znów spotykamy jednoosobowo zaliczające punkty zespoły i ostatnia prosta.
Thule z którymi współpracowaliśmy przyspiesza. Andrzej trzyma się im na kole, znów nie daję rady. Są 200 metrów przed nami. I nagle Andrzej wykonuje wariacki manewr. Bierze rondo po lewej stronie i wjeżdża na chodnik. Rzucam się za nim, przede mną staje 25 centymetrowy krawężnik. Hop. Wyprzedzamy Thule Mix, tak dla wiwatu ale tracimy 8 pozycji w open ostatecznie zajmując 40 miejsce. Drugiego dnia przejechaliśmy 103 km. Łącznie w ciągu dwóch dni 242 kilometry, w łącznym czasie 14 h 16 minut.
Czuję, że zwaliłem drugi dzień. Trudno, to sezon przeznaczony na doświadczenia. Tym razem dowiedziałem się, że na etapówkę jestem cienki Bolek oraz, że z tak kiepską bazą nie mogę sobie pozwolić na przerwę w treningu.

Istebna 22.09.07 (MTB Marathon)

Napalony byłem. Forma w Krakowie, pierwsza 20. w kategorii i ciągły wzrost możliwości. Czułem, że mogę powalczyć w Kielcach i tu w Istebnej. Lekcja pokory przyszła szybko. Gleba na początku września i naderwane więzadła lewego barku. Przerwa w treningach, i ten strach na zjazdach… Dalszy ciąg lekcji nastąpił w Istebnej.

[more]

Upadek był niepozorny choć zasłużony. Jaki idiota kładzie się na wysłanych szyszkami zakrętach w lesie. Przednie koło ujechało. 10 dni bez roweru, spanie na jednym boku, konieczna pomoc przy zakładaniu koszuli. Mam za swoje, a wydawało się, że już mogę latać.

W ramach powrotu do roweru na tydzień przed zawodami objechałem trasę MEGA w Istebnej. Do gps-a wrzuciłem tracka z Bikebrother.com i hajda. Ślad niepokojąco często zjeżdżał z trasy i prowadził drogami zalanymi gęstym błotem, ale co tam. Piękna pogoda i możliwość spokojnej jazdy po Beskidzie to była nagroda.

Bark podczas jazdy nie boli, tylko to spięcie na każdym zjeździe. Nerwowe wyszukiwanie korzeni i innych przeszkód. Lekarz mówił – trzy tygodnie przerwy, ale co on tam wie.

Z każdym kilometrem objazdu wracała mi wiara, że może jeszcze w tym sezonie powalczę. Co prawda przerwę czułem łapiąc zadyszkę na każdym podjeździe, ale kiedy bez dotknięcia stopą ziemi wdrapałem się na szczyt Ochodzitej uwierzyłem, że Istebna może być moja. Pochylona ścieżka wysłana korzeniami wzdłuż granicy przypomniała jednak o moim barku. Gleba nie była silna, ześlizg przy małej prędkości. Normalnie bym pewnie utrzymał, nie jednak wtedy, kiedy ściska się kierownice zesztywniałymi ze strachu rękami. Znów stara prawda – łeb jedzie, a jak łeb sztywny ze strachu…

Start za tydzień, może uda się do tego czasu coś zrobić ze sobą.

Strach i za stodołą

Wreszcie niedziela startowa. Z Furmanem, Pitem i Mariuszem z rowerowania meldujemy się na starcie przed 9. Wciskam się w nową koszulkę i czuje, że pół miesiąca mniejszej aktywności zakrągliło mnie znacznie. Waga potwierdza + 4 kg. Jedziemy. Znów ten sam błąd. Na starcie stoję za daleko. Tym razem znajomość trasy zaszkodziła. Wydawało mi się, że podjazd na przełęcz Kubalonka wyjaśni wszystko i co? Na ostatnim stromym podjeździe prawie nie da się wyprzedzać. Tak gęsto.

Kto potrafi ten jednak jedzie. Ucieka mi do przodu Dziczek na twardo ciągnący po asfalcie, na stromym doganiam Pita i Kasię z Rowerowania.

Wjeżdżamy do lasu. Mokro. Wszystkie zjazdowe strachy na nowo wyłażą zza drzew. Ręce na klamki i zaczynam tracić pozycje za pozycją. Zwykle na zjazdach, nie jestem jakimś mistrzem DH, na tych szybkich ani nie tracę, ani nie zyskuję, a na korzeniach i kamieniach nawet udaje mi się przesuwać do przodu. Nie dzisiaj.

Nie dziwię się, że już wcześniej odjeżdża ode mnie Pirx z Maruderów. W Krakowie ścigaliśmy się równo, więc próbuję się go utrzymać. Gdyby to były zawody motocyklowe napisałbym, że pierwszym zakręcie powąchałem jego gumy, w lesie znika mi w błotnym prysznicu. Nawet nie dlatego, że jedzie na fulu Santa Cruz, tylko że mój strach zaczyna dominować. Z kilometra na kilometr jeszcze gorzej. Kamienny zjazd z Tynioka jeszcze jako tako, ale później zaczyna się szybka i mokra ścieżka w lesie. Nic nie daje wmawianie sobie – luz, puść klamki, nie przeszkadzaj rowerowi. Obraz siebie walącego się na lewy bark jest mocniejszy. Przydałaby się setka na rozluźnienie. Jak jest źle przekonuję się, kiedy wyprzedza mnie pierwsza dziewczyna! Na zjeździe. To nie zdarzyło mi się od Karpacza, na początku sezonu.

Przejeżdżamy przez Czerchlę zjazd po łące, w dole, 50 metrów niżej widać ogromny korek zakręcających za jakimś budynkiem. – Bierzcie tę stodołę z lewej strony – krzyczy grupka górali ubawem przyglądająca się wyścigowi. Wygląda na żart, ale rzucamy się w poprzek łąki. Trasa ta sama, ale omijamy korek i zyskujemy z 40 pozycji.

Bez haka nie da rady

Jakoś dojechać i tyle. Przed drewnianą kładką tracę licznik. Szkoda, przejechaliśmy razem kilka tysięcy kilometrów. Przy rozjeździe na MINI Orkiestra, także z Rowerowania, zgłasza jakiś problem z kołem. Pomocy jednak nie chce. Jedziemy dalej. Podjazd. To już 20 kilometr, kroczek po kroczku udaje się odzyskiwać pozycję utraconą na zjeździe. Nadal to nie jest to miejsce w stawce, w którym udało się być podczas kilku ostatnich maratonów. Ostry podjazd, schodzimy z rowerów – trzeba podprowadzić. Wypłaszczenie, hop na siodełko i … mielę w miejscu. – Ty masz już po zawodach – słyszę z tyłu. Przerzutka smętnie zwisa na łańcuchu. Hak. Zemścił się za ręczne prostowanie po co trzech wywrotkach, zemścił się z klepanie go młotkiem.

Pozostaje rozkuć łańcuch, zapakować z przerzutką do chustki i po zawodach.

Zaraz, zaraz… do rozjazdu na MINI było chyba w dół. Wracam i witają mnie zdziwione miny walczących z podjazdem. Mam okazję się przyglądnąć zawodnikom z nietypowej perspektywy – od strony twarzy. To upewnia mnie, że nie szło dzisiaj dobrze, nawet dodając 15 minut na walkę z przerzutką. Przez pierwsze kilka minut zjazdu mijam jeszcze walczących, ale później albo wyczerpani, albo zajmujący się pogawędkami i obserwacją widoków.

Strażak na rozjeździe zapewnia, że dotoczę się do mety MINI bez napędu. Słowo META, to za dużo powiedziane. Szukam bramek i mijam żywą Metę – chłopaka, który zapisuje czasy i numery. 33 miejsce, na 50 startujących. W całym cyklu w kategorii Mega 51 miejsce na 350 klasyfikowanych, fakt, że z trzema startami, zamiast siedmioma. Powalczymy w przyszłym roku.

Kraków 26.08.2007 (MTB Marathon)

Nie widziałem nic. Ocknąłem się gwałtownie, kiedy przednie koło zjechało ze ścieżki. Jak dobrze, że w Lasku Wolskim opadłe liście leżą tak długo. Twarz cała, kask cały i ta nowa koszulka bez dziur. Fajnie się leży, nie trzeba pedałować. Może tutaj zostać…?, Nadjeżdżają z tyłu z sakramentalnym – Wszystko ok?

[more]

 Miło jest ruszyć z domu na rowerze na maraton. Godzina 9, piękna pogoda, wiaterek w uszach, mały ruch w mojej wsi i na drodze do Krakowa. Zastanawiam się, tylko czy przy mojej kondycji 15 kilometrów to nie za bardzo forsowna rozgrzewka.

Przed 10 z Rowerowaniem wspólne fotografie i oczekiwanie na start giga. Już widać, że start przez Błonia rozciąga mocno stawkę, kto potrafi utrzymać rytm, kto mocny wyprzedza na wyboistej łące. Na starcie od 11., stoimy z ekipą forumową: Kasią, AndyLo, Axim, Pociem i Tadkiem. Zamieszanie z matą, która uaktywnia nasze czipy powoduje, że trzeba się ustawić znów. Tracę z widoku taśmę oddzielającą nas od sektorów, ale dla mnie to i tak wystarczające miejsce, byle nie trafić na korek na ścieżkach w Lasku Wolskim.

Dobrze znać trasę…

Start. Po Błoniach do przodu, ulica wzdłuż Rudawy i podjazd do Zoo. Zaraz, zaraz – jesteś z przodu stawki, to inaczej niż zwykle, kiedy ruszasz z ogona. Nie możesz gonić wszystkich, bo padniesz. Zresztą czuję się kiepsko, tak kiepsko po pierwszym podjeździe było zaraz na początku sezonu. Zmęczenie, ołów w nogach i zadyszka i kolka, której nigdy nie miałem. Albo za długi dystans rozgrzewki, albo przegiąłem w tygodniu, od wtorku przejechałem prawie 250 km na ostro. 

Na podjeździe do zoo

Momentami było bardzo ciepło

Zdjęcie ze strony http://picasaweb.google.com/ga.agata/LBMKrakow

Jednyna nadzieja to pulsometr, który już na stałe zagościł na przegubie a nie na kierownicy – tętno pod 170, co oznacza, że nie ma totalnego zgonu. Nie ma wybacz – trzeba jechać.

Trzymam się grupki przede mną, tuż na kole na wąskiej ścieżce w lesie. Wypadamy pod obserwatorium, podjazd graniastymi płytami. Zaraz, zaraz! Jakiś peleton wypada z lasu powyżej nas. Inny maraton? Niestety nie, zgubiłem jak baran drogę. Widzę Kasię z Rowerowania, z którą rozstałem się na Błoniach, rozpoznaję inne koszulki. A więc na początek ze 3 minuty w plecy. Na nic ustawianie się na przedzie stawki, na nic rwanie na podjeździe. Do tego nogi ciągle ciężkie.

Nie ma co płakać, trzeba odrabiać. Droga do Kryspinowa, po prawej pusto tylko kamienie, napęd na twardo i daje się gonić. Zastanawiam się czy Pocio z którym ruszyłem z Błoń wyskoczył przede mnie po moim błądzeniu w lasku, gdzie AndyLo, z którym czasem razem trenujemy, a który na maratonach mnie zwykle objeżdża o kilkanaście minut.

Remontowany most nad autostradą i rów przed i za betonową płytą  – większość zawodników zsiada. Z objazdu trasy przed tygodniem wiem, że da się to wziąć na rowerze. Znów kilkanaście pozycji.

Kochanowski po maśle

Do Morawicy nic się nie dzieje. Wiatr, więc trzeba się łapać kół, tych którzy są nieco szybsi, jak nie ma nikogo to samemu ciągnąć. Nogi nadal ciężkie, ale twarde przełożenia pozwalają wyprzedzać na podjeździe. Obrót za obrotem.

Popadam w stan transu, nie obchodzi mnie czy ktoś mnie wyprzedza, czy ja kogoś, byle trzymać rytm i nie odpuszczać za bardzo.

Bufet bez schodzenia z roweru napełniam bidon i pożeram kawałek arbuza. Muszę rozwiązać problem picia. Rama nie pozwala na dwa bidony, z camelbagiem nie mógłbym jeździć. Wąwóz Półrzeczki. Jedziemy jeden za drugim. Szybko, ale z kontrolą. Błąd na tym singieltracku oznacza koniec wyścigu. To tu dwa miesiące temu na maratonie Eski rozwaliłem brodę. O dziwo kałuża u wylotu wąwozu jest przejezdna, a było to miejsce pewnik, że znajdzie się tu błoto.

Agrafka i podjazd. Słychać już charakterystyczne przekleństwa i wypinanie się z pedałów. Korek – nie ma jazdy. Biegniemy z rowerami pod górę. Kurcze – jeszcze dwa miesiące temu szedłbym tutaj ucinając miłe pogawędki z zawodnikami, dzisiaj w tym miejscu stawki już bez słowa truchta się w górę.

Mam obiekt do ścigania. Pomarańczowa koszulka i gięta kierownica. Dobrze zjeżdża, podjeżdża w moim tempie lub szybciej. Śledzę go od Morawicy. Na podjeździe przed Nielepicami wiem czego się spodziewać najpierw stromy asfalt, później stromy podjazd po kamulcach. Da się to zrobić, tylko trzymać rytm. Dopadam pomarańczową koszulkę i na wąskiej ścieżce próbuję się napić z bidonu, w efekcie zwiedzam okoliczne krzaki, nie schodząc z roweru. Pomarańczowa koszulka znika.

Za chwilę osławiony wąwóz Kochanowski. W zeszłym roku tu prowadziłem w dół, tak jak kilka osób dzisiaj. Zresztą kiedy tutaj jest mokro to trudny kawałek, nie z powodu stromizny czy kamieni, tylko z powodu wąskiej rynny w środkowym fragmencie. Jeden nieopatrzny ruch i fik przez kierownicę. Dzisiaj nic z tych rzeczy. Zjeżdżałem już tutaj kilkanaście razy, ostatnio w zeszłym tygodniu, teraz trzeba tylko zjechać. Idzie łatwo. W środkowym fragmencie pozwalam się prędkości wyrzucić na ścianę wąwozu i omijam rynnę szerokim łukiem.

Odliczanie końcowe

Jakiś kibic z zacięciem rachmistrza liczy przejeżdżających, 206, 207, 208, 209… To połowa trasy, jestem 209, a zwykle w drugiej części nadrabiam. Co prawda dopiero połowa, ale pozostały jeszcze tylko dwa podjazdy i rzeźnicki Lasek Wolski. Jest więc szansa na wymarzoną 200!

Pomaga mi ta myśl. Dziękuję Panu, który liczył. Nogi bolą, plecy bolą ale pierwszy raz podczas tego wyścigu podnoszę głowę, żeby się rozejrzeć za przeciwnikiem. Plecy bolą pewnie także innych. Pierwszy wyprzedzony, pod radarem jestem 208., ktoś łata dętkę na poboczu – 207., bufet w biegu, 206., 205., 204…

Jak świetnie poprowadzili tutaj trasę. W porównaniu z naszym objazdem wszystko jest przejezdne, ba – pomimo 40 km w nogach wydaje mi się fajne.

Dopada mnie czołówka giga. Dziwne wrażenie, dawno mnie nie dublowali. Na pocieszenie, to że startowali godzinę wcześniej, ale i tak zawsze miło popatrzeć jak chłopaki podjeżdżają.

Przed Burowem ostrzegam zawodnika (201.) o szkłach  w wąwozie, okazało się, że i tu organizatorzy zadziałali. Pomiędzy kupą cegieł i szkła przejezdna ścieżka.

Wypadamy na asfalt. Znów kilka pozycji, wychodzi na to, że może się udać, byle nie pęknąć. Na moim kole trzyosobowa grupka, znów znajomość trasy się przydaje. Asfaltowe skrzyżowanie lewo, prawo i znów mam dwóch przed sobą. Cały czas sobie powtarzam, innych też boli, nie pękaj. Z tym mottem dojeżdżam do autostrady, za sobą słyszę chrzęst żwiru. Zawodnik z jakiegoś Lubelskiego teamu ma też dość. Jestem wy…. Okazuje się, że również zaliczył dłuższą wersję lasku Wolskiego – dojeżdżamy do autostrady. Schody pionowo w górę (jaki ciężki ten rower) i za wiaduktem pionowo  w dół. Tu trzeba uważać – nogi same się uginają, lepiej stąd nie spaść.

Wypadamy na asfalt na nieczynnej nitce autostrady, zaraz zaraz, strzałki są na polnej drodze za rowem. Tym razem zachowałem czujność, stąd już blisko do Lasku Wolskiego. Wg. drogowskazu – 10 kilometrów do mety. Zamiast spodziewanych 64, wyjdzie więc 66 – cena za gapiostwo.

Masyw ciągnie, ja przez kierownicę

Mam nowy cel. Zawodnik z napisem „Masyw” na spodenkach. Podjazd. Znów sporo osób prowadzi, :”Masyw” ciągnie pod górę. Czaję się z tyłu zbierając siły na serpentyny – ostatni podjazd. Na górze  już nie mam nic do zaoferowania. Widzę tylko, że ci przede mną również robią bokami, jest więc duża szansa na przełamanie bariery 200. Teraz tylko uwaga. No tak – tego zabrakło, lecę przez kierownicę głową w dół. Zaskrzypiał styropian kasku. To przednie koło wpadło w głębokie liście. Zbieram się. Lekko podrapane ramie i chyba tyle. – Wszystko ok? Chyba ok. – pytają przejeżdżający, w tym mój poprzedni cel „Masyw” W otwory w kasku przypchane mchem i liśmi. Tracę dwie pozycje. Nie mam już wody i muszę uważać – ten upadek to przez zmęczenie.

Serpentyny przejadę choćbym miał rękami pedałować, stamtąd już tylko ostry zjazd, gdzie ktoś ostrzega, żeby nie jechać środkiem, Udaje mi się zostawić znów kilku zawodników, w tym „Masywa”. Ostatnia mordęga tzw. Biała Droga, stroma, ale krótka i kilka singieltracków. Nie ma gdzie tracić pozycji, trzeba to przejechać to szybko, ale bez wariactwa.

Na asfaltówce doganiam jeszcze dwie osoby, wśród nich kolega z M1. On uznał wyścig za skończony i bez trzymania posila się batonikiem, popija wodą. Ja tak nie umiem, dopóki nie piknie bramka mam przymus się ścigać.

Spokojnie, Giga cię wyprzedza

Błonia. To niby już meta, ale ciągle daleko. Nie zwalniać, nie tracić pozycji. Z tyłu ktoś atakuje. Sił brak ale staję na pedały, – Spokojnie Giga – słyszę za plecami. Daję mu miejsce i jadę za nim. Wykorzystuje to niebieska koszulka, jeden z dwóch zawodników wyprzedzonych przed minutą. Staram się przyspieszyć, ale nie udaje się. Niebieska koszulka gna co raz szybciej. Balony mety zbliżają się bardzo wolno, na szczęście następny zawodnik za mną ma 100 metrów straty. Nic tu się już nie wydarzy.

Na mecie

Najgorsze samopoczucie, najlepsze miejsce

Na mecie czeka Iwona. Na prawdę mam dość. Kupuję wodę, nie mam siły nawet szukać bufetu. Na konkurencyjnej Esce miłe jest to, że dają do ręki izotonik po wyścigu. Tu trzeba się samemu zatroszczyć. Powoli dochodzę do siebie, jestem pewien, że zwaliłem ten maraton. Szukam znajomych. Na razie tylko Axi z jakimś kosmicznym wynikiem ok. 3 godzin, za chwilę zjawiają się następni. Poobijany Ciaposo całuje rower dziękując mu za 6 miejsce w kategorii Giga, dojeżdża Kasia, która znów zalicza podium, Maxwell przejechał pierwsze Giga z dobrym wynikiem, a AndyLo znów mnie objechał, Pirx z Maruderów spotkany na trasie, Lesław błądził pod Rudnem, ale i tak przejechał giga w tempie niedostępnym dla mnie, z czasem widzę co raz więcej znajomych twarzy.

Podsumowując 160 miejsce w Open, 19 w kategorii. Jedno i drugie najlepsze w dotychczasowych startach w maratonach, od zeszłego roku poprawiłem wynik o prawie… 300 miejsc.

Przesieka 18.08.07 (Bikemaraton)

– Rozmawiałam już z drzewami – tak mówiła Kasia z Rowerowania po przejechaniu maratonu w Przesiece. Mnie za to było podejrzanie dobrze. Tylko, że ja jechałem dystans mega, Kasia – giga. Czyżbym się obijał. Choć cyfry mówią co innego: najmniejsza różnica do prowadzącego, najlepsze miejsce w kategorii, najlepsze open. Ciągle jednak nie przekroczyłem magicznej 200.

Po raz trzeci przemierzam tę trasę. Najpierw był Karpacz, później Świeradów, teraz Przesieka. Zastanawiam się czy warto tak daleko się tłuc, ani nie walczę o pudło w klasyfikacji generalnej, ani tereny nie nowe, ale powiedziało się „jadę”, więc jestem w samochodzie pod Wrocławiem, razem z Kasią, Renatą i Mariuszem „Pociem” z Rowerowania.

Start pod górkę

Sama Przesieka to niezbyt imponujące miejsce. Jeszcze się nie załapała na turystyczny boom. Na starcie tłumy. Odnajduje nas Dominik „Orkiestra” z Rowerowania, spotykam kilka poznanych na poprzednich edycjach osób, z daleka miga mi Leszek z Eski. Postanawiam stanąć 10 minut wcześniej niż zwykle. Za późno. Kiedy ustawiam się na biegnącym pod górę korytarzu do startu przede mną tłum. Łąka, górka i setki ludzi. Gwarantowane spore opóźnienie do bramki. Tak też się dzieje za 40 minut. Sprawdzam opóźnienia. Ruszamy w 52 sekundy od sygnału „Start”,  bramkę mijam 2 minuty i 2 sekundy od chwili, kiedy zaczyna się liczyć czas.

Pierwszy podjazd „Droga na dwa mosty” w miarę szeroki, da się wyprzedzać.

Zmieniłem sposób jedzenia. Batoniki w miejsce żeli. Mam wrażenie, że dłużej mam „z czego” jechać, a żołądek jest mi wdzięczny, ze nie wrzucanie chemii.

Wyprzedza mnie „Orkiestra” w koszulce w kościotrupa, tym razem nie wiezie ze sobą głośników. z których peleton atakuje Prodigy, tylko słucha „empetrójki”. Jadę za zawodnikiem w zielonych spodenkach z napisem AMD, który toruje drogę. Z mojej kasety zaczynają dobiegać dziwne dźwięki. Trochę się tego spodziewałem, bo likwidując maleńki luz, chyba skręciłem ją za mocno i już w przeddzień trochę charczała.

Ignoruję tę histerię sprzętu i staram się utrzymać za spodenkami. Pulsometr trzymam na przegubie, kiedy zerkam pokazuje ponad 170, a ja się dobrze czuję i skupiam się na przypomnieniu sobie, co to jest za skrót AMD. Chyba coś od procesorów komputerowych. Ale dość trzymania się na kole, trzeba walczyć. Pierwszy zjazd. Wreszcie to nie szuter, tylko kamienie i korzenie. To lubię.  Na takich zjazdach zyskuję więcej pozycji niż tracę. Cały czas uważam, bo wyścigi przegrywa się… itd., ale miejsce po miejscu przesuwam się do przodu.

Gruszki na …bufecie

Od kilku maratonów nie patrzę na licznik kilometrów, tylko na czas, który przypomina mi o konieczności jedzenia i picia. Teraz baton. Kurcze na starcie tak łatwo wszedł. Mielę w ustach miętowo-karmelową kluchę usiłując ją zapić wodą. Asfalt daje chwile czasu na to, aby się nie udławić. Łańcuch nie chce zostać na 4 zębatce. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest mi tak potrzebna na podjazdach. Co chwilę kręcę młynka z chrzęszczącym łańcuchem. Za chwilę nie mogę wrzucić też na 3 zębatkę. Nie ma co się rozczulać. Pozostało jeszcze 7. Zawsze można coś wybrać. 1 i 2 za miękkie to może 5? O dziwo da się podjeżdżać nawet dość strome podjazdy i to szybciej. Na twardo znów udaje się zyskać kilka pozycji.

Asfaltowy podjazd o którym uprzedza wyprzedzany zawodnik, na oko z M5. Mówi, że na końcu trzeba już z buta. Nie wierzę, że są takie asfalty, których się nie da podjechać. Daleko na końcu rozległej polany widzę jednak zawodników jadących zakosami, kilku prowadzi. Coś w tym musi być.

Nie jest tak źle. Młynek i jazda do góry. Tam miły obrazek – rodzina przy zagrodzie podaje wodę zawodnikom. Fajnie, że kogoś jeszcze obchodzi ten wysiłek.

Pierwszy bufet ominięty, na drugim uzupełniam izotonik i rozglądam się za kandyzowaną gruszką. Skąd oni biorą takie fajne owoce. Wcale jej nie potrzebowałem, ale pamiętałem ze Świeradowa jaka jest dobra.

Szybki szuter szumi

Szybki szuter w dół. Gładki jak stół, od czasu do czasu poprzecinany betonowymi rynnami na wodę. Jest gładko, więc zerkam na licznik 55 km/h. Jakby się tu wyłożyć to potrzebny byłby przeszczep skóry. Pierwszy zakręt, a jakże dobrze oznaczony, hamuję i czuję, że nie da rady. Trasa w prawo, ja prosto. Nie trafiam w zakręt  – na szczęście jest szeroko. Nie byłem tam pierwszy. Obok kamieni oddzielających drogi wyjeżdżona koleina. Tędy wszyscy wracają na trasę. Szybki szuter zbiera ofiary. Na mecie Orkiestra pokaże mi kolano, łokieć, bark i kciuk poobdzierane i poobijane po kontakcie z betonową rynną, Leszek z Eski próbował się zmieścić w zakręcie z którego ja wypadłem i podparł się kolanem.

Ostatni podjazd po asfalcie i zjazd po kamieniach. Ciekawe, czy dzisiaj pęknie 200. Wyjeżdżamy na łąkę. To już meta!? Na liczniku 41 km, czekałem na jeszcze jeden podjazd i zjazd do mety. Za mną ruch. Ktoś chce się ścigać na finiszu. Zaspałem. Dwóch zawodników mija mnie po prawej. Doświadczenie z przegranej końcówki w Zawoi procentuje. Hamuję wcześniej a chłopaków wyrzuca na trawiastej agrafce. Tu jeszcze dwóch przede mną walczy. Ja mam tylko twarde przełożenia, albo pęknę, albo się nie dam. Tym razem się udaje. 5 miejsc ocalonych.

To niestety nie wystarcza. Czas 2:29:08. Do pierwszej 200 zabrakło mi półtorej minuty. Tyle ile marudziłem na starcie.  Na pocieszenie zostaje to, że po raz pierwszy dystans do zwycięzcy mam poniżej 50 minut.  To daje odbicie w klasyfikacji generalnej, gdzie awansowałem o 7 miejsc.

Dziewczyny: Kasia i Renata odbierają nagrody za miejsca na podium. Wracamy do domu. 400 kilometrów dłuży się niemiłosiernie, na szczęście następny maraton na własnym podwórku.

Świeradów 04.08.2007 (Bikemaraton)

Piękne widoki, szybkie ściganie i ponad tysiąc uczestników. Izery to raj dla turystów rowerowych, dwa odcinki po korzeniach i kamieniach to jednak zdecydowanie za mało.

Z Kasią i Spinozą z forum Rowerowanie ruszamy już w piątek. Planer pokazuje 400 kilometrów z Krakowa. Każde z nas ma inne powody, żeby jechać taki kawał, gdy w tym czasie pod nosem (od mojego domu z 3 km) odbywa się maraton w Michałowicach.

Kasia jedzie bo walczy o miejsce w swojej kategorii na dystansie Giga, Spinoza sprawdza formę budowaną systematycznie, metodą „mało, ale precyzyjnie”, ja chcę pościgać się z branżą medialną, a ponadto mieć pewność, że pojadę 5 maratonów wymaganych w tym cyklu do klasyfikacji generalnej. Przyda mi się to w przyszłym roku, żeby zobaczyć czy są jakieś postępy.

Znów późno na starcie

Droga upływa nam na gadaniu o … rowerach. Nietrudno się domyśleć. Ten bzik u każdego wywołuje podobne objawy. Trening, dieta, waga swoja i roweru. W pięć godzin nie dochodzimy do ostatecznych konkluzji.

Świeradów, miasteczko moich wycieczek szkolnych z podstawówki (nic nie pamiętam) przeżywa renesans. Poniemiecki zdrój znów ożywa za sprawą niemieckich kuracjuszy. Co raz więcej eleganckich pensjonatów. Spotykamy Lesława, Hokeistę i Renatę z forum. Wszyscy mieli jechać w Michałowicach, a tu proszę – całkiem spora obsada.

Znakomite tortelini jako background na jutrzejsze zmagania, Lesław zapowiada asfalty i długi pierwszy podjazd. Na starcie jestem o 10.30, pełno ludzi. Spiker krzyczy, że 1050 osób na wszystkich dystansach. Mam nadzieję, że nie pomyliłem się i na podjeździe do Czerniawy wszystko się wyjaśni.

Ruszamy, stres i napięcie, jak zwykle. Na pierwszym podjeździe wyjaśnia się tylko to, że znów za późno się ustawiłem na starcie. Szukając swojego miejsca w szeregu, które jest na razie ok. 200 miejsca w stawce na mega przepycham się do przodu. Wyprzedzanie jest kosztowniejsze niż równa jazda pod górę, trzeba albo zwalniać, albo deptać zajmując wolne miejsca. Ostatni raz tak późno staję na starcie – obiecuję sobie.

Udaje mi się załapać na korek przed pierwszym zjazdem. Jak na włoskiej autostradzie. Nie wiadomo dlaczego się utworzył, nie wiadomo dlaczego rozładował. Zjazd prosty, ale suma zawahań odkłada się na kilkuminutowe marudzenie z prędkością 5 km/h.

Koniec małej pętli, dla mnie najpiękniejszy fragment maratonu. Seria agrafek po lesie. Górskie i podkrakowskodolinkowe doświadczenie procentuje. Korzenie, kamienie, małe bandy to jest to co lubię. Po asfalcie wpadamy na bramkę start/meta i znów w góry.

To fajne, że wyścig trzykrotnie przemierza centrum miasta mamy trochę kibiców, braw, człowiek choć lamer czuje się jak prawdziwy zawodnik.

Cyferki rządzą

– Jesteś 500 – krzyczy człowiek na bramce. Ale chyba wśród wszystkich dystansów? – Tak, tak – uspokaja jadący obok. To dobrze, bo miałem wrażenie, że przez pierwszą godzinę wykonałem kawał roboty. Ze 150 z Giga, drugie tyle z Mini, czyli jestem na swoim miejscu – ok. 200 mega, kalkuluję. Chciałbym, żeby dzisiaj przy mojej klasyfikacji w Open pokazała się 1 z przodu, czyli druga setka. Przepracowałem czas od Zawoi, kilkadziesiąt godzin przejechane, rower chudszy o 1,2 kg dzięki nowym kołom i korbie, ja chudszy o 2 kg. Coś z tego powinno być.

– 22 minuty straty do pierwszego – informuje kolejny człowiek. – Zaraz go będziemy mieli – żartuję i patrzę na zegarek. 12.05! W ciągu godziny dostałem 22 minuty. Dobrze, że się tym nie przejmuje. Trzeba patrzeć na najbliższych rywali.

Dłuższe korby powodują, że spadła mi kadencja, mam wrażenie, że jadę bardziej siłowo. Wjazd na Stóg Izerski. Nie można marudzić, boli – przyspieszyć. Tylko dlaczego te plecy tak rwą. Spinoza powie mi później, że też miał ten sam problem i być może to z powodu małej ilości picia. Niby pamiętam, ale popijam tylko drobne łyczki i po godzinie mam jeszcze 1/3 bidonu. Trochę dużo. Winna jest pogoda. Jest chłodnawo i nie odczuwam pragnienia.

Asfaltowy zjazd ciągnie się potwornie. Nie znoszę szybkich długich i prostych technicznie zjazdów. Wyobraźnia pracuje. 61 km/h (byli tacy, którzy tu mieli ponad 70.), nikogo nie wyprzedzam, nikt się do mnie nie zbliża.

Koniec zjazdu, krótki podjazd. O Matko! Oddajcie mi moje nogi. 5 minutowy zjazd bez kręcenia, w zimnym powietrzu sprawił, że każdy obrót korbą boli. Już nigdy więcej jazdy w dół bez kręcenia, choćby bez przyspieszania. Zbieram się kilka minut.

Izerskie Góry super do turystyki rowerowej. Jak w Czechach asfalt, szutry. Spotykamy mnóstwo rowerzystów. Ja wolę korzenie i kamienie, ale taka infrastruktura przyciąga.

Znów zjazd. Po 6 kilometrowym podjeździe ma być 15 km zjazdu. Profil trasy był prosty podjazd ostry, zjazd długi, podjazd krótki, zjazd krótki, podjazd krótki, zjazd krótki – meta.  Tym razem tłuczeń i znów trzeba dokręcać w dół, znów szybko. Widzę siebie, który trafia twarzą w ostre kamienie. Pierwsze gumy, pierwsi nieszczęśnicy wygrzebujący się z rowu.

Widzę zawodnika bez kasku, z którym stałem na starcie. Doszedłem go na bufecie, teraz zjeżdża przede mną.  Staram się go nie zgubić, ale po dwóch wizytach w głębokim tłuczniu pukam się w głowę.

Za chwile podjazd, jeśli chcesz wygrać z nim, wtedy atakuj. Kolega bez kasku znika za zakrętem, daje się jeszcze wyprzedzić zawodnikowi z koszulką Hotel Las, którego wcześniej dopadłem pod górkę. Ostatni podjazd, udaje mi się uzyskać z 10 pozycji, w tym jednego i drugiego zjazdowca. Mam jeszcze trochę siły, żeby zrzucić na średnią tarczę.

Zdjąłem pulsometr z kierownicy i nie wgapiam się w tętno sprawdzając, czy nie przeginam. Zobaczymy jak taki manewr zadziała, bo miałem wrażenie, że się za bardzo oszczędzam.  Cyfry to potwierdziły. Uzyskałem wyższe przeciętne tętno, dłużej też przebywałem w strefach wyższego wysiłku.

Pierwszy dubel

Ostatni zjazd, znów serpentyny. Wpadamy w grupę outsiderów z dystansu mini. Już wiem co czuli zawodnicy z Giga, którzy przed rokiem dublowali mnie w Krakowie, a w tym roku w Krynicy – dlaczego oni tak wolno się poruszają. Jedziemy po serpentynkach w lesie cztery razy szybciej niż ostatni, wycieńczeni miniowcy. Okrzyki „lewa! Prawa!”, dwie mini-zawodniczki schodzą z rowerów przed korzeniami. Ostatni asfalt. Nie dochodzę nikogo, nikt mnie nie goni.

225/552 w Open, 31/97 w kategorii. Wynik odrobinę lepszy od startu w Zawoi, prawie 30 punktów więcej, ale to ciągle trzecia setka. Wśród branży zająłem 6 miejsce, 1 – Marek Tyniec dołożył mi 40 minut. W generalce przesunąłem się od 2 miejsca, na 34.

Zawoja 15.07.07 (Bikemaraton)

Dzikie okrzyki radości – warto było się wspinać na Jałowiec, dla takiego widoku. Czas i miejsce – czy potwierdzą, że forma rośnie i usprawiedliwią moje dobre samopoczucie podczas tego maratonu.

W przeddzień maratonu przeżywam spory stres, zwłaszcza jak coś jest niedopięte. Denerwuję się i nie mogę spać. Tym razem miałem powody. Powinienem dostać nagrodę za głupotę. Jak można samochodem, we własnym garażu przejechać po kole roweru?! Mnie się udało. Próby centrowania na nic. Godzina 21., jutro start. Panika. W garażu spojrzałem na makrokesza Grand z mechaniczną tarczą. Piasta no name, ale obręcz pancerna Alesa w pięknym czerwonym kolorze. Niech się dzieje co chce. Zamontowałem tarczę, podkręciłem szprychy i jedziemy.

Bojowe nastroje

Do Zawoi z Krakowa tylko 90 kilometrów, z AndyLo wyjeżdżamy więc o 7. Luksusowa godzina. Na miejscu okazuje się, że nie zabrałem niezbędnika. Nie mam kluczy, skuwacza, pompki, dętki. Fajnie się zaczyna.

Na trawniku obok parkuje furgonetka z ekipą z Rowerowania. Robi się cieplutko. Mnie w to graj. Łukasz „Hokeista”, który trenuje tu już od tygodnia ostrzega, że na trasie może być błoto. W nocy padało.

Dętka kupiona, ustawiam się na końcu. 10.45. Tak postanowiłem – na górskich maratonach, dopóki mi forma nie pozwoli dobrze i mocno przejechać całego dystansu nie pcham się do przodu.

Nie chcę zapeszać, ale dzisiaj zamierzam powalczyć. Obok mnie zawodnik, na oko z M4 na stalowym rowerze, z bagażnikiem i blaszanymi błotnikami oraz wypielęgnowanym wąsem. O, nie! Nie dam się zwieść pozorom. Doświadczenie uczy przyglądnąć się uważniej – buty, a jakże – pod espedy, łyda opalona i żylasta. Nie spojrzałem na numer, ale nie zdziwiłbym się, gdyby mnie objechał. Lud mówi – „Ch… sprzęt, byle nóżka podawała”.

Start – podjazd, wyprzedzanie, najpierw spokojnie, później mocniej. Dzisiaj jest ten dzień, kiedy nie mam na co narzekać. Wyspany, wypoczęty, po treningach. Ten maraton zweryfikuje moją aktualną pozycję w stawce.

Na kole od makrokesza

Spotykam Leszków – poznanego przed chwilą z ekipy Rowerowania i znanego wcześniej z Eski. Nie wygląda najlepiej – Dwa tygodnie bez roweru – mówi.

Skąd ja to znam, z poprzedniego życia. Warszawa, praca dla korporacji, praca, praca. Ani sił, ani ochoty, ani możliwości żeby gdzieś pojechać. Zresztą gdzie, o godz. 21-22 pozostaje tylko – po ścieżce na Ursynowie, albo do lasu Kabackiego. Nie wiem, czy taki jest powód przerwy w treningach Leszka, ale mnie to odbierało ochotę na regularną jazdę.

Pierwszy podjazd, pierwsza podróż z buta. Z Leszkiem z Rowerowania wymieniamy uwagi, że podjazd do jechania, owszem ale nie w tym tłumie.

Kolejka posuwa się do przodu. Nerwy z tyłu kogoś ponoszą, domaga się miejsca. Co on robi na 5 kilometrze w tym miejscu stawki?

Jazda. Pierwsze błoto, po Krynicy fraszka, płyciej, mniej klei, a przede wszystkim jest miejscowe. Na suchym można złapać rytm. Ciągniemy do góry wyprzedzając cały czas.

Jedzie mi się świetnie. Kółko makrokesza daje radę, nauczyłem się wreszcie jeść żele we właściwych momentach, piję sporo.

Na cienkim też można

Pierwszy bufet nie dla mnie. 20 km, podjazd, a mnie się chce wyprzedzać. Tego jeszcze nie było w historii moich startów. Zwykle w połowie maratonu już kombinowałem jak tu nie stracić pozycji. Najpierw siadam na koło gościa na Treku, wyprzedza i zwalnia. Ciągnę trzyosobową grupę.

Zjazd, ktoś jak rakieta wyprzedza mnie o centymetry. Czuję podmuch, fakt, że uważam na zjazdach i zwalniam, ale gdyby krzyknął to zrobiłbym mu miejsce. – Krzycz – drę się za nim. W złą godzinę. Zza zakrętu słychać – Gleba, Uwaga!

Ścigant wywrócił dwóch innych zawodników. Trzeci go właśnie sztorcuje. Nie chcą pomocy więc jadę dalej.

Przełęcz Kolędówki, las i grzbietówka z błotnymi odcinkami. Trzymam się koła gościa na cienkiej oponie. Na oko tak z 1,8. Radzi sobie w błocie i na kamieniach nadspodziewanie. Technika i doświadczenie pozwalają mu wyprzedzać. – Masz fana na ogonie – rzucam. Od tej chwili słyszy moje recenzje. – Dobry balans na tym korzeniu! Proste rozwiązania są najlepsze (kiedy przeciął kałużę omijaną przez kilku innych maratończyków). Cienkie koło przyspiesza. Po dwóch kilometrach błoto głebsze, więcej kamieni. Opony to Ci nie pomagają – mówię. – Rzeczywiście nie, ale Ty ciągle mnie śledzisz? – pyta. Daję mu spokój, tym bardziej, że teren zaczyna go pokonywać. Cienkie koła grzęzną.

25 km, ciągle chcę wyprzedzać. Długi podjazd, rywale idą, ja sprawdzam czy dojadę do szczytu. Nie ma się czym chwalić, ale sam się dziwię, że na takim etapie jeszcze chce mi się stawiać takie wyzwania. Udało się.

Pierwsza 200!

Bufet na podjeździe na Jałowiec. Na dojeździe słyszę rozmowę dwóch młodziaków. „W zeszłym roku byłem w pierwszej 200” mówi jeden. O kurcze. Rzeczywiście przesunąłem się do grupy, w której dotąd nie jechałem. Dostaję zastrzyk motywacji. Po bufecie jednak prowadzę w górę. Zaczynam czuć zmęczenie, później niż zwykle, ale jednak do mety jeszcze daleko.

Na szczycie Jałowca

Na Szczycie Jałowca. Zdjęcie robił Piotr „Maxwell”, który z Myślenic przyjechał na rowerze po… rękawiczki. Dystans tam i z powrotem 194 km. Jak już tu był to wjechał na Jałowiec i cyknął parę fotek.  Przednie koło pochodzi od fulla marki Grand.

 U góry – uwaga widok! Warto wjeżdżać dla takich chwil. Euforyczne okrzyki. „Gdzie hostessy, gdzie piwo!

– Uważaj na koleiny Kuba – słyszę. Nie to nie wewnętrzny głos rozsądku, to Piotrek „Maxwell” czai się na szczycie z aparatem. Jeśli On tak mówi, to wie co mówi, startował w niejednym maratonie, objeżdża mnie regularnie o conajmniej pół godziny.

Uwaga bardzo pomocna. Tu jest sucho, dobra widoczność i brak kamieni. Nic tylko puścić klamki. Jest jedno ale – terenowe samochody wyryły głebokie na 20-30 cm koleiny, trzeba jechać grzebieniem po środku. Łatwo podczas hamowania stracić kontrolę i wtedy lot przez kierownice murowany.

AndyLo jest żywym, choć poobijanym tego dowodem, dzisiaj, na dwa dni po maratonie jego policzek i łuk brwiowy zmienił pewnie kolor z różowego na sinożółty, a bark pewnie jeszcze boli.

Zjazd i wspinaczka na Beskidek.

Z kaskiem na oczach

Od tego momentu tylko zjazd. Miałem go dość. Głównie przez kask. Mój 7 letni Bell tylko czeka na pierwszą okazję (czyt. kamień), aby zasłonić mi oczy. Wyćwiczyłem już poprawianie w ułamku sekundy, ale wtedy trzeba puścić klamkę, rower przyspiesza i wali w kamień. Co robi wtedy mój kask? Tak, tak… czeka na takie okazje.

Zasuwamy pralką w dół, po tłuczniu, przez przepusty na wodę. Bez pompki modlę się tylko, żeby nie złapać snejka. Pozwalam rowerowi jechać, ale to kosztuje stanie na pedałach. Narciarska kontuzja łydki sprzed kwartału przypomina o sobie. Niech się to skończy.

Nie kończy się jednak. Wyprzedza mnie kilku zawodników, ja wyprzedzam dwie osoby. Generalnie na szybkich zjazdach tracę, na technicznych zyskuję. Ten na pewno nie był techniczny. Manitou Black zachowuje się jak sztywny widelec.

Wreszcie asfalt. Nie pamiętałem, czy nas coś jeszcze czeka z podjazdów. Doświadczenie kazało mi nieufnie traktować informację, że ma być 42 km na mega. Moje podejrzenia budzi kilku rywali, którzy rzucają się do szaleńczego zjazdu. Żadnego prostowania pleców, picia, posiłków tylko rura. Może to już ostatni zjazd.

Rurę daję więc i ja. Wyprzedza mnie zawodnik, z którym usiłowałem zagadać o trudach zjazdu, na oko z mojej kategorii. 44-11 pozwala mi go dojść. Zauważam dziewczynę, może 16 letnią wyprzedzającą innych. Kręci ze 120 na minutę. Siadam jej na koło. Ważę jednak 20 kg. więcej i muszę hamować, wysuwam się i prowadzę. Nie boję się pochylać na zjazdach, nie trzeba tak hamować. Na zakrętach doganiamy tych, którzy nas wzięli na początku asfaltu.  Dziewczyna dalej kręci zawzięcie i wyprzedza mnie. Siadam jej na koło. Wtedy Ona kładzie dłonie na plecy i mam wrażenie, że próbuje mnie odgonić, albo chce zmiany. Nie ma sprawy. – Siadasz na koło – krzyczę do niej.

Na mecie zapytam, co miały znaczyć te gesty. – Nadgarstki mi drętwieją – wyjaśnia. No tak, sprawa się wyjaśnia.

Na ostatnim zjeździe współpracuję z walczącą dzielnie zawodniczką

Fot. K.Przybysz, www.kprzybysz.pl

 

 

 

 

Ścieżka nad rzeką. Krzyczę na zawodnika bez łańcucha, który dzielnie postanowił ukończyć zawody, tylko dlaczego robi hulajnogę środkiem wąskiej ścieżyny blokując tych, którzy mogą jechać.

Ostatnia prosta nad bulwarem. Tu już nie dam się wyprzedzić.

Na mecie podziękowanie za walkę od zawodnika z którym zacząłem zjazd. To miłe, choć w tym przypadku nie zdawałem sobie sprawy z tego, że walczymy. Doszło do mnie tylko, że trzeba finiszować.

Ostatecznie nie udała się pierwsza 200. Miejsce 218 w open (25 w kategorii) z czasem 3:08.

Relatywnie najlepszy występ w górskim maratonie w tym roku.

Co prawda teoretycy kolarstwa piszą, że nie powinno się być zadowolonym z żadnego wyścigu, ale mnie motywuje fakt, że widzę postępy. Jest powód, żeby trenować.

Ps. Ciaposo z Rowerowania, któremu kibicuję (nie tylko ja) stanął na podium, dojechał 4 w kategorii na giga. I znów się tak fajnie cieszył. Zastanawiałem się co mi się podoba w jego postawie po wyścigu. Wczoraj wieczorem przeczytałem to u Joe Friela w Biblii Treningu Kolarza Górskiego „Wygrywaj ze skromnością, przegrywaj z godnością”

Krynica 07.07.07 (MTB Marathon)

No Panowie, trzeba obudzić w sobie zwierzę – żartował w drodze na maraton w Krynicy Mariusz „Ciaposo”. Ja tego dnia obudziłem w sobie tylko królika. Bardzo ubłoconego królika.

Marudziłem przed tym maratonem: a to że jeszcze przeziębienie, a to, że przez ostatnie dwa tygodnie właściwie nie trenowałem i takie tam bzdety, które mają usprawiedliwiać, że jestem kiepski. Ponadto po glebie na maratonie w Krakowie zwyczajnie miałem pietra przed błotem. Nie ma siły, trzeba jednak jechać  i nie pękać.

Wesoły siedmioosobowy autobus powożony przez Mariusza „Pocio” ruszył ze Statoila przy Powstańców Wielkopolskich punktualnie o 6.30. Na miejscu jakby mało ludzi. Niepewna pogoda, odległość i być może nakręcona atmosfera, że ten maraton będzie na prawdę „wycinacki”.

Nie starałem się stanąć z przodu. Miałem wrażenie, że wokół mnie sami twardziele, którzy i tak wyrwą do przodu, a moim łupem padną jedynie nieszczęśnicy, którzy zerwali łańcuch, złapali gumę itd.

Start poszedł niezwykle sprawnie, obyło się bez zwykłej hulajnogi. Strzał startera, z minuta czekania, klik, klik (przerzutek) i jedziemy. Pierwszy, asfaltowy podjazd rozciągnął stawkę, wjechaliśmy do lasu – pierwsza kałuża na nasłonecznionej polance nie wróżyła dobrze – skoro tu jest mokro, w górach musi wszystko pływać.

Od pierwszego zjazdu z Hawrynkówki było wiadomo, że nie będzie chwili wytchnienia. IRC Mythos dobrze się trzymały, starałem się patrzeć daleko w przód i wybierać drogę, muskać tylko klamki. Ta technika do końca się sprawdzała. Udawało się zjechać prawie wszystko, poza kilkoma fragmentami, w których zeskakiwałem z roweru jadącego swoja drogą.

Upadki, wypadki

O dziwo mimo marudzenia jechało się lepiej. Wilk znów nie taki straszny. Jedni darli do przodu, inni łapali zadyszkę. Złapałem grupę z którą jechaliśmy wspólnie. Kilka kilometrów w okolicach Tylicza towarzyszyłem Elawini z Rowerowania.

Na asfaltowej prostej… znajoma sylwetka. Nie chciałem uwierzyć własnym oczom. Kolejny wypadek Lesława. Punto, wykrzywiona rama BopLighta i obolały Lesław. Zawróciłem na chwilę, aby zapytać czy wszystko OK, głupie pytanie – widać było po minie Lesława, że cierpi po uderzeniu w tył samochodu. Wiem w jakim tempie Lesław sunie po asfalcie, mogłem więc się domyślać, że dzwon był konkretny. Na deptaku w Krynicy powie, że miał na liczniku ok. 37 km/h. Dużo szczęścia, że skończyło się na ogólnych potłuczeniach i zniszczonej ramie.

Lesław daje znak, że się pozbiera, dojeżdża Elawinia również zaniepokojona, jedziemy dalej. Podjazd, zaczyna się prawdziwe błoto. Nie wiadomo co lepsze – podjazdy z wklejonymi kołami, czy zjazdy podczas, których cieszę się z każdego kilometra bez gleby. Kilkakrotnie wyskakuję z roweru, bo i tak nie ma szans ominąć leżących.

Czarna kurtka w słońcu to nie był dobry pomysł
Czarna kurtka w słońcu daje się we znaki 

Na podjazdach w okolicy przełęczy Beskid wyprzedza mnie młody zawodnik w bawełnianej żółtej koszulce. Ma dość ciekawą technikę jazdy – drze do przodu ile sił w nogach, pęka w połowie podjazdu, ciężko dyszy i odpoczywa i daje znowu w górę. W dół technika ta sama, tylko elementy inne. Przemyka z prędkością światła po błocie, gałąź zrzuca go z roweru, gleba, podnosi się w sekundę i dalej z pogardą dla swoich ran i wolniejszych zawodników sunie po błocie, gleba, start, gleba.

Obserwuję go przez chwilę z tyłu. Ta technika pozwala mu jechać z podobnym do mojego tempem. Po kilometrze wyraźnie opada z sił. Nie wiem czy dojechał, bo go już nie zobaczyłem, ale noc musiał mieć ciężką.

Dalej miga mi zielona koszulka Elawini. Dzielna jest. W ogóle podczas tego maratonu szczególnie imponują mi kobiety. Od 15 kilometra widzę kilka. Wszystkie z większą lub większą częstotliwością mają bliskie kontakty z błotem.

Jedną z dziewczyn, młodą zawodniczkę doganiamy na podjeździe. Wyraźnie wyczerpana. Ogląda się i dostrzega Elawinię. Nowe siły w nią wstępują. Rusza do przodu najpierw z buta, za chwilę wsiada, zdeterminowana ciągnie w górę. Zjazd i gleba odbierają jej ochotę do walki z rywalką w kategorii K.

Po raz pierwszy w tym sezonie zatrzymuję się na pierwszym bufecie.

W Bielicznej przejeżdżamy przez potoczek, następny. „No wreszcie fajne MTB, takie jakie lubię„ cieszę się. Podjazd, 100 metrów, dół, potoczek, góra, 100 metrów, dół… Przy szóstym potoczku zaczynam mieć dość. Interwał zabija, ponadto co prawda opony oczyściły się z błota, ale łańcuch też zostawił tam resztkę smaru.

Bardzo Ostry Wierch

Podejście pod Ostry Wierch. Zadzieram głowę i nie mogę uwierzyć. Ponad moją głową majaczą się malutkie sylwetki kolarzy ciągnących/pchających/niosących sprzęt. Podejście wydaje się nie mieć końca. Próbuję nieść, ale pozbawiony trzeciego punktu podparcia zaczynam się zsuwać. Ręce na klamki i dalej. Najpierw ja pcham rower, później się podciagam. Krok, po kroku. Nie ma wyjścia. W połowie stoku grupę ogarnia głupawka. Ktoś krzyczy z tyłu „lewa, lewa –daj miejsce – jadę”. Inni zastanawiają się, czy można wytyczyć tutaj zjazd – Tak, ale kończący cykl maratonów.

– Powiedz coś optymistycznego – błaznuje chłopak z tyłu. – Ciesz się, że nie pada.

Śmiech. Nie wyobrażam sobie tego podejścia w deszczu, oprócz błota i kamieni trzeba byłoby unikać zjeżdżających na tyłkach towarzyszy niedoli. Odwracam się. Pod stopami malutkie sylwetki tych, którzy dopiero dotarli pod zbocze. Tempo podchodzenia maleje. Zakręt, a za zakrętem kolejna część podejścia. Krok po kroku wciągamy się na szczyt.

Na górze piknik. Niektórzy leniwie wsiadają na rowery, inni popijają i pociągają żele.  Kilku zawodników siedzi.

Zamiatam ogony w peletonie, ale zwłaszcza w tym sezonie ścigamy się do końca. Raczej nikt nie traktuje turystycznie przejazdu.

Na tym maratonie Ostre Wierchy zmieniły oblicze tego wyścigu. Jadę dalej i zamierzam dojechać, ale jednak obojętnieję na pozycję. Mam wrażenie, że dojadę na końcu. Nie odpuściłem, ale nie potrafiłem już nic z siebie wykrzesać. Widzę, że grupa z którą jadę też spokorniała. Skończyły się utyskiwania na podchodzących, agresywne ataki, pokrzykiwania.

Wyprzedza się tylko tych, którzy osłabli bardziej.

Giga tylko dla orłów

Nie pamiętam, gdzie był rozjazd giga. Nie mam zamiaru jechać. Dziwię się, że jeszcze tak daleko. Na liczniku 3.45 h. W Karpaczu byłem 20 minut przed zamknięciem, a tu najmniejszych szans. Czyżbym tak daleko spadł w klasyfikacji? Na mecie okaże się, że limit osiągnęło tylko 52 zawodników, wielu – znacznie lepszych ode mnie – nie załapało się na drugą pętle, choć chcieli.

40 km. Ostatni bufet. Panie mówią, że do rozjazdu jeszcze 10 km, do mety 20.  Więc 10 więcej niż nominalnie. W tych warunkach to odległość księżycowa. Cały czas spodziewam się, że Pocio, którego wyprzedziłem na początkowym podjeździe mnie dojdzie. W Krakowie jechaliśmy razem, a teraz mam wrażenie, że jestem dużo słabszy. Ostatni podjazd kamienistą szutrówką. Szukam bardziej ubitego śladu, za chwilę szeroki zjazd. Od 10 kilometrów czuje zbliżające się kurcze. Udo od wewnętrznej strony, od zewnętrznej, łydka. Który pierwszy, bardzo proszę…

Już wiem dlaczego ten maraton tak męczy. Nie ma chwili wytchnienia. Zjazdy to koncentracja, nieustanny balans, podjazdy i podejścia mordęga. Znów prowadzę rower, oglądam się za siebie – pola poprzetykane pojedynczymi sylwetkami. Rozciągnęliśmy się bardzo.

Podchodzimy w lesie. – Drooga! – ktoś krzyczy. Pomarańczowa koszulka CCC. Jak pionki… Zawodnik z etapu Giga mija nas na podjeździe jak pionki. Mnie się tam buty ślizgały przy podchodzeniu. Jego opona, zdaje się semi slick, wygladała jak przyklejona. Technika i para nieziemska. No tak, ale to mistrz Polski MTB Marek Galiński. Bijemy brawo. – Wygraj za nas – Nie ma sprawy – odpowiada.

Nawet łatwy trudny

Ostatnie zjazdy. Miksuję się z odzianą na biało parą. On ciągnie na podjazdach, staje i czeka na nią. Ona zjeżdża, on co chwilę podnosi się z błota. – Pierdolone opony – krzyczy.

Nie tylko opony chyba są winne, bo w końcowych fragmentach da się jechać w dół. W tej fazie zjeżdża mi się nawet lepiej. Widać mniej boję i mimo zmęczenia mijam wiele osób, które już nawet nie próbują wsiadać na rower.

Ostatni zjazd z góry Parkowej. Różowe znaki – łatwo, zielone – trudno.

Para przede mną wybiera trudniejszą wersję trasy. Dla mnie na tym etapie wszystko wydaje się trudne. Jadę serpentynami. Wiem, że gleba będzie kosztować więcej niż czas, który zyskam.

Spiker przed zawodami powiedział, że oba warianty mają równą długość. Kompletna bzdura – tu trawers, tam rynna w dół.

Na pierwszym zakręcie coś wyłazi na trasę, wielkie i płowe. Otępiały wgapiam się w kształt. Sarna! Stoi na ścieżce, a ja jadę w jej stronę. Zauważyła mnie. Jest równie przestarszona jak ja. Ładnie…, tego brakuje – zderzenia z sarną. Spotkałem kiedyś chłopaka, który podczas maratonu miał zderzenie z sarną na zjeździe. Rama jego Authora wyglądała jak rama Lesława po zderzeniu z fiatem punto. Nie mam ochoty na to, sarna też. Na kopytach ma jednak chyba semi-slicki, bo buksuje w miejscu na błocie (Ona też!). W końcu czmycha ze ścieżki, przejeżdżam nie więcej niż metr od niej, kiedy przedziera się przez krzaki.

Na dole doganiam dzielną białą parę. Zobaczył mnie i zagrzewa dziewczynę do walki. I tak nie mam siły podjąć rękawicy. Tuż przy schodach przy pijalni wód ścieżka z poprzecznym korzeniem. Dziewczyna wjeżdża i wali się na schody. Kolano pewnie obdarte. Lecą k…wy. Żal mi jej. Przejechała taki kawał bez kontuzji, a tu 100 m przed metą.

Wjazd na metę. Jestem wkurzony, że tak osłabłem i jechałem w tak kiepskim stylu. Czas 5.05. 273 na 425. Z minuty na minutę zaczynam się bardziej cieszyć,  że dojechałem. Wreszcie miałem trudny maraton. Sprzęt nie zawiódł. Przerzutki oblepione błotem działały. Nie było gleby. W domu, przy excelu okaże się, że miejsce w stawce było też relatywnie lepsze niż w Karpaczu. Do połowy startujących zabrakło mi jednak aż 23 minut.

Za tydzień Zawoja.

 Nr. 4035, jechałem na czarnym GT avalanche expert, w czarnej kurtce nakamura.

Ps. Jeszcze postcriptum z nt. nawierzchni. Rodman w swoim blogu zrobił to znakomicie „Mamy dla Was błotko jakie tylko sobie zażyczycie ! Mamy błotko jak ciasto, błoto jak masło, błoto jak kaszka, błoto jak papka, błoto jak sraczka, błoto zdradliwe, błoto zmieszane z gównem, błoto w płatach, skiby błota, błoto gliniaste, błoto z trawą, błoto z gałęziami, błoto z zeszłorocznymi liśćmi, błoto latające we wszystkie strony, błoto garściami, KAŻDY rodzaj błota …”.

PS. Zdjęcie wyżej ze strony www.mtbmarathon.com

 

Kraków 1.07.07 (Bikemaraton)

W wąwozie Półrzeczki zawodnicy jeden za drugim omijali małe błotko po lewej stronie ścieżki. Byłem sprytniejszy, tak mi się wydawało i wjechałem z impetem, a woda skrywała korzeń. Rower w poprzek, skarpa, rower na mnie, ja na rowerze, rower na mnie. Okrzyki z góry, czy wszystko ok. Poza urażoną dumą i krwawiącą brodą było ok.

(niestety po przeniesieniu z serwisu blox coś ucięło)