Ustroń, 16.07.07 (Bikemaraton)

Na trzy kilometry przed stadionem zobaczyłem czerwoną koszulkę. Wyraźnie zostało mu trochę siły i na ostatnim asfaltowym zjeździe wyprzedzał jednego po drugim. Muszę go dorwać, rozregulowana przerzutka wyła, ale siadłem mu na koło. Zobaczył, przyspieszył. Raz on z przodu, raz ja. Wąska furtka nie pozwoliła wjechać na stadion razem. Na trawie stanąłem na pedały, teraz i gaz do przodu… Obejrzał się, zobaczyłem czerwoną zaciętą twarz, zrzucił na niższy bieg i podjął walkę. Na ostatnich 100 metrach poczułem jak odpływają mi siły, nie dałem rady. Jacek wygrał… ja spadłem na 347 miejsce 🙂

To był trochę inny maraton niż wszystkie. Poprzedniego dnia nie mogłem spać, to przedziwne – to nie tenis, gdzie przegrana lub wygrana zależy czasami od kilku piłek, gdzie stajesz twarzą w twarz z przeciwnikiem i musisz wyzwolić w sobie złość, żeby wygrać, a jednak w żołądku fruwają te same motyle.

Z drugiej strony, po Karpaczu wiedziałem co mnie czeka, że kwestią już nie jest czy przejadę, tylko w jakim stylu, no i wreszcie, czy zbliżę się do tegorocznego celu – połowa stawki na średnim dystansie.

Udaje się wstać o 5. Jeszcze nigdy o tej porze nie jadłem makaronu z truskawkami. Nie jest to najwspanialsze przeżycie.

Jednak w skarpetkach

Mariusza „Ciaposo” z Rowerowania zabieram spod Reala. Źle myślę o swoim rowerze, kiedy ładuję Ghosta Mariusza na dach. Waży tyle ile mój bez kół, nieco poniżej 10 kg. Kurcze moja lawina nieco poniżej 13! Po powrocie do domu sprawdzę co da się zrobić i ile to będzie kosztowało.

Drugi kompan podróży – Piotrek „Maxwell” punktualnie melduje się na stacji Jet przy Opolskiej. Miła ekipa, jedzie się szybko. Na trasie co raz więcej samochodów z rowerami na dachu. Tuż przed Ustroniem dołącza do nas ekipa w renówce z częstochowskimi numerami, chcą aby ich pokierować. Przyszła pora na śniadanie dla Ciaposo. Wyciąga spory, 2 litrowy chyba,  plastikowy pojemnik wypełniony makaronem z sobie tylko znaną warzywną mieszanką i zaczyna konsumpcję siedząc na krawężniku. W lusterku widzę, że chłopaki z Częstochowy mają wielkie oczy, pomyśleli widocznie, że zamierza opróżnić zawartość i wtedy ruszymy. Rzeczywiście moglibyśmy nie zdążyć na start.

Przy stadionie meldujemy się chwile po 8. Mnóstwo czasu. Kupuję skarpetki, których zapomniałem w ferworze przygotowań.

Równica równa stawkę

Całą drogę popijałem istostar, na 5 minut przed startem czuję, że znów muszę za potrzebą. Szybka decyzja i biegnę pod płot. Kiedy już stałem pomyślałem, że za mną właśnie stoi tysiąc osób, a ja się załatwiam. Coś mnie przyblokowało i nici.

Znów stanąłem za daleko na starcie – w efekcie pierwszy korek złapał mnie przy bramce startowej, drugi przy wyjeździe ze stadionu, jeśli doliczę do tego czas w I bufecie, naprawę przerzutki i sikanie to uzbiera się z 5-7 minut, to mniej więcej tyle, ile trzeba mi do osiągnięcia celu jaki postawiłem sobie w pierwszym sezonie startów – dojechać w połowie stawki na średnim dystansie.

Podjazd na Równicę mozolny, ale cały czas staram się trzymać szybszych ode mnie, wyprzedzam. Po kilku serpentynach przykry widok, na poboczu leży dziewczyna, wyraźnie zasłabła. Przy nie już kilka osób, pomoc zawiadomiona. Podjeżdża mi się dobrze, cały czas przesuwam się do przodu. To znakomite rozwiązanie – pierwszy długi podjazd, który wyjaśnia gdzie jest czyjeś miejsce.

Kolegę z Krakowa, którego doganiam zwykle w połowie dystansu, który dla mnie jest także wyznacznikiem jak idzie,  spotykam tutaj, tym razem tasowanie jest więc szybsze  

Zamieniamy kilka słów.

Nie dać się ponieść 

Wolę jechać niż prowadzić

Jedzie mi się znakomicie po zjeździe z asfaltu dojeżdżam prawie pod samą Równicę, wśród prowadzących rowery poruszam się z prędkością 5, 6 km/h tętno nawet spadło poniżej 145, wolę więc jechać niż prowadzić. Zatrzymuję się w I bufecie, jak nigdy. Obawiam się, że nie starczy mi picia, bo tym razem nie wziąłem rezerwowego Powerada do tylnej kieszonki. Nie należy zmieniać niczego co się sprawdziło. Od Równicy zaczyna się prawdziwa jazda, zjazdy po luźnych kamieniach, grzbietówki, zjazd singletrackiem, korzenie. Nie licząc kasku, który leci na oczy jedzie mi się dobrze, co chwilę udaje mi się kogoś wyprzedzić na podjeździe. Na zjazdach staram się nie tracić zbyt wielu pozycji, skupiony jestem przede wszystkim na tym, żeby nie wyrżnąć. Lata lecą i spory grzmot oznacza koniec sezonu, po ostatnio stłuczonych nadgarstkach (rower), wybitych kciukach i zerwanym mięśniu łydki (2x narty) wiem, że gojenie idzie wolniej niż to drzewiej bywało. Treningi w Dolinkach Podkrakowskich pomagają jednak w nabyciu pewności i w ciągu całej trasy jestem wyprzedzony przez 5-6 zawodników.

Rozsądek też krzyczy, kiedy zaczynam zjazd po półmetrowych progach prowadzących do mostku nad potokiem. Po trzecim schodzę z przeświadczeniem, że da się to przejechać, ale lepiej uważać. Na wycieczce pewnie bym nie odpuścił, tu adrenalina może zaćmić jasność widzenia.

Przerzutka w poprzek

Betonowe płyty w podjeździe za przełęczą Beskidek dają w kość i znów prowadzenie. Tu udaje mi się dogonić jeszcze dwóch kolegów z Rowerowania i postanawiam się trzymać ich koszulek. Po wjeździe na szczyt czuję, że nie dam rady przesadziłem  z Isostarem. Podczas wizyty na poboczu moje znaki drogowe odjeżdżają.

Z lasu wyjeżdżamy na łąkę, która zimą jest trasą narciarską „Stary Groń”. Niezła ekspozycja, zabudowania w Brennej majaczą się na dole. Trawiasty zjazd wymaga dobrej modulacji hamowania. „Nie przesadzajcie” krzyknie ni to do siebie, ni do innych zawodniczka w niebieskiej koszulce. Jak sądzę za mocno nacisnęła na klamkę i wyprzedziło ją własne tylne koło, a rowerzystka malowniczo zsunęła się po łące. Zapytałem, czy wszystko ok? Ok, więc gonimy kolegów.

Przejazd ścieżką wzdłuż Brennicy z wariacką prędkością… widzę dwie zielone koszulki – jest dobrze, wrzucam na blat i w tym momencie przerzutka przednia staje w poprzek. W jednej chwili przypominam sobie, jak ją w domu, na podjeździe czyściłem i regulowałem, nie mogę sobie przypomnieć momentu, kiedy ją dokręcałem.

Niezbędnik wygrzebany, przerzutka z grubsza wraca na swoje miejsce. Mam tylko środkową tarczę, trze na wszystkich niższych biegach, ale szkoda mi czasu na poprawianie, to już 35 km.

Znów gonienie. Baryłką przy manetce udaje mi się ustawić przerzutkę tak, aby wrzucała na blat, trze niemiłosiernie, ale jedzie.

Nieoczekiwany przypływ siły

Na szosie wyprzedzam, przez chwilę jadę z kimś z Piechowic spod Jeleniej Góry. Kolega stara się upewnić, że nie przegapił zjazdu i nie znalazł się na trasie Giga, uspokajam go, chwilę dajemy sobie zmiany. Na podjeździe zasuwam do przodu. Ja nie mam już wątpliwości, że jadę na średni dystans. Chcę sprawdzić jak moje postępy w stosunku do stawki, przerzutka jest dobrą wymówką, czuję lekki ból w łydce. To pierwszy sezon usprawiedliwiam się…

W połowie asfaltowo-szutrowego podjazdu dzieje się coś dziwnego. Nie wiem, czy to efekt żelu energetycznego, który połknąłem czy czego innego, ale czuję nadludzki przypływ sił. 100 metrów przede mną grupa 10-12 osobowa rozciągnięta, kręcąca młynka, doganiam ich i wyprzedzam ich na średniej tarczy (małej moja zwichrowana przerzutka nie obsługuje) prawie zupełnie bez wysiłku. To trwa dobre 7-8 minut, później zmęczenie wraca. Ciaposo, stary wyga maratonowy, ma jeszcze inną teorię, że być może jechałem za kimś poniżej swojej wydolności i nie zdając sobie z tego sprawy odpoczywałem. Może zmiany z kolegą spod Jeleniej były tą przyczyną, a może to chemia…

Jeszcze tylko szybki zjazd leśnym asfaltem, trzeba uważać na żwirek, który nie pozwala się zatrzymać na  akceptowalnym dystansie.

Za mało z siebie

Później już tylko szybki zjazd drogą, walka z Jackiem na stadionie. Gratulujemy sobie finiszu, nie dał się wyprzedzić i koniec maratonu. Mariusz i Piotrek już dawno na mnie czekają. Mariusz z poczuciem niedosytu, że jechał tylko mega, z czasem o 50 minut lepszym od mojego zajął miejsce marzenie – 9 z . w kategorii, Piotr mówi, że jechało mu się ciężko i z przygodami, których skutki widoczne są na łokciu i kolanie. I tak wykręcił czas o ponad pół godziny lepszy od mojego. Jest do kogo równać.

Znów czuję niedosyt. Zająłem co prawda najlepsze miejsce w historii startów 347/610 mega open. Do tegorocznego celu czyli połowy stawki na dystansie mega zabrakło mi 5 i pół minuty. Błędy, które kosztowały kilka minut i co najgorsze nie byłem wykończony, może za mało dałem z siebie?

Czuje, że dystanse Giga to jest to. Zabieram się za trening. Do zobaczenia w Krakowie 1 lipca.

 Zdjęcie dzięki uprzejmości Adriana ze Zdzieszowic

Wrocław, 13.05.07 (Bikemaraton)

No tak, jutro będzie rzeźnia. Na 12 godzin przed maratonem, po zakończeniu Grand Prix na żużlu na stadion przykryła ściana deszczu. Przypomniałem sobie słowa jednego z organizatorów – W zeszłym roku zszedłem z trasy, bo zalepione błotem koła nie chciały się obracać.

We Wrocławiu byłem od piątku, właśnie z powodu żużlowego Grand Prix, a właściwie to z chęci spotkania dawno nie widzianych znajomych. Gdy siedzieliśmy w piątek nad żeberkami w Rodeo Bar dziwili się dlaczego odmawiam kolejnego piwa. I tak skończyło się na 5. Brak asertywności czułem przez całą sobotę, zwłaszcza podczas porannego tenisa wykazywałem spóźnione ruchy.

Legendarne kolejki

Niedziela przywitała Wrocław piękną pogodą. Brzmi banalnie, ale dla mnie to było kluczowe. Błoto mi nie przeszkadza, ale zimno paraliżuje. Zmieniłem szybko wyślizganego tylnego Continental Escape na prawie nowe Irc Mythos, poczęstowałem łańcuch zielonym FL i pojechałem na start.

O godz. 10 stadion tętnił kolejkami. Zapobiegliwi stoją dwa razy, więc stałem i ja. W sobotę oczywiście nie było dla mnie numeru i chipa, tylko zapewnienie, że jutro będzie już bez kolejki. Taaa…, a ja w to uwierzyłem. W niedzielę, z braku jakiejkolwiek informacji, najpierw odstałem kwadrans razem z wszystkimi rejestrującymi się w niedzielę, później jednak współstacze wykryli, że obok jest mniejsza kolejka, „dla tych co wczoraj zabrakło”

Nie odczułem więc legendarnej bo opisywanej na forach „lepszej organizacji podczas Bike Maraton” niż „MTB Maraton”.

Mimo, że nie lubię narzekania na organizację tym razem to miało dla mnie znaczenie. Zamierzałem stanąć z przodu. Kiedy jednak już uporałem się z dziwnym czipem wieszanym na plecach i wiązanymi na sznurki numerkami była 10.40.

Na asfalcie jak palec

Nie skorzystałem z oferty Andrzeja, który grzał dla mnie miejsce z przodu obok Zielonych z www.rowerowanie.pl. Honorowo stanąłem na końcu, skracając sobie czas pogawędką z zapoznanym Darkiem spod Wałbrzycha. Startował na mega, to dla niego również był pierwszy płaski maraton. Poszło mu znakomicie, był ok. 60 miejsca w swojej kategorii.

Spodziewałem się, że będę się przepychał do przodu przez pierwsze kilometry, nie wiedziałem, że aż tak długo. Dopiero ok. 35 km stawka się ustabilizowała. Do tej pory trasa była prosta, ćwiczyłem zabieranie się w pociągach wyprzedzających małe grupki. Tu jednak wyszedł brak doświadczenia w płaskich wyścigach. W terenie i w lesie trzymałem koło, za radą Furmana z Rowerowania, tych, którzy jadą odrobinę szybciej, to jednak ile razy wyjeżdżaliśmy na asfalt byłem sam jak palec. Najbliżsi przede mną 200 metrów, o tych za mną nie myślałem bo zależało mi na przyspieszaniu, nie tylko wygodnym wożeniu się na kole. Pogoń za upragnionym pociągiem kosztowała sporo. Zamiast więc wykorzystać asfalty na posiłek i odpoczynek walczyłem z wiatrem.

Przez pierwsze 40 km starałem się nie zgubić opony kolegi z Airco GT Team, który dzielnie krzyczał „środek!!!” i jechał pasem trawy pomiędzy szpalerami rowerzystów. Zniknął mi gdzieś na II bufecie. Pierwszy ominąłem jak zwykle.

Do rozjazdu na giga jechało się w lekkim tłoku

 Giga, nie ma wyjścia

Kałuże i błoto na trasie okazały się niegroźne. Zastanawiałem się tylko dlaczego ja zawsze się tak uświnię. Już po pierwszych mokrych fragmentach nogi miałem czarne, buty całe w błocie, a obok mnie jechali nie tknięci matką ziemią współzawodnicy. Fakt, że ze dwie kałuże wziąłem metodą – najkrótsza droga przez bród, ale kiedy było pusto się oszczędzałem. Zawsze tak jest, że jestem najbrudniejszy z wszystkich na wycieczkach.

Kiedy nadszedł rozjazd na mega i giga nie miałem odwrotu. Byłem zakładnikiem swojego gadulstwa. Dogoniłem wcześniej znajomego. O maratonach rozmawialiśmy już z 5 lat temu. On wtedy mówił, że startuje, a ja mu zazdrościłem. Po tylu latach jeżdżenia po górach nigdy nie było mnie stać na systematyczny trening, więc nie odważyłem się na wyścigi. Teraz wreszcie się spełniło, jadę obok niego. Mówił, że jedzie giga, nie było odwrotu, trzeba było spróbować jak to jest na prawdziwie maratońskim dystansie.

Pagórki koło Trzebnicy płaskie, zjazdy nie wymagały hamulców. Pogoda cudowna, z trudności pozostały więc tylko ten dystans, ponad 80 km i własna słabość.

Kurcz się zbliża

Kilometry zasuwały. Do mety utrzymam przeciętną 22,8 km/h. Po dawnym tłumie, pętla Giga, świeci pustkami. Jak się później okazało dla mnie świeciła, bo jedynie nielicznych udało mi się dogonić, mocni już zbliżali się do mety. Ambicja, aby osiągnąć połowę stawki była możliwa do zrealizowania, gdybym skręcił na dystans Mega. Na Giga – jak widać – nie jadą przypadkowe osoby. Kręciło się dobrze, tętno na poziomie 80-90 % max, bóle mięśni karku i pleców od 60 kilometra, przypomniały mi, że trening przed sezonem nie powinien oznaczać wyłącznie jazdy na rowerze i nart, ale i siłownie.

Kilka razy podczepiłem się na koło doganianym zawodnikom. Ze dwa razy wożącym mnie oferowałem zmianę, ale później okazywało się, że ich gubiłem za plecami. Nie wiem, czy nie zostało to źle potraktowane, jako chęć ucieczki, ale co tam… to zawody.

Jeszcze tylko na 5 kilometrów przed metą zatrzymał mnie duet z teamu Vergo okrzykami pompka, pompka… za mną nie było nikogo, kto mógł mnie dogonić, przede mną nikogo z kim miałbym siłę rywalizować, po krótkim szarpaniu pompka dała się więc wydobyć z saszetki.

Gdyby nie kapeć, chłopaki z którymi często się na wzajem wyprzedzaliśmy, byliby wyżej ode mnie. Współpracowali na trasie i na ostatnim asfalcie wyprzedzili mnie i zniknęli mi z oczu. Urok płaskich tras – jeden jechał na rowerze z kierownicą barankiem i cienkimi gumami z terenowym bieżnikiem.

Od ostatniego bufetu czułem, że jeśli czegoś nie zrobię będzie źle, prawa stopa bolała co raz bardziej. Za mocno ścisnąłem sznurówki i zbliżał się regularny kurcz. Co raz częściej przeklinałem kupno turystycznych butów specialized`a na sznurówki. W zeszłym roku, gdy w sklepie dokonywałem wyboru, nie wiedziałem, że podporządkuję swoje jeżdżenie maratonom i nie wziąłem tych śmiesznych sportowych. Na ból pomogło odrobinę wypięcie się z pedału i okrężne ruchy stopą.

Samopoczucie lepsze od wyniku

Ostatnie metry, to jak ktoś napisał na Forum Bikemaratonu fragment fatalnie ułożonej trasy – cały czas pod wiatr. Oglądałem się tylko za siebie, czy nikt z tyłu nie odbierze mi dobrego samopoczucia i myśli, że przejechałem Giga, w niezłym stylu. Tak mi się wtedy wydawało, że styl jest niezły. Karty z wynikami trochę ostudziły mój entuzjazm. 3:41 na 80 km to przeciętna dla mnie dotąd nieosiągalna. Okazało się, że wystarcza to na 240 pozycję w Giga, na 280 startujących (w kategorii 30/40). Jedyne co osłodziło mi ten ranking to liczba punktów – 520. Dla walki w open jazda Giga to jedyna strategia, takie jest doświadczenie, a właśnie zbieraniu doświadczeń ma służyć ten sezon.

Drugie doświadczenie to ustawienie na starcie, pomimo, że czas netto miałem lepszy tylko od jednej osoby, która znalazła się przede mną w klasyfikacji, to szkoda sił na przepychanie się do przodu. Muszę być wcześniej na starcie, o ile dowiozą mój numerki…

Następny maraton to Ustroń. Mam miesiąc na trenowanie.

Kuba, GT avalanche expert, w mio nr. 1613.

Zdjęcie dzięki uprzejmości amu1915

 

Karpacz 01.05.2007 (MTB Marathon)

Który jesteś rocznik? – zapytałem Łukasza „Hokeistę”. – 1991 – odpowiedział. Taaak… pamiętam ten rok, właśnie rozpocząłem swoją poważną prace, a więc mógłbym być… eee tam. Z Łukaszem i Andrzejem przemierzamy A4 pod Wrocławiem. Tematem jest Karpacz. To zabawne, ale ja nie czuję różnicy dwóch pokoleń, które dzielą mnie z Łukaszem i jednego z Andrzejem. To przez maratony, a właściwie to miłe wariactwo – MTB.

Pierwszy górski

Który jesteś rocznik? – zapytałem Łukasza „Hokeistę”. – 1991 – odpowiedział. Taaak… pamiętam ten rok, właśnie rozpocząłem swoją poważną prace, Szymon miał już 2 lata, tyle ile moje małżeństwo. Teraz z Łukaszem i  Andrzejem przemierzamy A4 pod Wrocławiem. Tematem jest Karpacz. To zabawne, ale ja nie czuję różnicy dwóch pokoleń, które dzielą mnie z Łukaszem i jednego z Andrzejem. To przez maratony, a właściwie to miłe wariactwo – MTB.

Z Tomkiem i Łukaszem umówiłem się na wyjazd przez forum maratonu i strony Rowerowanie. Zawsze to przyjemniej i taniej razem. Miałem też inny ukryty cel. Urwać coś z doświadczenia chłopaków. To mój drugi maraton, a pierwszy górski i parę ważnych pytań paliło mnie jak mięśnie przed szczytem podjazdu do Górnego Karpacza.

30 miejsca 

Trafiłem dobrze ma towarzyszy podróży z Krakowa. Do Karpacza na stacji Jet przed Ikeą dosiadają się do mnie Łukasz i Tomek nie dość, że sympatyczni to stare maratonowe wygi (choć razem pewnie mają mniej lat niż ja).

Tomek pytany o to kiedy jest zadowolony ze swojego przejazdu kurtuazyjnie odpowiada – Kiedy czuje się wykończony i wszystkie mięśnie mnie bolą. Dociskam jednak i przyznaje, że 30. miejsce w kategorii, to jest to. – 30, w open – przebija Łukasz „Hokeista”.

Tomek jest intensywnym jeźdźcem. Ma ogromne doświadczenie w startowaniu w zawodach, wczoraj wrócił ze Scandii, w Karpaczu poza maratonem celował w Extrino, chciał też zostać na cykl martonów Scandia w Szczawnie.

Łukasz „Hokeista” z kolei to zawodowy sportowiec. Junior w drużynie hokeistów Cracovii, reprezentant Polski, a od stycznia każdego roku intensywnie i systematycznie trenujący kolarz.

No to wiem z kim mam do czynienia. Mimo czterech rowerów na dachu kilometry szybko umykają, a po kilku kwadransach gadania o społeczeństwie zinformatyzowanym, cudzie internetu i tak wszystko zmierza do rowerów.

 Na bufetach się nie zatrzymuję

Dostaję odpowiedzi na kilka dręczących mnie pytań.

Jak nie tracić czasu na bufetach. Tłumaczę zawile swój problem. Zauważyłem na jedynym swoim poważniejszym maratonie w Krakowie 06, że po odjeździe z bufetu znów muszę wyprzedzać tych, których udało mi się dogonić na trasie. – Ja się nie zatrzymuję w bufetach – Łukasz „Hokeista” w zasadzie kończy dyskusję na ten temat.

Czy lepiej zacząć ostro i narazić się na kryzys, czy łagodnie i dać więcej pod koniec. – My dajemy od początku do końca na maxa – znów Łukasz „Hokeista”. Cóż następnego dnia zerwie łańcuch i napęd w swoim rowerze. Miał prawo, bo jak mówi na podjeździe do Górnego Karpacza osiągnął prędkość do 35 km/h.

Czy większe szanse są w trudnych warunkach, błocie i deszczu, czy w słońcu – Dla mnie warunki nie mają znaczenia – Łukasz opowie mi też o swoim cyklu przygotowań. 60 km dziennie niezależnie od pogody, praktycznie od stycznia, poza tym siłownia i normalny trening młodego hokeisty, który chce zawodowo uprawiać ten sport. 

Nie bardzo wiem jak wykorzystać to co usłyszałem od chłopaków. Chociaż… w Karpaczu ominę dwa bufety, a zatrzymam się tylko raz dla napełnienia bidonu.

 Jarek zjeżdża 

 Jarek pruje po lewej
Dojeżdżamy na miejsce po drodze z Kędzierzyna-Koźla zabierając brata mojej żony, którego namówiłem na start w Karpaczu. Tomek i Łukasz zgodnie mówią, że to dość ekstrawagancki pomysł zaczynać swoją historię w maratonach od Karpacza, być może najtrudniejszego maratonu w dwóch głównych cyklach.

Nic nie mówię, ale nie poprawia mi to samopoczucia. O jeździe Jarka wiem tylko, że sporo czasu spędza na rowerze, że był na kilku tygodniowych wyprawach w Sudetach, ale głównie z ekipą jeżdżącą po asfalcie i szutrach. Jak sobie zrobi krzywdę to nie mam co się pokazywać w domu. Zastanawiam się jak mu powiedzieć, żeby nie szalał na zjazdach, ale tak, aby nie wyjść na marudę. Formuła: – Twoja siostra prosi, abyś uważał – wydaje się odpowiednia dobrym wyjściem z sytuacji.

Następnego dnia okazuje się, że to było na wyrost. Jarek świetnie zjeżdża, kilka razy widzę na trasie kiedy wyprzedza całe grupy na zjazdach. Nawet na stronie http://www.mtbmarathon.com znajduję charakterystyczne zdjęcie Jarka podczas ostrzejszego zjazdu.

Bez licznika 

No tak, ale dojechaliśmy do miejsca noclegowego. Zajazd Victoria, zajazd moich snów. Zapewne był zajazdem o wysokim standardzie w sezonie 69/70, ale od tego czasu nic się nie zmieniło. Nie szkodzi, ważne, że będzie jak ugotować makaron rano. „Dwójkę” dla Jarka i dla mnie zamieniamy na „czwórkę” dla wszystkich i potajemnie wprowadzamy rowery ustawiając je troskliwie przy łóżkach. Normalni faceci to do hoteli po kryjomu wprowadzają dziewczyny.
Dalej wiadomo. Rejestracja. numerki,  dwa chipy, opóźniony start, dylematy co ubrać i ruszamy. Kurtka na podkoszulek daje mi ochronę na zjazdach, a ciepło znoszę dobrze więc nie, żałuję że zamieniłem w ostatniej chwili dwa podkoszulki na taki zestaw. Na podjeździe wyprzedza mnie Jarek, życząc powodzenia. Przez głowę przemknęło mi, że dość śmiesznie będę wyglądał wprowadzając w maratonowe ściganie człowieka, który zrobi czas o wiele lepszy ode mnie, ale ta myśl szybko mija. Mam jeszcze 50 km. Czas się skupić na podjeżdżaniu. Na pierwszym zjeździe mam wrażenie, że za słabo zamknąłem przednie koło i myszkuje na kamieniach. Może to legendarna sztywność boczna manitou blacka, ale nie ma żartów zatrzymuję się poprawić zacisk, od tej chwili będzie towarzyszyło mi wycie przedniej tarczy. Dopiero w domu, z internetu dowiem się jak zlikwidować taką orkiestrę. Przy okazji poprawki przesuwam też magnez od licznika i zatrzymuje się na 6 km. To nawet niezłe – zamiast wgapiać się w wolno zmieniające się dziesiątki metrów mogę się skupić na kole jadącego przede mną.

1/3 zamiast 1/2

W porównaniu z zeszłorocznym Krakowem czuję się znakomicie. Oczywiście jak na kogoś, kto regularnie trenuje pierwszy raz w życiu jeżdżąc do trzech miesięcy i ma do zrzucenia z dobre 10 kg. nadwagi. Przyjechałem tu głównie po doświadczenie. Mój cel na ten rok, który chcę osiągnąć w połowie sezonu to to plasować się w połowie stawki. To pewnie będzie trochę łatwiejsze w pobliżu dużych miast, gdzie więcej jest niedzielnych rowerzystów niż na maratonie górskim. W Karpaczu wyprzedzi mnie 60 % zawodników.
Wróćmy na trasę. Startowałem z ogona więc do bufetu na 42. kilometrze wyprzedzam więcej osób niż mnie wyprzedza, przynajmniej tak wole myśleć.
Po tym bufecie kilkunastoosobowa grupa się klaruje i do końca dystansu będziemy się miksować w zależności o chwilowej dyspozycji. Jeszcze tylko na rozjeździe na giga/mega spogladam na pulsometr. Ciągle w limicie czasu, ale skręt w prawo na giga, ani mi w głowie. Dla rozładowania, na głos choć niby to do siebie powtarzam: żeby się tylko nie pomylić…, żeby się tylko nie pomylić… Zdaje się, że ta myśl towarzyszy kilku osobom jadącym przede mną, bo widzę twarze w uśmiechu.

Stadion już słychać

Od tej chwili nic się już nie wydarzy. Znów podjazdy, albo prowadzenie roweru pod górę, monotonny asfalt. Jeszcze tylko pan, który na pięć kilometrów przed końcem pchnie mnie u szczytu podjazdu dając kilka sekund na odpoczynek.

Karpacz. Asfalt pomiędzy blokami mnie zabija nie jestem w stanie już przyspieszyć. Na szczęście ani przede mną, ani za mną nikogo przed kim trzeba się bronić, albo wypadałoby atakować. Najmilsza chwila, to ta kiedy usłyszałem muzykę. Stadion był już niedaleko.

Za metą dzwonię do Iwony – Jestem Królem puszczy – oznajmiam. Pierwszy maraton górski z głowy. Cieszę się też, że czuję te 1500 km przejechane w tym roku dają rezultaty, a plany treningowe mam ostre.

Trasa technicznie nie najtrudniejsza, spodziewałem się korzeni i kamieni, które na prawdę trudno przejechać. Udało mi się wszystko zjechać, poza strumieniem. 
Kończymy i wracamy. Idzie sprawnie. Makaron bez kolejki, czekamy jeszcze na Andrzeja, który wskakuje do samochodu w miejsce Tomka zostającego na Extrino. Następny Wrocław. Tu będę szukał doświadczenia na płaskich trasach. Przez ostatnie kilka miesięcy nie udało mi się przejechać takich. To będzie Ciekawe.

Kuba

kubak, #4035, GT avalanche expert