2016.07.10_Załupa H na Zadnim Kościelcu

Załupa H to fajna, krótka wycieczka wspinaczkowa na Zadnim Kościelcu. Droga o trudnościach II/III. Nie udało nam się jej zrobić w zimie podeszliśmy więc w lecie. Szedłem z Lukciem, Misiek z Andym. 

Kiedy podchodzimy to jakiś zespół jest już w ścianie, a drugi czeka poniżej więc pomimo wcześniejszego wyjazdu z Krakowa zaliczamy godzinny postój. Załupa jest znana z tego, że zbiera kamienie lecące z góry więc nie zaleca się żeby zespołów w ścianie było zbyt wiele czekanie się więc przedłuża tym bardziej, że zespołom przed nami nie szło za dobrze (czytaj za szybko). 

Czekanie, czekanie… Fot. Misiek

Na stanowisku z Lukciem. Fot. Misiek

13776019_1113641575370568_6910406573960636306_n,

Lukcio asekuruje.
P60710153914

Tym razem czekanie na górze na Miśka i Andyego. Nie szliśmy ostatniego wyciągu pełnego skalnego rumoszu zanim chłopaki do nas nie dołączyli. Zbyt łatwo zrzucić coś w dół.

W samej ścianie 4 wyciągi, dobrze asekurowalne. Po 2 godzinach było już po robocie. Zejście z Kościelcowej Przełęczy. Ze względu na późną porę rezygnujemy z Drogi Gnojka prowadzącej na Kościelec.

2016-06-25_Środkowe Żebro Skrajnego Granatu

Szukałem jakiegoś dobrego celu na pierwszą kilkuwyciągową drogę w Tatrach, takie rozruszanie przed kursem. Różne warianty wchodziły w grę, ostatecznie jednak Baśka zasięgnęła języka u znajomego ratownika i poradził Środkowe Żebro Skrajnego Granatu. Proste technicznie (maks V-, ale raczej IV), proste nawigacyjnie i ma tylko 6 wyciągów, w sam raz dla kogoś, kto najprawdopodobniej będzie się guzdrał. Drugi zespół stanowili Misiek i Andy.

Nocleg znalazłem w schronisku PZA Betlejemce na Hali Gąsienicowej. 

Z Zakopanego ruszamy po 20 drogą przez Boczań i tu spotyka mnie ciekawa przygoda. Po skrzyżowaniu ze szlakiem na Nosal dostrzegam niezbyt sprawnie poruszającą się parę. Zapada zmrok więc nie widać dobrze szczegółów. Widok turystów, którzy doznali niewielkich urazów albo (częściej) fizycznie nie są przygotowani do marszu po górach nie jest rzadki. Zwykle nie potrzebują pomocy, parę razy zdarzało się częstować ich lekami przeciwbólowymi, plastrami lub bandażami. Coś niepokojącego było w tej parze, postanowiłem pożyczyć im czołówkę, podszedłem bliżej. Tym razem czołówka nie wystarczyłaby. Przysiedli na leżącej belce, on lat 83, ze sporym brzuchem, dyszy ciężko, ona młodsza (74), sprawniejsza, ale z niepokojem spogląda na swojego męża. Powiedziałem, że ich sprowadzę te 2 km w dół, bo tu nierówności sporo, oni bez światła, wyczerpani na śliskich kamieniach. Chętnie przyjęli ofertę, więc po chwili kroczyliśmy w dół. Szpejarki w moim plecaku służyły im za poręcze, statecznie, krok po kroku. W drodze byli od 13 godzin. Wjechali na Kasprowy Wierch kolejką i korzystając z pięknej pogody postanowili zejść samodzielnie przez Halę Gąsienicową. Starszy pan był lekarzem, jak stwierdził po raz ostatni postanowił zobaczyć góry, po których wędrował przed laty. Rozbroiło mnie, przypominał mi ojca, wiek, profesja, nutka nieporadności…

Szło się jednak co raz gorzej. Szarówka zmieniła się w noc w lesie. Najpierw poprosiłem o pomoc parę z Ukrainy, którzy wzięli starszych Państwa pod ramiona, za chwilę do naszego konduktu dołączyli wspinacze także zmierzający do Betlejemki (co niesamowite poznaliśmy się w skałach pod Krakowem kilka dni wcześniej). Z panem było jednak gorzej z kroku na krok.  Buty ślizgały mu się na kamieniach i korzeniach, drżał i ciężko łapał powietrze. Zadzwoniłem więc do TOPR. Ratownik dyżurny wypytał o lokalizację i poradził żeby kontynuować to co robimy. Samochód nie dojedzie w to miejsce szlaku, a podróż quadem mogłaby być równie ciężka jak zejście. Od czasu kiedy zaczęliśmy pokonywanie 2 kilometrowego odcinka minęło półtorej godziny, do mostu nad Bystrą w Kuźnicach pozostało ciągle z 500 metrów. Grubo po 22 udało się dotrzeć, parę zostawiłem pod opieką Ukraińców, poinformowałem TOPR i ponownie ruszyliśmy w stronę Hali Gąsienicowej.

P60625053616

Przez okno Betlejemki – rano pogoda i prognozy były obiecujące.

Ruszyliśmy około 7 w stronę Czarnego Stawu i dalej szlakiem na Granaty, który należy opuścić wyraźną ścieżką. Zaopatrzeni w topo i zdjęcia dość szybko trafiliśmy pod formację. Miejsce startu wydawało się oczywiste. Ktoś jednak poddał w wątpliwość czy to tu… No i się zaczęło poszukiwanie. Po 45 minutach uznałem, że startuję niezależnie od tego czy się zgodzimy, że jesteśmy w dobrym miejscu. Pierwsze metry wyglądały łatwo, więc gdybym się gdzieś zapchał to założę taśmę czy repsznur i zjadę. 

13590280_1107827612618631_1090689043592774259_n

 

Andy rozgląda się, czy rzeczywiście jesteśmy we właściwym miejscu. Fotki Misiek.

13645153_1107827652618627_4779116137807646309_n

No to startujemy.

Okazało się, że start był w dobrym miejscu, może zaczęliśmy nieco za wysoko, ale po wspięciu się na grań pojawił się pierwszy hak. Dobra nasza. Później szło sprawnie. Wyciągi prowadziliśmy z Baśką na zmianę, „piątkowe” Zacięcie Kusiona okazało się tylko jednym ruchem wymagającym lepszego stanięcia na stopach, poza tym nie było większych trudności, dobre stanie, dobre chwyty, sucho, a stanowiska na przygotowanych pętlach, hakach lub spitach – wiadomo to droga kursowa. Dowiedziałem się jednak kilku dla nowicjusza cennych rzeczy:

po pierwsze, że nie warto na siłę przedłużać wyciągów, bo uzyskane kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów zemszczą się tzw. „przesztywnieniem” liny – to takie zjawisko kiedy wskutek załamania liny na przelotach i skale siła tarcia jest tak duża, że utrudnia a czasami nawet uniemożliwia poruszanie się dalej

po drugie, że jeśli w zespole są osoby, które znają procedury prowadzenia wyciągu i działania asekuranta komunikacja słowna nie jest niezbędna. Tak też było na tej drodze – potok wypływający ze Zmarzłego Stawu skutecznie zagłuszał komendy. Już na drugim wyciągu udało się całkiem sprawnie poruszać bez kontaktu wzrokowego i głosowego, czytając tylko z napięcia liny, prędkości jej wybierania etc. 

13654319_1107827822618610_1405680853271309535_n

Misiek z Andym po ostatnim wyciągu, stanowisko przy szlaku, zdejmujemy szpej i stamtąd już szlakiem w dół do Kuźnic. 

2016-06-10/11/12_Góry Sokole

DSC_0009

Radość po poprowadzeniu pierwszej VI 🙂 Płyta Kurczaba na Jastrzębiej Turni. Zdjęcie Ola Tyrna.

Klubowy wyjazd na wspinanie w granicie. Właśnie zmieniłem buty wspinaczkowe na mniejsze i z lepszą podeszwą  bo simondy się rozczłapały. Ale to było dziwne uczucia. Przed tym wyjazdem swobodnie czułem się na drogach o wycenie V, wchodziły też V+. Pierwsza droga to wielkie zdziwienie, niby piątka, ale kto ukradł klamy (wygodne chwyty). Przyzwyczajeni do jurajskiego śliskiego wapienia nie umieliśmy wykorzystać potężnego tarcia granitu.

 

Z drogi na drogę podobało mi się coraz bardziej. Wszystko trzymało! Wieczorem drugiego dnia poszliśmy z Melonem pod Jastrzębią Turnię. Ola i Melon to świetni wspinacze, kiedy się na nich patrzy to wygląda na to, że drogi ich nie prezentują wielkich trudności. Spokój, płynne ruchy, sekwencje ruchów. Dopiero, kiedy próbujesz się „wstawić” w taką drogę okazuje się, że to złudne, bardzo złudne. 

Najpierw poprowadziłem Kancik Jastrzębiej (V+). Puścił bez problemu. Ola „kazała” mi spróbować „Płytę Kurczaba”, a co tam. Gładka ściana, rozsądna asekuracja więc potencjalny lot nie powinien być bolesna. I poszło 🙂 Poza jednym momentem, w którym należało stanąć na maleńkich kamyczkach wystających ze ściany a ręce oprzeć na gładkiej płycie, bez chwytów, droga równa, trzymająca trudności. Pękła więc pierwsza droga o trudności VI. 

Mówi się, że od VI rozpoczyna się wspinanie, czyli jak turach skitury zaczynają się od zjazdu z Zawratu. Duża frajda.

Oczywiście zrobiliśmy jeszcze wiele dróg, w tym kolejną VI (Nitówka) tylko na wędkę (górna asekuracja). Nawet na wędkę było to powyżej mojego limitu. Stan mojego wspinania jest taki: V puszczają, V+ zwykle też, VI mogą się zdarzyć, te łatwiejsze.

2016-05-26/27/28_Hoellental

W ramach przygotowań do Kursu Taternickiego pojechaliśmy się powspinać wielowyciągowo do Austrii, do doliny Hoellental. Pojechaliśmy oznacza Baśkę, Darka (moich przyszłych współkursantów) oraz Jaromira, kolegę z KW Kraków, który dołączył do nas. Zaletą tego miejsca jest to, że jest stosunkowo blisko (niespełna 1000 km z Krakowa), że łatwo dotrzeć pod łatwe wielowyciągowe drogi i jeszcze jedno – u wylotu doliny jest (było – dopisek z 11.08.2016) zupełnie darmowe pole namiotowe, czyli zagarnięty przez wspinaczy parking. Austriacy zbudowali tu toaletę i umywalki więc można nawet w cywilizowanych warunkach przebyć parę dni. Nic dziwnego, że miasteczko namiotowe wypełniło się po brzegi Polakami, Czechami, Słowakami i Węgrami. Austriacy stanowili mniejszość, a może większość z nich wybrała pensjonat po drugiej stronie ulicy.

P60527082326

W czwartek było względnie luźno, w nocy z piątku na sobotę nie było już miejsca na rozłożenie karimaty, o namiocie nie mówiąc.

Na wspinanie wybraliśmy proste drogi o wycenie 4 i 5. Działałem w parze z Jaromirem, który jest lepszym wspinaczem ode mnie, wiec miałem dużo spokoju, że jeśli coś pójdzie nie tak to zawsze mogę liczyć na jego pomoc. Procedury związane z prowadzeniem wielowyciągów znam dobrze, więc głowę zajmowała mi tylko własna asekuracja i oraz konieczność budowania stanowisk w oparciu o drzewa, pipanty skalne lub szczeliny, które trzeba było uzbroić w kości lub friendy. To zawsze dreszczyk emocji, czy wszystko dobrze zmotane, czy kości dobrze „siedzą”. Udało się uniknąć jednak większych błędów, poza jednym – nieustannym bałaganem na stanowiskach. 

Przechwytywanie1

Strona z charakterystycznego „topofuhrera”, gdzie zarówno rysunki, jak i opisy dróg są wykonane ręcznie. „Nasze” drogi zaznaczyłem na czerwono (8 i 10)

Drugiego dnia zapowiadano burze, pierwsze krople spadły kiedy klarowałem linę na ostatnim stanowisku, po chwili znaleźliśmy się już w potokach wody. Na szczęście była dogodna ścieżka  i nie trzeba było zjeżdżać na tych mokrych linach. Zespoły, które działały pod nami nie miały takiego szczęścia. W górę zostało im grubo ponad godzinę wspinania, w dół zjazd na mokrych linach. Po południu słyszało się na parkingu opowieści, kto jaki sprzęt zostawił w ścianie uciekając przed nawałnicą. My kompletnie mokrzy, ale bezpieczni dotarliśmy do samochodu.

Dotąd trudności topograficzne eliminował Darek, który już wspinał się w tym terenie więc najtrudniejszy element topografii taternika mieliśmy z głowy. Najtrudniejszym elementem jest zawsze dotarcie pod właściwą drogę, o czym przekonaliśmy się trzeciego dnia, kiedy Darek został na kempingu, a my uzbrojeni tylko w zdjęcie strony przewodnika topo w telefonie Jaromira szukaliśmy wybranej rano przy kawie drogi. Miała być „piątkowo-czwórkowa”, 6 wyciągów. W sam raz… No i miała numer 20., a drogi z poprzednich dni nosiły numerki 8 i 10. Czyli zadanie proste ! Idziemy w górę doliny, 10 dróg dalej, szukamy charakterystycznej grupy trzech drzew i wbijamy się w drogę w zespole trójkowym. Trzy godziny później byliśmy gdzieś w dolinie, przysłaniając ekranik telefonu przed jaskrawym słońcem, pytając napotkanych wspinaczy, gdzie może być droga nr. 20, a w okół roiło się od „charakterystycznych grup trzech drzew”. Jakoś się tak w głowie robi, że wraz z rosnącą irytacją rośnie skłonność do tzw. „lunety” w myśleniu. Luneta koncentruje głowę tylko na wybranym fragmencie rzeczywistości i znakomicie nas utwierdza, że rzeczywistość jest taka jaka chcemy żeby była. To nic, że fakty przeczą, a tu okap był w nieco innym miejscu, a tu rysa skręcała nie tam gdzie trzeba, nie było ringów. Podejrzeń nie wzbudziła nawet tabliczka z numerem „6” pod dolnym stanowiskiem – idziemy. Jaromir jako najlepszy wspinacz prowadzi, my z Baśką mieliśmy iść na pojedynczych żyłach. 

Nie było wesoło. Najpierw umęczył się na niewielkiej przewieszce, która z dołu wyglądała na taką… nie za trudną, a kiedy doszedł do płyty pod „charakterystyczną grupą trzech drzew” się zaczęło. Jaromir uprzedził mnie, że jeśli zobaczysz powtykane co 20 cm kości i friendy to znaczy, że byłem wydygany. No i zobaczyłem co się dzieje: skracał ekspresy, wtykał i wyjmował friendy, szukał drogi wisząc na jednej ręce, a druga szybko macając za jakimkolwiek chwytem. Oglądaliśmy ten spektakl w milczeniu, wreszcie poszło… Długo go nie było, a lina, która powinna być wybrana stała w bez ruchu. Później okazało się, ze Jaromir po pokonaniu trudności usiadł odreagować z papierosem w ręce. To była prawdziwa, mocno trzymająca „6” na własnej (częściowo) asekuracji.

Wreszcie przyszła nasza kolej. Baśka odpuściła widząc co się dzieje, ja postanowiłem zaryzykować. W końcu idąc na drugiego ryzykuję niewielkie wahadło albo obsunięcie. No… To była droga powyżej mojego limitu, a „jaromirowa” płyta przestraszyła mnie nawet z górną asekuracją. Doszedłem do Jaromira. Bez dyskusji zrezygnowaliśmy z dalszych wyciągów i zjechaliśmy w dół. 

P60526115308

Baska i Darek w oczekiwaniu na wolna drogę

Na kempingu Darek posłuchał naszych zatrważających relacji i pomógł nam szukać drogi nr. 20… Okazało się, że zrobiliśmy ją poprzedniego dnia, tylko w przewodniku, z którego było robione zdjęcie nosiła nr. 20, a w topo, z którego korzystaliśmy dotąd nr. 10. Nie ma jak zdolności nawigacyjne, no i kto by nosił topo w góry.

Ostatniego dnia zmierzyliśmy się z dwoma drogami w rejonie Peilstein, który oferuje lepiej asekurowane (tzw. sprtowe) drogi i pojechaliśmy do domu. Chętnie tu wrócę, tym bardziej, że nie dotknęliśmy nawet klasyków w tym rejonie.

2016-04-10-11_Żelazne Wrota i Wołowa Turnia

No, biję rekordy w przerwach pomiędzy wpisami. Dużo się dzieje górsko.

Blisko końca sezonu wybraliśmy się w Tatry Słowackie. Tym razem chcieliśmy mieć co najmniej dwa dni działalności górskiej. Pierwszego dnia celem były Żelazne Wrota (2255 m.) w Dolinie Złomisk, cel drugiego dnia został wybrany rozsądnie „to się zobaczy”. Pojechał Lukcio, Marcus (Piotrek) i Tomek. W niedzielę spodziewaliśmy, że dojedzie Marcin, z którym Lukcio jeździ na nartach i Mateusz, który już towarzyszył nam w wyprawach.

20160402_07.53.04

Skiturowe poranki gdzieś pomiędzy Krakowem a Strbskiem Plesem. Pobudka po godz. 4 i dalej w Tatry. Praktyczniej byłoby spać gdzieś w schronisku lub u stóp gór, ale kiedy działalność prowadzi się co tydzień taki scenariusz jest trudny do zrealizowania.

20160402_10.27.04

 

Schronisko Popradzkie Pleso. Dobry punkt wypadowy na tury. W zasięgu kilka atrakcyjnych dla narciarza wysokogórskiego dolin: Hińczowa, Żabia, Smocza, Rumanowa, Złomisk.

20160402_11.35.21
Marcus na progu Kotlinki Lodoveho Plesa (Zmarzłego Stawu). Warto poczekać do wiosny żeby spotkać się z taką pogodą.

20160402_13.01.061

Na podejściu. Czkaliśmy aż trochę odpuści, bo śnieg w żlebie mocno zryty, zamarznięte zsuwy i narciarze, którzy pomimo umiarkowanej trudności zjazdu (2?) walczyli mocno u góry. Nawet zastanawialiśmy, czy to oni sobie nie radzą, czy jest tak trudno.

 Doszliśmy na przełęcz. Z góry nie wyglądało to fajnie. Wyryte ślady po zsuwie, kalafiory śniegu, które jeszcze nie odpuściły w wiosennym słońcu, ale to było nic w porównaniu z warunkami zjazdu na drugą stronę – do kaczej doliny. Stromiej i twardo. Właśnie do zjazdu przygotowywała się tam ekipa pod opieką jakiegoś vodcy (przewodnika). Kiedy pierwszy z narciarzy zsuną się za próg żlebu rozległ się charakterystyczny dźwięk nart szorujących po betonowym śniegu. Aż zęby bolały. Ostatnio udaje mi się unikać tej wątpliwej przyjemności, ale w poprzednich sezonach znana zabawa. Zsuwanie bokiem i walka z samym sobą żeby odważyć się wykonać pierwszy skręt. Na tej nawierzchni narty nawet na ułamek sekundy postawione wzdłuż stoku zadziwiająco szybko nabierają prędkości. Takie rozważania towarzyszyły też ekipie, która pierwsze 100-200 metrów zsuwała się w dół… a jeden z jej członków w końcu uznał, że to ponad jego możliwości. Przewodnik szybko wdrapał się z powrotem na przęłęcz, przywiązał go liną i asekurowany „z ciała” odważył się ruszyć.

W końcu i my zjechaliśmy, nie był to epicki zjazd. Narty wpadały w koleiny, na jednej z nich nawet zaliczyłem małą podpórkę, która zakończyła się wypięciem wiązania i kilkuminutową walką o zbudowanie półki do wpięcia, ech te wiązania kłowe… Ważą tyle ile powinny, ale wpięcie się na stromym wymaga większej sprawności niż moja.

20160402_13.58.23

Zalety długiego dnia i wiosny (mniejsze zagrożenie lawinowe). Po zjeździe postanowiliśmy zjechać z „tego po prawej”, nie specjalnie przejmując się nazwą tej formacji. W domu sprawdziłem, że może to być Kozia Strażnica (2235 m). To nie był koniec tego dnia, po „tym po prawej” uderzyliśmy do sąsiedniej kotlinki żeby podejść pod Rumanową Przełęcz (2280 m). Było już po południu, ostre wiosenne słońce spowodowało, że śnieg był miękki. Kiedy tylko jednak skrywało się za sąsiednimi szczytami momentalnie zamarzał, stawał się mniej przyczepny i utrudniał podejście. Lukcio wyrwał do przodu, a my toczyliśmy wyścig ze strefą cienia obejmującą co raz większą połać doliny. 

Przyjemny szybki zjazd i zmierzamy do Schroniska, walcząc po drodze z zapadającym się wiosennym śniegiem. Marcus i Tomek na nartach, my z Lukciem na piechotę płacąc raz po raz zapadaniem się po pas. Wieczór przy Kofoli. Spotykam Darka, który przygotowuje się do wyjazdu w Alpy, umówili się tu z ekipą na zgrupowanie.

P604030922052

Drugiego dnia dołączają do nas Marcin (tu za Marcusem) i Mateusz. Obieramy za cel Wołową Turnię.

P604031138181

Mateusz, Tomek i Lukcio na szczycie. 

P60403114339031

Proszę Marcusa żeby zrobił mi zdjęcie na tle żlebu, którym udało się zjechać w czerwcu poprzedniego roku. To Rysa prowadząca z przełączki pod Rysami. Stąd robi wrażenie, może nawet większe niż kiedy stoi się na górze… chociaż, sam nie wiem.

20160403_16.31.582
Zjeżdżamy dwa razy i udajemy się w dość długa drogę najpierw do Schroniska, później asfaltową drogą do samochodu. To dla mnie koniec sezonu. Czas się przygotowywać do letniej aktywności w górach.

 

 

2016-03-25/26 Grześ i Wołowiec

No… wreszcie się udało. Zaczęło się od rzuconego przeze mnie pytania do Maćka – A może byś poszedł ze mną na skitury? I syn poszedł 🙂 Okazało się, że uzbierało się w domu sprzętu dla drugiego narciarza, Andy pożyczył ABC. 

Wybrałem Chochołowską z zamiarem zrobienia pierwszego dnia zjazdu z Rakonia, a drugi dzień miał zależeć od tego jak nam pójdzie w piątek Maciek dobrze jeździł na nartach, ale ostatni raz byliśmy razem na stoku z 10 lat temu, więc nie wiedziałem jak sobie poradzi w warunkach pozatrasowych. Pogodę zapowiadano tatrzańską czyli umiarkowana ilość śniegu, za to chmur pod dostatkiem. Nieco nam zeszło na przygotowaniach i wybieraniu się w piątek wiec w Schronisku w Dolinie Chochołowskiej zameldowaliśmy się koło 12. Cała dolina z buta z nartami na plecach. Tak sobie pomyślałem, że jeśli teraz się nie zniechęci mając 20 kilogramowy majdan na plecach i dymając 9 km to da radę. Dał i to spokojnie… ech te 23 lata.

P60325141252

Na podejściu. Skitury są ok

Foczyć się dało niemal od schroniska i około 14 byliśmy na Grzesiu. Maćkowi się podobało i podchodzenie i wiatr i zima. Super, tym bardziej, że na szczycie się odsłoniło i zobaczyliśmy Ornak, Rakoń, Wołowiec i dalej pasma Zachodnich i wyłaniające się Wysokie. Łał… Przynajmniej się Tatry przedstawiły jak należy gościowi, który debiutował na skiturach. Ciekaw byłem jak sobie poradzi na wąskim zjeździe i w lesie, po płatach śniegu. Czym skorupka za młodu… Skorupka więc dawała sobie radę nadzwyczaj dobrze. Szurnęliśmy na dół. 

P60325150421

Selfie na Grzesiu

Zjawiskowy prażony syr, jakieś piwo i w kimono dość wcześnie. Rano około 6 Maciek obudził mnie żartując „powder day”, rzeczywiście dopadało trochę śniegu. No więc poszliśmy. Szło się zdecydowanie lepiej niż wczoraj (jedna nie wstawanie o godz. 4 pomaga), za to na Grzesiu okazało się, że Tatry ktoś schował. Padał marznący deszcz, a widać było tyle co nic. Maciek odbywał szybki kurs nt. uroków skiturowania. Krótkie zjazdy na fokach z odpiętymi tyłami, chodzenie po lodzie etc. Z minuty na minutę wiało coraz bardziej i zacinało czymś mokrym co oblepiało twarze, kurtki i spodnie. Na Rakoniu zdecydowaliśmy – idzemy dalej na Wołowiec. Zależało mi żeby się wdrapać nieco powyżej 2000. Grań to było spore wyzwanie. Dość wąsko i nawis, którego przebieg wprowadzał w błąd. Dobrze, że jakaś ekipa przed nami robiła ślady i dało się iść. 

 P60326114512

Grzanie rąk na Wołowcu

Na Wołowcu zjedliśmy, ja się dowiedziałem, że wojskowe żelazne racje, które miał ze sobą Maciek nie nadają się za bardzo w góry, a gulasz instant, który się wysypał z żelaznej porcji śmierdzi okrutnie. Dość szybko ruszyliśmy w dół. Grzbiet nie był ulubionym miejscem do zjazdu Maćka. Rzeczywiście. Dość stromo, wąsko, lód okleja google… Spore wyzwanie jak na pierwszy raz. Jednak dotarliśmy do Rakonia. Spojrzałem na zielony szlak – nawis i brak widoczności. Jeśli coś miałoby się urwać to nawet bym tego nie zauważył, nie zdecydowałem się więc na zjazd szlakiem, tylko poszliśmy na Rakoń skąd chciałem odbić w lewo i nawiązać linią zjazdu do marcowych zawodów Strzeleckiego. 

Pod drodze spotkaliśmy trochę zagubionych freeridowców, którzy również chcieli uderzyć w dół zielonym szlakiem, ale kiedy usłyszeli, że są tam niepewne warunki postanowili się do nas przyłączyć. Znów nieoceniony okazał się mój stary, ale niezawodny garmin 60 csx. Ustaliśmy, że będziemy zjeżdżać starając się zachować kontakt wzrokowy. Och… na zjeździe okazało się, że warunki są idealne. Świeży śnieg spadł na twarde podłoże i pozwalał na absolutnie każdą ewolucję. Skręt szybki – bez problemu, długie esy floresy – jak najbardziej, skakanie przez hopki – nawet mnie się udawało. Z bananami na twarzy zjechaliśmy do zielonego szlaku i dalej do schroniska ciesząc się każdym metrem zjazdu. Tam narty na plecy i do samochodu. 

Fajne to skiturowanie – rzekł syn… No! I o to chodzi 🙂 Mam nadzieję, że będą następne razy.

2016-03-19 Świstowy Szczyt

Ciężko dogonić daty w tych wpisach. Więc skrótowo: z Lukciem, Marcusem, PePe i Tomkiem oraz kolegą Marcusa Jankiem uderzyliśmy do doliny Staroleśnej na Słowacji. Cele były dwa – Rohatka i Świstowy Szczyt (2383 m.n.p.m).

Tu jeszcze mieliśmy obawy czy w ogóle da się działać tego dnia w górach. Spotkaliśmy kilku Słowaków, którzy wyglądali na takich, którzy z niejednego pieca śnieg jedli i mówili, że wieje mocno. Zdjęcia Piotr Markowski (Marcus)


Na szczęście się uspokoiło i z minuty na minutę wiatr słabł. Słowackie Tatry Wysokie zawsze robią na mnie wrażenie swoim rozmachem, niby to tylko kilka kilometrów na południe, ale jest tu wyżej, szerzej i bardziej świetliście. 

Rohatka z dołu wyglądała na betonową więc odpuściliśmy na rzecz dwukrotnego wejścia na Świstowy. U góry nieco wiało, ale śnieg był całkiem fajny do zjazdu, więc pohasaliśmy. Nie mogłem się napatrzeć na Marcusa, który testował nowy sprzęt skiturowy (wcześniej używał zabytkowego). Jego technika zjazdu, płynność i ogólne wrażenia artystyczne poszybowały w kosmos. To był ten przypadek (jeden z nielicznych), kiedy sprzęt ograniczał narciarza.

W stronę Świstowego zmierzały poza nami dwie ekipy. Po lewej Lukcio.


 Na sam szczyt udało się wdrapać bez zdejmowania nart.

Przyjemny był również zjazd żlebem z progu od Zbójnickiej Chaty, pocżątek budził szacunek, ale później było sporo miękkiego. Na nartach dotarliśmy znaną ścieżką przez las aż do górnej stacji kolejki na Hrebenok. Później trzeba niestety było przebyć kilka kilometrów w butach narciarskich. Wiosna wisiała już w powietrzu.

2016-03-11/13 Tatry Zachodnie – Memoriał Jana Strzeleckiego

Tym razem spędziłem 3 dni w górach jako wolontariusz organizujący zawody skialpinistyczne – Memoriał Jana Strzeleckiego. To najstarsze w Polsce zawody rozgrywane w Polskich Tatrach. Pierwsza edycja to 1989 rok! Zawody skialpinistyczne przypominają mi maratony MTB na dystansie mega. Jeden, dwa trudne podjazdy i kilka wymagających zjazdów. Wszystko na zapieku, czołówce cała zabawa zajmuje około 2 godzin, amatorzy potrzebują jeszcze jednej-dwóch godzin.

Sam nie trenuję obecnie. Bieganie i rower traktuję jako zajęcia, które utrzymują mnie w formie pozwalającej łazić na nartach po górach i zjeżdżać, poza tym skitury traktuję jako przygodę i turystykę i jakoś (na razie) jedno z drugim mi się mentalnie nie łączy. Zdecydowanie nie jestem przeciwnikiem takiej aktywności jednak. 

Zaangażowałem się w organizację ponieważ to inicjatywa Klubu Wysokogórskiego Kraków, a ta szacowna instytucja działa jeśli każdy coś dorzuci do wspólnego worka.

Zawody mają fajną formułę. Przede wszystkim startują pary, to dobrze odzwierciedla charakter działalności w górach i jej partnerskość. Nie można się oddalić od partnera zanadto na podbiegu ani na zjeździe (powyżej 100 metrów i 5 sekund o ile dobrze pamiętam).  Po drugie i trzecie czas podbiegu i czas zjazdu są liczone osobno i ważą na wyniku końcowym. W tradycyjnych zawodach im szybciej tym lepiej (czas brutto jest ważny) co sprawia, że decydujący jest czas podbiegu, bo i na nartach i na rowerze w górach ktoś kto wolno zdobywa wysokość nie ma szans odrobić strat zjeżdżając. Po czwarte oprócz trasy „na czas” jest tzw. „fakultatywa” czyli wycieczka dla zawodników. Nie musisz jej przejść, ale za jej zaliczenie otrzymujesz dodatkowe punkty.

P6031110440801

Ekipa gotowa rozstawiać tyczki na trasie.

W piątek ruszyliśmy ze schroniska w Chochołowskiej rozstawiać tyczki. Szedłem w ekipie przez Grześ na Rakoń. Kolejne zespoły zmierzały bezpośrednio na Rakoń i wytyczały zjazd z Grzesia. Bambusowe chorągiewki wystawały mocno nad głowę i trzeba było uważać w lesie. Koniec końców mam podejrzenie, że gałęzie zebrały mi kilka szmatek, bo w trakcie ustawiania okazało się, że osiem chorągiewek to puste kije bambusowe.

P60311104753

Obowiązkowy „group check”, czyli sprawdzanie detektorów.

W moim zespole przewodził nie byle kto, bo Karol Życzkowski. Naukowiec, a przede wszystkim legenda narciarstwa wysokogórskiego. Autor (razem z Józefem Walą) przewodnika „Polskie Tatry Wysokie. Narciarstwo wysokogórskie”. Karol poza tym, że jest świetnym i doświadczonym narciarzem, okazał się być znakomitym kompanem wycieczki. 

P6031112245602

Na szczycie Rakonia z Karolem Życzkowskim

Niestety pogoda nie sprzyjała zawodom. Śniegu ograniczona ilość za to chmur i mgły pod dostatkiem. Tyczenie po grani było proste za to trudno było znaleźć metę startu we mgle. Ostatecznie Sebastian, który organizował zawody, podjął decyzję o tym, że meta podbiegu i start zjazdu będą w miejscu charakterystycznym – na szczycie Rakonia. 

Nie wiem jak to się stało, ale we mgle i wietrze usłyszeliśmy głosy drugiej ekipy, która tyczyła podbieg Doliną Wyżnią Chochołowską. Idealnie co do minuty spotkanie na szczycie. Oni poszli na Wołowiec, gdzie miała biec trasa odcinka faktulatywnego, mój zespół znaczył zjazd. Mgła, mgła, mgła – wszędzie mgła. Nie wiadomo czy jeszcze się jedzie czy już się stoi, a do sprawdzenia w którym kierunku biegnie linia spadku trzeba rzucić bryłę lodu. Karol jechał w dół i nasłuchiwał przez radiotelefon sygnału „stop”, ja miałem drugi radiotelefon i w momencie, kiedy przestawałem go widzieć dawałem sygnał. Momentami widoczność to było 20-30 metrów. Nie bardzo sobie wyobrażałem zjazd na czas w takich warunkach. No ale dla mnie to były pierwsze zawody, a dla Karola 28. Śnieg był trudny, na zmianę twardo, nawiane i najgorszy śnieg tzw. przepadający, w którym narta wybija sobie twardy tor i trudno ją zmusić do ześlizgu, a więc skręcać i hamować. Co przeszkadzało wszystkim… poza jednym wyjątkiem, oczywiście Karola. 

W dniu zawodów zgłosiłem się do sędziowania i zgłosiłem chęć pójścia dalej. Dostałem do obstawienia najdalszy punkt – Wołowiec. Ponieważ poprzedniego dnia dołączyli do nas Misiek i Patrycja to jako drugiego zaproponowałem Miśka. Sebastian z Karolem poprosili jeszcze o jedno – żeby w trakcie podejścia zdecydować czy są warunki do rozegrania tej części zawodów. Po zakończeniu mieliśmy zebrać chorągiewki z odcinka na Wołowiec oraz trasy podbiegu.

Tuż przed wyjściem o 7.30 okazało się, że mamy jeszcze do zabrania ciężkie i nieporęczne sanie ratownicze SKED, które włożył nam na plecy obstawiający zawody TOPR. Tu przy okazji miałem do czynienia z drugą legendą narciarstwa wysokogórskiego – Piotrem Konopką, autorem dziesiątek trudnych zjazdów w Polskich Tatrach. 

Lekko nie było. Podzieliliśmy się z MisQ 30 minutowymi okresami noszenia, ostatnie minuty dłużyły się niemłosiernie, ale to dobry treningu.

P60312095309

MisQ ze SKEDem na szczycie Rakonia, wreszcie można zrzucić to cholerstwo

Co innego było jednak ważne – warunki były nieco gorsze od wczorajszych. Wiało mocniej, widać było mniej, trochę sypało. Sam lubię trudne warunki, więc mi to nie przeszkadzało, ale 62 osoby, bo tyle wystartowało na wąskiej grani – jedni podchodzą inni zjeżdżają, więc kiedy w radiotelefonie usłyszałem „Kuba, Kuba… Czy są warunki do puszczenia zawodników na Wołowiec?” odparłem, że nie.

P60312112526

MisQ robi porządki w TPN, dawno tu nikt nie odśnieżał.

No… i tym samym mieliśmy sporo wolnego czasu. Leniwie podeszliśmy na Wołowiec. O ile na przełęczy był mocny wiatr, który miał tę siłę, że żeby iść prosto należało się lekko na nim oprzeć, to na Wołowcu, górze bądź co bądź wybitnej nastała cisza.

P60312114115

Trochę trochę posiedzieliśmy i powygłupialiśmy się. MisQ w poszukiwaniu sikorki (o niej piszę niżej)

Na Wołowcu spotkała nas przedziwna przygoda. Trzeba sobie wyobrazić. Góry, zima, ponada 2000 m.n.p.m., mróz, mgła i wiatr, a tu nagle przylatuje piękna kolorowa sikorka. Co ją tu przyniosło? Lekko nieprzytomna siada na bucie narciarskim Miśka, później daje się złapać. Deliberujemy, czy należy ją zwieźć na dół, ale tego mogłaby nie przeżyć dlatego wypuszczamy ptaszka wolno. Siada mi na głowie a później ucieka do szczeliny w śniegu. 

My z MiśQ zjeżdżamy na dół zagarniając chorągiewki oraz zawracamy jedną, ostatnią parę z trasy – nie trafili na metę i na polecenie sędziego zawodów dajemy im sygnał – wracać. Zjeżdżamy na dół. Zawody się skończyły szczęśliwie. Wyniki i oficjalne komunikaty na stronie Memoriału (mjs.kw.krakow.pl).

Wieczorem jeszcze przyjemna impreza przy winie, w niedzielę krótka wycieczka z ekipą KW na Grzesia, zjazd po lesie i wracamy do Krakowa.

2016-02-27 Zawarat i Kasprowy Wierch

Kto chodzi ten ma. Trzeba było dwóch dni działalności w słabych warunkach żeby trafić na ten dzień. Słońce, – 3 st. Andy nie mógł jechać, za to dołączyli koledzy Łukasza, z którymi już kiedyś skiturowaliśmy Tomek i Mateusz. W planie mieliśmy klasyk klasyków: o Zawracie mówi się, że jeśli chcesz być uznany za skiturowca, to powinieneś zjechać z tej przełęczy.

W dobrych warunkach śniegowych to nic trudnego, ale w ubiegłym roku raz już dostałem nauczkę. No ale nie uprzedzajmy faktów…

Podejście przez Polanę Jaworzynki (foto Lukcio). Bajeczka. Śniegu ciągle w Tatrach niewiele (liczę na marcowe opady), ale idziemy i michy się cieszą.

Na tafli Czarnego Stawu Gąsienicowego Mateusz i Lukcio.

Powyżej Czarnego Stawu jest taki próg. Podejście na niego na nartach jest dla mnie wyznacznikiem techniki podejścia, siły i warunków śniegowych. Tego dnia nikt z nas nie podszedł. Załóżmy, że wszyscy z powodu nikłej pokrywy.

Na progu Zmarzłego Stawu (jest tam pod śniegiem). No a przed nami droga na Zawrat. Na nartach da się podejść do połowy widocznego po środku fotografii żlebu. Nadludzie wchodzą na przełęcz bez ściągania nart, ja w wolę w połowie zamienić kij na czekan.


MisQ w żlebie. 

Śnieg w żlebie wygląda na fajny, nie jest ani za miękko ani za twardo, nie przepada, nie pęka. Widzimy tylko jeden ślad zjazdu, za chwilę (po naszym zjeździe) będzie tu wyglądać jakby stado wygłodniałych dzików wpadło w kartoflisko. Zawsze mam trochę wyrzutów sumienia zawalając śniegiem wybite przez piechurów stopnie. Niestety nie zawsze da się tego nie zrobić, bo zwykle droga podejścia idzie środkiem żlebu (lawinowo słusznie) lub trawersuje. Pocieszam się, że wiatr uporządkuje sprawy w kilkanaście minut.

Selfie by MisQ. Wbrew pozorom chłopaki cieszyli się z tego, że są na Zawracie 😉

I już w komplecie (selfie by Lukcio)

Przepak, zapinanie butów, ściaganie fok i spojrzenie w dół. Łapię tradycyjny dygot przed stromym zjazdem. Liczę sobie do 10 i przypominam jak tędy wielokrotnie zjeżdżałem. Jest to coś niesamowitego – odważyć się na pierwszy skręt i wszystko magicznie mija. Znowu potrafię jechać na nartach, tym bardziej, że śnieg jest znakomity i można jechać płynnymi skrętami. Zjazd nie jest długi, ale warto jest się wspinać cały dzień. Czeka nas jeszcze próg ze Zmarzłego Stawu. Przypominam sobie jakie to było wyzwanie jeszcze kilka lat temu. Wąsko, kamienie i lód. Dzisiaj robimy to w dość sprawnie.

Popas już w Gąsienicowej. Nie ma warunków do zjazdu starą nartostradą. MisQ robi selfie, Mateusz i Tomek oceniają jak daleko na ten Kasprowy.

Zapada decyzja – jeszcze jedno podejście na Kasprowy Wierch i zjazd przez Dolinę Goryczkową, jest dość wcześnie i poza tym, że jestem dość konkretnie wyrypany to nie mam argumentów przeciw. Idziemy więc. Na górze jest już mało ludzi i wieje. Na szczęście już tylko łatwy zjazd po stoku. Zjeżdżamy najpierw po trasie na chwilę zbaczając tylko na nieubity teren. Dobra decyzja. Cudowne 500 metrów. Później bez problemów docieramy na nartach do Kuźnic i dalej aż do zaparkowanych samochodów.

2016-02-20 W stronę Gładkiej

Na stronie KW Kraków ktoś napisał, że czekanie na puch w Tatrach jest jak oczekiwanie surfera na wielką falę na …brzegu Bałtyku. Ten rok jest szczególnie dla wytrwałych i zdeterminowanych. 3 stopień zagrożenia (a o taki był tego dnia) sugeruje, że w śniegu w górach tony… I tak jest, ale tylko tu i ówdzie. Nie ma podkładu. Kosówka dziarsko pręży się ponad śnieg, kamienie czyhają tylko na ślizgi i krawędzie. 

Ponieważ MisQ był od piątku w Dolinie 5 Stawów to postanowiliśmy podziałać tutaj, a dokładniej wejść do Doliny 5 Stawów i zobaczyć co dalej. Od Palenicy asfalt ledwo liźnięty białym, szlak wzdłuż Roztoki biały i kamienisty. Śniegu naprawdę niewiele, dlatego zdecydowaliśmy się iść przez Siklawę. Szlak zdecydowanie w zimie nie zalecany, ma na koncie kilka ofiar, ale tak po prawdzie przy tej ilości śniegu czujny jest tam tylko jeden 50 metrowy odcinek. Śnieg jednak padał i na dodatek wiało w ciągu ostatnich dwóch dób.

W D5SP wyjaśniło się niewiele więcej, zrezygnowaliśmy z Koziego Wierchu, okazałe zsuwy w Szerokim Żlebie ostudziły entuzjazm, tym bardziej, ze wyglądało, że górna warstwa pojechała bez ingerencji człowieka. Zsuw to taka lawina o ograniczonym rozmiarze. Zasypać nie zasypie, ale może nieźle sponiewierać jeśli po drodze trafi się na skały lub drzewa. 

Wybraliśmy drugi obiekt – Gładką Przełęcz. Z daleka było widać nawisy na grani, ale ruszyliśmy w tamtą stronę z zamiarem zdecydowania u podnóża. Kiedy zbliżyliśmy się na 200 – 300 metrów zeszła chmura. Jedynym rozsądnym wyjściem przy takim stanie śniegu był odwrót. Lepszy dobry odwrót niż jego brak kiedy trzeba.

A tak to wyglądało z perspektywy MisQ, który przez chwilę nas obserwował spod szczytu Koziego (zawrócił, zapewne rozsądnie). Gładka Przełęcz to ta najbardziej po prawej. Za nią czai się chmura, która powiedziała nam w „dowidzenia” w imieniu bardziej ambitnych celów tatrzańskich tego dnia.

Posiadówa w Schronisku, pogaduchy z Patrycją, która uczestniczyła w kursie skiturowym i jedziemy w dół. Wybraliśmy litworowy żleb, a właściwie kluczenie pomiędzy kosówką. Nie było to zbyt spektakularne zdarzenie narciarskie. Mieliśmy się zatrzymać przy szałasach, ale lenistwo kazało pojechać dalej szlakiem. 

Moje amaruqi zapłaciły za to sporą wyrwą, ucierpiały też atomiki Andy`ego. Nasz stały serwisant, starszy Pan i szczególarz bardzo się ucieszył. 

Ech skitury w polskich pięknych Tatrach. Nie dało się nigdzie wejść, a pod wieczór było tak.