Tydzień temu zakończyliśmy sezon zimowy, a z letnim sezonem od pewnego czasu mam problem. Szlaki turystyczne po polskiej stronie schodzone, zostało jeszcze kilka wariantów po stronie słowackiej. Chciałoby się coś więcej i wyżej. Alpy – dobre rozwiązanie, ale daleko, Tatry pozaszlakowe – ok. Jest wiele dróg jeszcze nie typowo taternickich, a już nie turystycznych. Parę razy zboczyliśmy w takie rejony i okazało się, że technicznie jest do opanowania, tylko skutki błędu ostateczne. Trzeba się więc powiązać, jakby to mogło wyglądać docelowo? Najlepiej spróbować, dlatego na początku czerwca odezwałem się do Klaudii Tasz, przewodnika poleconego przez Jędrka.
Żabi Koń, Lalka, Mnich… takie cele uzgodniliśmy z chłopakami. Klaudia nie powiedziała nie. No i się działo, ale o tym więcej pod zdjęciami. Tak trudno było zrezygnować z wielu z nich (zrobiliśmy jak sądzę z 1000 fotek).
Żabia Lalka to… no właśnie. Nietrudno zgadnąć, że to ten dziwoląg po prawej. Z drogi do Morskiego Oka jakoś trudno sobie wyobrazić czterech facetów i jedną (nawet szczupłą) kobitkę stojąca na szczycie. W trakcie dnia moja wyobraźnia w tej sprawie się jakoś nadzwyczajnie nie poszerzyła, ale o tym za chwilę.
Klaudia w trakcie instruktażu. Nie było wątpliwości kto rządzi. Za to zarządzanie na najwyższym poziomie – tak zarządzała, że każdy z nas miał przekonanie, że ma na coś wpływ i coś od niego zależy. Mistrzostwo.
Schodzimy ze szlaku. Kurde, trzeba wiedzieć gdzie. Śniadanko w kolibie , kaski włóż i zasuwamy wyżej.
Chwilę później Tatry pokazują swoją kamienistość, już w pierwszym żlebiku, komuś spod nogi ucieka całkiem spory kawałek rumoszu. Ten poniżej komentuje za jakie uszczypliwości i złośliwości to zemsta i tak przez najbliższe 20 minut. Niezależnie od tego czujność na luźno leżące kamienie rośnie.
„Kamyk!!!” ostrzega spokojnie Klaudia. Kamyk na oko waży z 10 kg i mknie sobie znaną trajektorią w dół. Zasada to nie zwiewać przed nim na wszelki wypadek, bo drań potrafi skręcić. Trzeba poczekać do ostatniej chwili i wiać wtedy, kiedy znane są jego zamiary. Łatwo powiedzieć, prawie tak łatwo jak przy 50 km/h na górskiej serpentynie jadąc na rowerze szosowym zaczyna Cię wynosić na przeciwległy pas. Jedynym ratunkiem jest puścić hamulce. Łatwo powiedzieć. Instynkt drze się wówczas: „Hamuj!!!”, a głowa „puść te heble”. No to z kamykiem jest tak samo, Ci, którzy jeżdżą na rowerze trochę szybciej, wiedzą o co chodzi.
No to podążamy w górę. Po sprawnym przejściu przez wilgotną płytę Klaudia nabiera do nas odrobiny (ograniczonego) zaufania.
Niezawodny Misiek fotografuje szczegóły. Ten oto osobnik – jak się dowiadujemy – rośnie wysoko, do 1900 metrów i pożera owady. Drapieżcy od razu zainteresowani gościem. Poznajcie: tłustosz alpejski.
Oczy boga, tak o tych stawach (Morskie Oko i Czarny Staw pod Rysami) mówiła zaprzyjaźniona graficzka. W Tatrach późna wiosna, zieleń najzieleńsza, a stawy szafirowe… rany facet o kolorach.
Poręczówka. Misiek sprawnie porusza się w skałach. Dostał więc urządzenie do wyciągania kości i friendów tzw. „jebadełko” i zamykał peleton.
Klaudia daje się zmęczyć. Z jednej strony full profeska – każde stanowisko, węzeł posprawdzane, ale w skale radź sobie sam, bez niańczenia.
Powiązani idziemy kominkiem w górę. Pierwszy wyciąg. Trudności do 2 i fragmentami 3. Mnie już 2 dostarcza emocji, 3 jest na granicy umiejętności technicznych. Trochę ćwiczeń na ściance oraz nieustanne łażenie po Tatrach pomaga. Z nóg, trzy punkty etc… Klaudia prowadzi, Andy za nią, kolej na mnie, później Lukcio i MisQ… z „jebadełkiem”.
Lukcio.
Lala gdzieś tam u góry, a tu ładny czerwony sznurek.
Jest niezwykła różnica w tym jakie trudności można pokonać mając asekurację. To zjawisko nazywa się kompensacją ryzyka, czyli – podobnie jak suma nałogów – suma ryzyk, które dopuszczasz w danym momencie jest stała. Masz kask – jedziesz szybciej, masz czekan – strome i twarde jest mniej strome i twarde i tak dalej.
Po pierwszym wyciągu. Przypięliśmy się do tzw. „pancernego” stanowiska, zerkaliśmy w górę, gdzie jest Klaudia. Przyszły mi do głowy pisklaki mamy sępa, które czekają aż wróci i nakarmi. Ta nisza zawieszona nad doliną uprawniała do takiego porównania. „kra, kra, kra…” Wyobrażenie rozwartych dziobów i oczekiwanie na matkę z ochłapem. Dopadła nas głupawka.
Gramolimy się z Andym. Wyciąg drugi. A tak to wyglądało z perspektywy Klaudii, która poruszała się po tym terenie jak Kozica. Czasami miałem wrażenie, że własną asekurację podczas prowadzenia stosuje tylko z powodów edukacyjnych.
Na szczycie. Powierzchnia większego (takiego na 6 osób) kuchennego stołu i na niej 5 osób. Jedna wyluzowana (widać która), a pozostałe próbują jakoś się przytrzymać tego co stałe. To nota bene bardzo życiowa postawa 😉 Lewa noga Andy`ego zwisa nad wiecznością, a MisQ przeczy prawom fizyki bo ma środek ciężkości poza podstawą, czyli czupryną Żabiej Lalki.
No i zjazd, ale było fajnie. Najpierw do sępiego gniazda, a później na przełęcz. Mnie się udało nie trafić i nagle zobaczyłem, że jeszcze kilka metrów i będę na litej ścianie. Na pewno tędy nie właziłem. No to krzyczę do szefowej. Klaudia spokojnie: Nie wiem gdzie jesteś, nie widzę Cię. Dasz radę się wspiąć? Dałem, i przelazłem do kominka gdzie czekały pozostałe pisklęta.
Fajnie jest w końcu dotknąć w miarę pewnej półki.
Andy walczy z ósemką.
Gdzieś tam wyżej jest Żabi Mnich. W porównaniu z Lalką nie stwarza większych problemów. Na jednym progu wiążemy się profilaktycznie.
I believe I can fly. Wersja Miska. Reszta nie miała tzw. ochoty tam leźć. U stóp Czarny Staw i Morskie Oko
No i jazda w dół. Tym razem czysta radocha, po krótkiej dyskusji na temat grubości taśmy, w oparciu o którą zostało zbudowane stanowisko zjazdowe. Sznur do wieszania bielizny w porównaniu z nią wyglądał dość solidnie. Profesjonalizm Klaudii był jednak znacznie mocniejszym punktem niż ta asekuracja i nie była to kapitanoza (patrz źródła)
Bohaterem tego zjazdu jest Andy… Nie można się opędzić od fotoreporterów. Za chłopakami niezwykła Dolina Żabia Białczańska… Kusi.
Kto jest słodszy…. no kto.
Już późne popołudnie. Schodzimy w dół. Ścieżka niby jest ale mocno osuwista i niepewna. Warto zachować czujność.
I znów lekcja z topografii w górach. To jest niezwykłe tyle lat chodzę i ciągle mnie to zaskakuje. Pozornie już blisko Czarnego Stawu a tu takie podcięcie, które wymaga czegoś w formie poręczówki.
Po to się chodzi. Wiśniówka na brzegu Czarnego Stawu smakuje jak nigdy… i jak zawsze.