2014-08-09_Orla XXL

Tatry w lecie się nam kończą, przeszliśmy większość tego co oficjalnie dostępne, oraz część tego co nieoficjalnie. Stąd pomysły z gatunku mądrych inaczej. Wyjść o 0.30 z Kuźnic ruszyć w drogę i po 18 godzinach powrócić do samochodu.

Tu było do załatwienia kilka spraw:

– wschód słońca na Świnicy

– Orla Perć w jeden dzień z Kuźnic

– Orla Perć w wersji XXL czyli z zaliczeniem dodatkowo Kasprowego Wierchu i Świnicy.

MisQ ma statyw, dzięki temu może jeszcze złapać ostatnie promienie chowającego się miesiączka za którąś z grani zachodnich.

Maszerujemy więc w górę. Będzie prawie pełnia więc szybko pada hasło: lampki zgaś! W świetle księżyca i poświacie łuny od Zakopanego jest wystarczająco jasno żeby zdobywać wysokość. Marsz bez latarek o 2 w nocy w Tatrach ma szansę się udać o ile wszyscy konsekwentnie nie używają sztucznego światła i źrenice mogą się rozszerzyć, tak aby wyraźnie rozróżniać kształty korzeni i skał. Jeśli ktoś choćby na chwilę włączy czołówkę diabli biorą tę kocią zdolność. Więc nie zdziwiło mnie kiedy Misiek zaczął pokrzykiwać w stronę dwóch mocnych czołówek, które – jak sądziliśmy wówczas – należały do Andy`ego i Lukcia.

Okrzyk „Zgaś k… tę ledę”! To nie było nic takiego w męskim świecie grupy, właściwie pieszczotliwe napomnienie. Jak się można domyśleć postaci (lubię tę formę tego słowa), właściciele czołówek, okazali się nie być Lukciem i Andym. Dwóch zupełnie nieznanych nam turystów, którzy pomimo nocnej pory podobnie jak my ruszyli w góry. Oniemiali zbierali solidne joby. Hmm… kiedy dotarliśmy do nich nastała niezręczna cisza. Przeprosiliśmy, że myśleliśmy… itd. Zapytaliśmy, gdzie idą etc. Podałem rękę pierwszemu i powiedziałem:

– Kuba. 

– Leda pierwsza – przedstawił się również.

– Leda druga – wtórował mu kolega.

Spotykaliśmy się jeszcze kilkukrotnie tego dnia, za każdym razem potwierdzając, że „idą ledy”. Nie dowiedziałem się jak noszą imiona.

Twardo, zimno i bez nadzwyczajnego przekonania. 

Pomimo wycieczkowego tempa wspinaczki na grań pomiędzy Kasprowym Wierchem a Świnicą dotarliśmy przed 4. Wschód słońca tego dnia miał nastać o 5.08. Nie pozostało nic innego jak poszukać osłoniętej od wiatru dziury i zlec na pół godziny żeby nie wchodzić w trudniejszy teren w ciemnościach. Kilkuminutowa drzemka i idziemy przemarznięci dalej. Po nieprzespanej nocy mam średni entuzjazm przed czekającym nas marszem.

Wschód słońca na Świnicy zobaczony.

Wschód słońca widziany ze Świnicy, wersja romantyczna by Lukcio

Inna perspektywa. Ta sama gwiazda, w tym samym momencie, widziana poprzez zmarznięte nogi Miśka, na pierwszym planie Andy, na drugim Słońce.


Gdzieś na grani Orlej Andy i jego legendarny czerwony polarek. Efekty, wyjątkowo wdzięczne zawdzięczamy guglowi

Do Kuźnic docieramy o 18.30 po dość ciężkiej przeprawie przez Orlą Perć. Jednak brak snu w nocy to nie jest dobry napęd na całodniową wędrówkę. Na szczęście jesteśmy na tyle wcześnie, że poza ostatnim fragmentem przed przełęczą Krzyżne nie ma kolejek w trudniejszych technicznie miejscach. Monotonny powrót Doliną Pańszczycy to cena za zostawienie samochodu po tej stronie grani.
Powrót samochodem jest również wyzwaniem. To już prawie 24 godziny na nogach.
Pewnie prędko nie powtórzę tego wyczynu. Jak to MisQ trafnie podsumował: po tym wyjściu nie potrzebuję sobie już niczego w Tatrach udowadniać.
Ta wycieczka była też sprawdzianem przed czekającym nas na początku sierpnia pierwszym wyjściem w Alpy, ale o tym w następnym odcinku. 🙂
 

2014-07-05. Dookoła Tatr

205 km i ponad 2600 m przewyższeń, piękne widoki i zgrana ekipa. Tatry dookoła. Jedno z fajniejszych wydarzeń w moim rowerowym życiu w ostatnim czasie. Ta wycieczka tkwiła we mnie jako plan do zrealizowania i … zadra.


Zaczynamy. Podjazd od Chochołowa, później chwilę w dół i przez góry do Zuberca.

We wrześniu ubiegłego roku próbowałem już raz, ale na pierwszym podjeździe, na 2 km przekonałem się, że nie dam rady. Kolejny podjazd, w którym prędkość spadła do 6 km/h utwierdził mnie w tym. Choć to bardzo niemiłe postanowiłem odpuścić, bo jazda dalej to nie tylko zwalnianie peletonu, ale i proszenie się o kłopoty. Niespełna tysiąc kilometrów w ciągu roku, praca, niehigieniczny tryb życia, to nie są dobre czynniki. Dlatego dojechałem do chłopaków i zameldowałem, że „dostałem polecenie od dyrektora sportowego żeby zawrócić”. Nieodżałowany oszust Lance Armstrong mówił „ból przemija, skutki rezygnacji nigdy”. Niestety miał rację, to była porażka, z którą byłem 8 miesięcy. 

W tym roku o wyjeździe zacząłem myśleć od połowy maja. Trochę mniej wyjazdów w pracy, większa motywacja. Zacząłem od delikatnych 500 km w maju, tak aby sobie nie zrobić krzywdy, w czym się specjalizuję zbyt mocno zaczynając. Później postanowienie tysiąca w czerwcu i rzucone wyzwanie Andemu – Zaliczysz tysiąc? Głupie pytanie Andy jest ostatnią osobą, która się wycofuje, dlatego nie zdziwiłem się pod koniec czerwca oznajmił, że przekroczy 1 kkm.


Gdzieś na trasie, pogawędka z MisQ.

Mnie się nie udało, życie a właściwie jego zaprzeczenie, wyjęło mi tydzień w czerwcu. Ostatecznie przejechałem 930 km. W tym tygodniu, którego zabrakło planowane były dłuższe wycieczki, bo dotychczas jeździłem głównie 60 i 70 km, w średnio pofalowanym terenie. Długie trasy, do 150 km i długie górskie podjazdy tego mi brakowało, kiedy rozpoczynaliśmy trasę z Chochołowa i tego się najbardziej obawiałem. 


Krywań też postanowił sobie zrobić selfie z MisQ na pierwszym planie.

Na parkingu Gospody u Śliwy meldują się Zieloni z rowerowania. Andy, Lukcio i MisQ oraz dwóch górali” Michał „Spootnick” oraz Mikołaj „Miki”. Pogoda kolarska. 20 – 25 st. słaby wiatr. Od pierwszego podjazdu byłem jednak dobrej myśli. Odpadałem regularnie na podjazdach, było wolno, ale … stabilnie. Po 50 km byłem przekonany, że dojadę, część roboty wykonają chłopaki ciągnąc na kole (tj. osłaniając od wiatru), część moje nogi, a ostatnie 50-60 km powierzyłem do wykonania głowie. I tak było. Na płaskim peleton wspierał, na podjazdach czekał kilka minut.

Kluski z bryndzą w Strbskim Plesie znakomite, ale nie zdołałem ich pochłonąć w całości ze zmęczenia i w dół… Na szczęście prawie 40 km opadającej szosy. Po drodze uzupełnienie zapasów i chłodny Radler.

Na 65 km przed metą kiedy pojawił się pierwszy drogowskaz „Polsko” udało mi się pożegnać z chłopakami „do zobaczenia na parkingu”. Tak było lepiej. Od pewnego czasu nie udawało mi się utrzymać koła na płaskim, ale stosując własne wolne tempo jechałem wolniej, ale równo.

Zielony peleton

Dotąd Lukcio i MisQ mocno ciągnęli peleton. Miki i Spootnick równie mocni, także Andy był w znacznie lepszej dyspozycji niż ja, jednak po podjeździe na przygraniczny Zdziar poczekał, podobnie w Łysej Polanie i od tej chwili mogliśmy jechać razem. Ta pomoc szczegónie cenna okazała się na odcinku od Zakopanego, gdzie poszła mocna p… (nie wiem jak to napisać w poprawnym języku, jechaliśmy szybko?) pod 40 km/h i trzymanie się na kole Andy`ego sprawiło, że w Chochołowie zameldowaliśmy się 20 minut po chłopakach, nie jak się spodziewali po godzinie.

202 km, 2650 m przewyższeń. Cudne zjazdy, piękne widoki na Krywań, Łomnice i super klimat 6 osobowego peletonu. No i zmyta gorycz klęski z ubiegłego roku 😉 Wrócę tu.

No i się udało. O 19.20 z powrotem na parkingu w Chochołowie. Przy okazji cud (Ci, którzy jeżdżą w grupie docenią) zero gum, awarii i gleb. Zdjęcia MisQ i Lukcio.

2014-06-08 – u podstawy Rysy

Sprawy mają swój koniec i trzeba pozwolić odejść, kiedy nie chcą być, a np. taka zima 2013/2014 też już nie chce. Dała o tym znać o godz. 7.30 na parkingu w Palenicy Białczańskiej – termometr pokazywał 22 st. 

Godne zakończenie wymagałoby fajnego finału dlatego ruszyliśmy na Rysy. Majowy rekonesans dowiódł, że są w zasięgu technicznym, w odpowiednich warunkach. Jakaś zła seria towarzyszy temu miejscu. Wiosenne śniegi potrafią zwieść. Dzień wcześniej ktoś nie miał szczęścia i zsunął się po śniegu na skały, ostatecznie. Tego dnia miało być lepiej. Śledziliśmy warunki w Rysie – żlebie pod Grzędą i o kilka dni przesunęliśmy wyjazd żeby nie trafić na beton (zmrożone śniegi).

Na podejściu do Morskiego Oka aktywnie dopingujemy biegaczy biorących udział w zawodach na odcinku Palenica – Morskie Oko. Z tego miejsca chciałbym przeprosić za wszystkie okrzyki „Dajesz, Kurwa, Dajesz”, „Nie przyjechałeś tu żeby chodzić”, „Uciekaj przed tym cieniarzem z tyłu” – do tego z przodu „Goń leszcza, bo słabnie” – to do tego z tyłu. „Pokaż cycki” – do długowłosego mężczyzny (pokazał)  i inne, których ten publiczny charakter bloga nie pozwala powtórzyć. Na zdjęciu powyżej Andy w typowej akcji dopingowej – biegu synchronicznym z zawodnikiem. 

MisQ zakłada buty i raki, bo od Czarnego Stawu pokrywa ciągła. No właśnie mamy iść a chwile wcześniej spotkała nas niemiła niespodzianka – straż parku z komunikatem, że szlak zamknięty dla turystyki narciarskiej i jeśli zjedziemy dostaniemy mandat. Fakt, zamknięty, ale śnieg leży na całej drodze, którą zamierzamy wejść więc przyrodzie krzywdy nie zrobimy. Dżentelmeńska umowa – możemy iść i zjechać od podstawy Rysy. Dobre i to, skoro już przytaszczyliśmy sprzęt tutaj to pójdziemy wyżej, choćby dla kilku szusów.

Śnieg nieco „przykurzony”, trochę kamyków i pyłu. To nie szkodzi, ślizgi i tak do serwisu. Słońce tak mocne, że zatrzymuję się jeszcze na poprawki smarownicze dokonywane słynnym kremem. Zapach odstrasza niedźwiedzie od Roztoki po Poprad, ale działa.

Lukcio ocenia. Obiecująco twardo na podejściu, w rakach sama przyjemność, a w dół nie będzie brei.

Przyroda kusi widokiem rezultatów zmagań późnowiosennych sił natury – skał, słońca, śniegu i wody. Co jakiś czas rozlega się gromki huk i bazaltowe odłamki mkną w dół. Na te większe trzeba uważać.

To ostatni wpis zimowy, więc nie mogę się oprzeć przed zamieszczeniem większej ilości fotek.

To już Rysa. Trzeba zawracać, w końcu umowa, choć kusi bardzo żeby wejść wyżej. Nie mogę sobie odmówić jazdy w krótkich spodenkach. Lukcio i MisQ również nie przypinają nogawek, Andy podchodził w długich spodniach. Zakładam jednak kurtkę, bo gdyby coś poszło nie tak to hamowanie czekanem, podczas którego jednak jest sporo tarcia o śnieg nie byłoby miłe.

MisQ już czeka. Pod nim trasa naszego zjazdu. No to juhuuu! 

Ale pięknie. Pod spodem twardo, na wierzchu miękko i można jak się chce. Długim, krótkim, szybciej, wolniej. Turystów niewielu więc nie trzeba się martwić zsuwającym się śniegiem czy obieraniem toru.

I skręt. Śnieg czasami leci na gołe nogi, chłodzenie na bieżąco. Fajne uczucie.

Z Andym w synchronicznej jeździe. Mijamy Bulę. Poniżej Czarny Staw.

I Lukcio przygotowany do skrętu.

Andy wjeżdża w strefę cienia rzucanego przez Wielkie Mięgusze.

A w cieniu jeszcze ciekawiej. Nierówno i trzeba uważać na kamienie. Szczęśliwi i szczęśliwie dojeżdżamy do Czarnego Stawu, pijąc radlera i wygrzewając się na skałach podziwiamy pozostawione ślady. Żegnaj zimo 2013/2014. Było krótko, ale fajnie. Czas na lato.

Fotki autorstwa zbiorowego, jak zwykle w większość zrobił MisQ. Dzięki

2014-05-10 Niżne Rysy, tuż obok

Kuszą i przyciągają. Wysokością, długością zjazdu, nastromieniem. Żleb Rysa idący z Przełączki pod Rysami to przyszłość, ale postanowiliśmy zrobić rekonesans w okolice tego najwyższego szczytu Tatr. Maj i czerwiec to najlepsze miesiące na to żeby tu podziałać. Okolice Buli pod Rysami są okryte niesławą jednego z bardziej narażonych na lawiny miejsc w Tatrach dlatego zimą właściwą trudno trafić na w miarę bezpieczne warunki. Dodatkową trudnością jest twardy i zmrożony śnieg powyżej 2000 m.n.p.m. Sprawia on, że upadek może skończyć się dłuuuugim niekontrolowanym ślizgiem z niewiadomym finałem. Dlatego najlepszą taktyką jest wejście na górę około godz. 11 odczekanie aż beton odpuści i zjazd po jeszcze twardym, ale puszczającym śniegu. Po południu śnieg rozmięka, staje się ciężki i rośnie niebezpieczeństwo zsuwów, z którymi można zjechać w nieznane. 

W Krakowie pada, po drodze pada, Tatry w ołowianych czapach. Nic  to, 5 serwisów pogodowych mówi, że będzie „czasem słońce, czasem deszcz” więc wbrew temu co za szybą samochodu, w towarzystwie skocznych tyrolskich hitów i ryczącego Scatmana Johna (Dzięki MisQ 🙂 docieramy do Palenicy. Przestaje padać chwilę po tym jak wysiadamy z samochodu. Spotykamy Tomka, kolegę Lukcia, który też wybiera się w ten sam rejon.

Nad Morskim Okiem. Idziemy na to śnieżne pole i grań po lewej stronie zdjęcia. Po prawej stronie kontemplujący Andy. Autor zdjęcia Tomek, inne zdjęcia w tym wpisie tradycyjnie MisQ, Andy`ego i moje.

Ludzi na szczęście niewielu. Padający od rana deszcz i pozornie złe prognozy zrobiły swoje. Pogoda jednak bajeczna. Jest dość późno, ale dzień długi.

Pozowanko nad Czarnym Stawem. Nie da się już po nim przejść wiec trzeba dookoła. Koło łokcia Lukcia po lewej widać wyjeżdżający spod Buli snieg. Żleb Rysa, to charakterystyczna ukośna kreska kończąca się nad kapelusikiem, nasz cel na dzisiaj znika za formacją po lewej stronie zdjęcia u góry. Za chwilę buty turystyczne zmienimy na narciarskie. Fok nawet dzisiaj nie braliśmy, słusznie przewidując, że nie będzie gdzie ich użyć.

Podejście mozolne. Nie ma takiego drugiego w polskich Tatrach. Pod Rysą skręcamy w lewo na Niżne Rysy, od tej chwili trzeba torować. Tę robotę biorą na siebie Tomek i Lukcio, później dołącza do nich MisQ. Śnieg miękki, zapadają się nawet wydeptane stopnie.

Idę od podstawy w rakach. Tak wolę, kilka minut na założenie, a nie traci się siły na wydeptywanie równych stopni i na powtarzanie kroków. Nad Bulą raki zakłada też Andy, wyżej pozostała część ekipy. Krótki popas, herbata i kanapka. Orientuję się, że nie mam już wody, a w tym słońcu leje się z nas konkretnie, dopycham śniegu do butelki licząc na słońce. Nic z tego… nie stopnieje aż do końca dnia. Zawsze jednak kilka kęsów mokrego śniegu pomaga. Trzeba tylko uważać na różne latające stwory, które nawet na tej wysokości i na śniegu zaczynają się roić.

Stąpając po stromym śniegu od czasu do czasu odwracamy się zerkając na legendarny tatrzański zjazd wyceniony na 6 w 6 stopniowej skali – Zachód Grońskiego przecinający zbocze z Małej Wołowej Szczerbiny (2355 m n.p.m.) do Kotła pod Rysami. Pierwszy raz pokonany przez himalaistę i taternika Piotra Konopkę w 1994 roku. Piotr jest aktywnym do dzisiaj ratownikiem TOPR. Skóra cierpnie od samego patrzenia na tę linię. Do dzisiaj niewielu jest takich, którzy pokonali ten żleb. Jak to wygląda z perspektywy ekstremalnego narciarza, a tak: Rastislav Peto

A tu Zachód z dalszej perspektywy

Tymczasem udajemy się na nasze 2+ z przekonaniem, że to na razie wystarczy. Na 50 metrów przed szczytem pakujemy się nie tam gdzie trzeba nie ma stamtąd dobrego zjazdu. Wycof i decyzja  – zjeżdżamy z tego miejsca co jak później się okazało było Zadnią Przełączką w Rysach. No cóż Niżne do poprawki.

 

Przygotowanie. Najpierw wyrąbać butami półkę na narty, przypiąć plecak do czekana, kontrolować rękawiczki, kaski, kije, kurtki czy nie zamierzają się wybrać w samodzielną wycieczkę w dół. Jeśli to czapka to pół biedy, gorzej bez kija czy kasku.

Śnieg bardzo miękki, zapewne ku uciesze starszego, uroczego pana, który serwisuje moje narty wjeżdżam centralnie na skałę, która wypina mnie ląduję w śniegu. No cóż znając realia jazdy pozatrasowej i widząc snopy iskier, które czasami wylatują spod krawędzi walących w kamienie nie oczekuję od nart, że przeżyją więcej niż 3 sezony, tym bardziej, że moje Dragony są nieco za wąskie w talii i na twardym sobie radzą, ale w takim czymś nie pomagają. Wiadomo wszystko zależy od techniki, ale sprzęt czasami może pomóc.

Zdecydowałem się na przyklejenie taśmą montażową czekana do kija co było nadmiarem ostrożności na górze.

Andy zmierza w stronę Buli

MisQ przedziera się przez lawinisko, poniżej Czarny Staw i Morskie Oko. Gdy dojeżdżamy do cienia rzucanego przez Mięgusze podłoże twardnieje i jazda staje się bajką. Mimo stromizny jedzie się świetnie, również po przebrnięciu lawinowych kalafiorów ostatni fragment do Czarnego Stawu to pełne flow i współpraca z górą. 

Korzystamy z długiego dnia i mimo, że zbliża się 18 po przebraniu butów zostajemy na dłuższy popas nad Czarnym Stawem i wypicie rytualnego Radlera i czegoś jeszcze. Ciekawe czy to koniec sezonu narciarskiego… 

2014-05-03 Próg Koziej

Przekonywałem, że pada, że będzie mokro i ślisko, że może kiedy indziej… Jedziemy zdecydowali młodzi. Padało, było mokro i ślisko i było super.

Z Weroniką i Maćkiem poszliśmy z zamiarem zobaczenia zimy pod Zawratem. No i jak zima zobaczyła nas to zaczęła się puszyć, śnieżyć i posypywać. Dzięki zimo.

2014-05-01 Wrota Chałubińskiego i Przełęcz Szpiglasowa

W Tatrach jeszcze jest skąd zjechać dlatego na początku majówki za Andym wybraliśmy się na Wrota Chałubińskiego, z zamiarem zjechania później przez Szpiglasową Przełęcz do Doliny 5 Stawów Polskich.

Andy ver. wiosna 2014.

Najtrudniejsze mentalnie jest te pierwsze 9 kilometrów po asfalcie do Morskiego Oka. Zgodnie z oczekiwaniami na drodze pojawili się Ci inni, których przez całą zimę nie spotykało się w Tatrach. Stąd też pytania czy na pewno jest śnieg, skąd będziemy zjeżdżać, czy wyciągi jeszcze działają… Dlatego nie zatrzymując się przy schronisku czmychnęliśmy w górę, obierając kierunek Dolinki za Mnichem.

Niezwykle dumny ze swojej zapobiegliwości wyciągnąłem krem z filtrem dlatego nie będę znów wygladał w pracy jakbym spożywał przez tydzień trunki, których zamawianie ograniczałoby się do zwrotu „najtańsze proszę, byle szybko”. Pani w czarnych tenisówkach, nieco utrudzona 30 minutowym marszem powyżej asfaltu pytała czy aby na pewno wiem co mówimy dobrodusznie jej radząc, aby nie szła wyżej granicy śniegu.

Walka żywiołów. Zimy z wiosną trwa. Nasze uzbrojenie.


Na tym zdjęciu jest parę przedmiotów westchnień i marzeń, ale o tym na razie sza!

Na szczęście w Dolince za Mnichem inny świat. Pierwszą ekipą, którą spotkaliśmy byli snowboardziści. Jeden z nich surfował po powierzchni Niżnego Stawu Staszica, wiosna – tęczowa włóczkowa czapka i bermudy… Fajny zespół. Później będziemy podziwiać jak dla reklamy jakiegoś napoju z lemonem w nazwie i uporem godnym ważnej sprawy raz po razie skacze w dół na desce, za każdym razem (poza ostatnim) zaliczając przyziemienie tyłkiem, ale wszystko w fajnym klimacie.

Wrota. Andy podpowiedział ten kierunek, ale chyba wiem, że ta myśl zakiełkowała mu w głowie… Niech zgadnę 28 grudnia 2013?

Tymczasem idziemy wyżej. Już na parkingu okazało się, że nie zabrałem fok, więc mam do wyboru tylko z buta. Śnieg jednak taki, że to nie przeszkoda. Andy dzielnie wytycza zakosy na podejściu na Wrota Chałubińskiego (2022 m.n.p.m). Przed nami z Ciemnosmreczyńskiej przełęczy zjeżdża ekipa Chłopak i Dziewczyna. Zatrzymują się w pół stoku, sprawnie się przepakowują i w górę.

Napiera Andy. Śnieg sprzyjał podchodzeniu, ale jak zawsze wyżej – warto patrzeć gdzie się stawia stopy.

Na przełęczy. Po chwili dochodzą do nas snowboardziści i jeszcze jakaś grupa turystów. Pakujemy się i my.

Już po pierwszym skręcie widzę, że jest fajnie.

Andy`emu też dzisiaj wszystko sprzyja. Ma szerokie narty i pozytywny feeling. Kręci zgrabnie. Popas na dole, piwo i w górę do szlaku na Szpiglasową Przęłecz.


W górę nieco przecinamy szlak i idziemy na wprost. Wspinaczka w butach narciarskich nie jest tym co lubię najbardziej

Andy na szlaku. Poniżej to … lazurowe, szafirowe, niebieskie, turkusowe… Pomocy plz!!! Jaki to kolor? To Staw Staszica przed chwilą obiekt surfingu snowboardzistów

Tu majówkowy tłumek, osób bardziej i mniej przyzwyczajonych do zimowych warunków i ekspozycji. Trochę ludzkich dramatów na łańcuchach. Andy sprytnie środkiem, aż pod skały. Narty na nogi i w dół. Ja ruszam w stronę łańcuchów, trochę się trzymając trochę jadąc w dół z asekuracją czekanem. Mówiąc wprost walę się w dół trochę bezładnie łomocząc narciarskimi buciorami, to jednak w miarę kontrolowany zjazd. Dziewczyna, którą mijam w dół nie bardzo wierzy. Rzucam żeby troszczyła się o siebie i trzymała mocno łańcuchów, bo z grubsza wiem co robię.

Śmiejemy się ze zdarzeń przed chwilą, kiedy dociera do mnie w trakcie zakładania nart. 

Fantastyczne warunki. Po kilku szusach widać jaka różnica w prędkości narciarza i pieszego. Ekipa, którą wspieraliśmy mentalnie jeszcze walczy z ostatnimi łańcuchami, dla nas to już małe punkciki na tle śniegu. Postanowiliśmy trawersować pod Miedzianym żeby nie tracić wysokości. Trochę spacerowania w nartach po skałach (nie chciało się zdjąć) i jesteśmy na Niedźwiedziu. Wzgórze tuż przed Schroniskiem w Stawach. 

To mały nielegal, bo szlak biegnie po drugiej stronie Wielkiego Stawu więc zastanawiamy się czy ktoś nie przywita zza kosówki, ale się udało. Schronisko, coś do picia i wiejemy, bo znów jesteśmy atrakcją dla majówkowiczów: jak dojść na Zawrat, czy dużo śniegu, czy przez Krzyżne jest bezpiecznie, skąd zjechaliśmy.

Jest godzina 17, podziwiam ludzi, że zadają zasadnicze pytania o drogę o tej porze. Despracko staramy się jeszcze wykorzystać ostatnie łachy śniegu w Litworowym Żlebie. Tu już trzeba czujnie. Środkiem biegnie potok, który przecina trasę, za chwilę musimy zdjąć narty i przedzierać się na piechotę. Andy próbuje jeszcze chwilę wykorzystać każdy metr, ale poddaje się w końcu i dochodzimy do szlaku. Przebranie butów na normalne, górskie i w dół.

Jeszcze raz tu wrócimy w tym sezonie.

2014-04-21 Kozi Wierch

Kilka zdjęć z wyjścia ze skiturowego wyjścia na Kozi Wierch. (autorzy to MisQ, większość i Andy)

W drodze do Doliny Roztoki już wiosennie. Niestety trzeba nieść cały ten bałagan na plecach. Nie wiem ile to wszystko waży. z pobieżnych wyliczeń wynika, że z 20 kg na plecach.

Czuć już i widać wiosnę, w lesie i duszy niektórych.

Tego dnia kluczowe było torowanie. Nużące i męczące. Brak mojej aktywności pozatatrzeńskiej sprawił, że jak tylko zacząłem sam torować to tempo spadało. Torować trzeba było, bo ze względu na pogodę, schodzącą nisko chmurę i niepewne prognozy w Szerokim Żlebie byliśmy sami. Pierwszą część podejścia wziął na siebie Andy, który zrobił mi to zdjęcie.

Wyżej jak to wyżej. Coraz stromiej.

Później torowanie wziął MisQ. Jemu przypadła najbardziej stroma część i najgorszy, bo nawiany śnieg. Że zniósł nasze narzekania i dociągnął do końca… Najpierw Andy ochrzanił go, że za wolno, później ja narzekałem, że za duże stopnie i nie daję rady na raz… Tak było, na co MisQ zareagował wydeptując porządniej, co oczywiście zabierało więcej czasu. Wtedy włączał się Andy. MisQ – anielska cierpliwość.

Autor najwygodniejszych stopni w akcji. Brakowało tylko oświetlenia ledowego, poza tym idealne.

Przed zjazdem ze szczytu. Pogoda była taka sobie, ale po pierwszych 50 metrach przewiało chmurę i było widać po czym jedziemy. Śnieg ciężki, lawiniska środkiem, zsuwające się mokre bryły etc. To wszystko powodowało, że nie była to łatwa jazda.

Andy zdecydował się na jazdę z czekanem (to się praktykuje na stromych stokach). Później jednak mówił, że to nie była najlepsza decyzja, w miękkim śniegu brakowało drugiego kija, a po upadku i tak daleko sie nie leci.

Po pobycie w schronisku zjeżdżamy widocznym na wprost Litworowym Żlebem. To ostatni moment i szukanie łach śniegu w kosówce. W kosówce też kończę dzisiejszy dzień, bo nie dogadaliśmy się z MisQ na temat ustąpienia miejsca i mając do wyboru ryzykowne hamowanie przez nim albo jazdę w kosówkę wybieram naturę. Kilka siniaków i na szczęście żadnej wystającej gałęzi.

W Tatrach śnieg znika w oczach. Czas myśleć o końcu sezonu.

2014-02-15 Grześ

Ominęło mi się wpis. Dlatego nowszy wpis opisuje starsze zdarzenie. Poszukując śniegu uderzyliśmy w Tatry Zachodnie żeby sprawdzić, czy Grześ (1653) coś ciekawego oferuje. 

O świcie, gdzieś za Myślenicami stajemy na kawę. Odczuwam potrzebę identyfikacji i maluję sobie narciarza skiturowego na zmrożonej pokrywie bagażnika.

MisQ eksperymentuje na parkingu z ujęciami. Andy w okularze Lukcia

Popas w Chochołowskiej. Słońce miło operuje.

Sprawdzamy, czy seledynowe pasuje do seledynowego… Nie pasuje, więc Lukcio oddaje kurtkę MisQ.

Tu pasuje 🙂 

Woda spożywana prosto (no prawie prosto) z chmur

Dziwne zdarzenia podczas wycieczki skturowej. 

Na Grzesiu. Andy poszedł na Rakoń… my czekaliśmy i czekaliśmy. 

Na Grzesiu parę zjazdów. Śnieg ciężki, przepadający. Jedzie Lukcio, jestem widownią.

Na końcu dnia wpadliśmy w jakiś wąwóz przedzierając się przez wiatrołomy. Niezły surwiwal.

2014-03-02 Zawrat

No nie myślałem. Nie myślałem, że jeszcze tej zimy uda się zjechać i że uda się TAK zjechać. Spośród wszystkich zaliczonych tatrzańskich zjazdów ten jest wzorcem z Sevres, punktem odniesienia, zjazdem referencyjnym, limes i co tam jeszcze można wymyślić na najbardziej zajebisty warun jakiego doznałem.

Z MisQ ruszyliśmy bez wielkiego przekonania. Pogoda była taka se. Podwieźliśmy leniwe cztery litery kolejką na Kasprowy, zjazd Gąsienicową i na Zawrat. Dało się środkiem przez Czarny Staw, a kiedy już od Zmarzłego podchodziliśmy Zawartowym Źlebem śnieg zmienił się w kulki styropianu, które zsuwały się z żlebów i żlebików jak potoki, szumiąc i szemrząc. 

Na górze przepak, na podejściu było na tyle miękko, że nie trzeba było czekanów. Zwykle początek zjazdu z Zawratu jest mało spektakularny – zsuw po lodzie z czujnością, aby się nie zsunąć za szybko, za bardzo i nie tą częścią ciała w dół co się planowało.

Tym razem pierwszy skręt na samej górze i już wiedziałem. Jestem pieprzoną królową śniegu (to nie zjawisko płci metrykalnej, po prostu o królu śniegu nie słyszałem). Stromo, ale tak cudownie, że proszę ja Ciebie uwierzyłem przez chwilę, że potrafię jeździć na nartach. Dłuższy skręt – proszę bardzo, śmig hamujący – się robi, przeskok przez ślady – czemu nie. Wychodzi wszystko. Śnieg trzyma, nie przepada. Wunderbar. Robimy parę skrętów, trochę zdjęć z dumą patrząc na zgrabne nawet ślady po christianiach (ktoś jeszcze pamięta to słowo?).

Ech i tak warto żyć.

Resztę na fotkach MisQ (dzięki)

Na podejściu w Zawratowym Źlebie. MisQ ma rękę do niecodziennych ujęć. 

Szumiące śniegospady ze zboczy Zawratowej Turni

MisQ na przełęczy

Na przełęczy

Ten flow, w którym współpracujesz a nie walczysz z górą, ech…

Upsss… trochę za blisko 🙂

Napiera i MisQ. Widoczność wbrew temu co na zdjęciach była dość dobra, w każdym razie z góry było widać Zmarzły

Znów na Kasprowym. Teraz Goryczkową w dół, na szczęście przejezdne aż do Kuźnic.

2014-02-07 Karb

To najgorsza zima w moim skiturowym życiu. Śniegu brak. Ptaki śpiewają już w lutym.

Ciągnie jednak żeby podejść, zapiąć narty i śmignąć w dół. Dlatego używając języka psychoterapii (depresja narciarza wysokogórskiego) wypierając wszelkie złe informacje o halnym, braku śniegu etc. stawiliśmy się z Andym w Kuźnicach.Narty na plecy i w górę, na Karb.

Andy napiera z nartami na plecach Siodłową Percią.  Tu już k… powinien być śnieg!!!

Najpierw nadzieja na śnieg w Dolinie Jaworzynki… Nic, może na przełęczy Między Kopami…, do Murowańca znieśliśmy narty na plecach. Przeklinałem decyzję żeby iść w butach narciarskich, wiedziałem, że na zejściu moje duże palce zostaną zmasakrowane, a w samochodzie eksplodują. Nic. Droga nad Czarny Staw Gąsienicowy. Wieje tak, że trzeba się chować za kamieniem żeby wypić herbatę.

Andy radzi żeby foki zdjąć już tutaj, bo wyżej może tak wiać, że przepak będzie wyczynem. Po zdjęciu foki chcą odlecieć. Chciałoby się powiedzieć… jak to foki, ale coś tu nie gra.


Idziemy jednak w górę na przełęcz Karb.

W samym żlebie wieje mniej, dochodzi nas turysta,który z niedowierzaniem pyta czy zamierzamy tędy zjeżdżać. Fakt – beton.Nie zakładamy raków i dochodzimy do 2/3 wysokości żlebu. Dalej nie ma sensu. Trawa i kamienie. Turysta zasiada za kamieniem i obserwuje licząc na widowiskowe gleby na lodzie.

Na podejściu

Kilka emocjonujących skrętów po twardym i już jesteśmy na dole, na lodowej tafli Czarnego Stawu. Znów w objęcia orkanu. Wykorzystuję południowy kierunek i rozkładam ręce. Udaje się takim żaglem dojechać aż do wylotu szlaku. 


Bojeronarty na Czarnym Stawie Gąsienicowym

Przyjemny zjazd w dół do schroniska, popas w Murowańcu i w dół, z braku śniegu kpiąc i klnąć, postękując przy każdym kroku. To było bolesne przeżycie. Muszę odbraczyć buty, termoformowanie nie pomogło. 


W dolinie Jaworzynki Andy daje odpór brakowi śniegu.

Mimo desperackiego poszukiwania śniegu i tego, że 90 % nieśliśmy narty na plecach udało się zrobić fajną wycieczkę